Dzień Babci

Inga Iwasiów

publikacja 10.02.2011 19:05

Myślę od paru dni, że nie wypada napisać felietonu o śmierci w rodzinie, a zarazem nie potrafię zająć się innym tematem.

Tygodnik Powszechny 6/2011 Tygodnik Powszechny 6/2011

 

Rano z telewizora włączonego kompulsywnie do śniadania dowiedziałam się o akcji poszukiwania najmłodszej polskiej babci z okazji Święta Babci. Zabolało. Mojej babci woziłam kwiaty nie tylko tego dnia, zawsze dzieliłam się z nią okolicznościowymi bukietami, szczególnie lubiła róże. Dziś nie mam do kogo pojechać, nie mogę stanąć do konkursu na tę najmłodszą, a straciłam tę najstarszą, bliską osobę. W telewizji świętują młodość seniorek, tymczasem ja w ostatnich latach pobierałam lekcję starości, która każdemu się przyda, bo przecież podążamy niepowstrzymanie ku zanikowi sprawności, wymykaniu się mowy, odcinaniu partii mózgu, spowolnieniu, przejściu na drugą stronę.

Ponieważ jest to nadal miejsce na felieton, muszę zarzucić wątek funeralny, chociaż gdzieś powinien znaleźć ujście. Parę dni po śmierci mamy mojego ojca uświadomiłam sobie, że nie pamiętam jej młodej. Przydatny literaturze schemat wyczarowywania przeszłości osób odchodzących, utrwalania ich w momentach najpiękniejszych, wydał mi się nieosiągalny. Owszem, u moich rodziców stoi oprawione w prostą ramkę, zrobione w latach czterdziestych zdjęcie młodej Heleny ubranej w krótkie spodenki, opartej o barierkę drewnianego molo w Międzyzdrojach. Zdjęcie to opisałam w swojej prozie, bo mam je w oczach. Babcia była bardzo ładna i zupełnie niepodobna do swoich kolejnych wcieleń. Dla mnie zawsze była blondynką, a na fotografii ma ciemne włosy. Właściwie nie wiem, który kolor był naturalny, przez ostatnie czterdzieści lat naturalne było tlenienie siwizny. Tamta kobieta spędzająca pracowite lato nad morzem – bo nie dla czystej przyjemności jeździła do Międzyzdrojów, lecz by karmić plażowiczów pierogami i lodami przywożonymi w aluminiowych kankach – jest kimś, po kim chciałabym mieć urodę i zdrowie, nonszalancką pozę i uśmiech, nadzieję na przyszłość i umiejętność zamykania przeszłości. Wolałabym dziedziczyć w prostej linii wiodącej od tamtego momentu nad morzem do mnie samej, bez stycznych z latami starości, chorób, samotności; bez stacji pośrednich.

Nic z tego, dostałam stacje pośrednie. Dzieliłam z babcią pokój do dziewiętnastego roku życia. Te wspólne pokoje z dziadkami to doświadczenie bardzo typowe w moim pokoleniu, dziś nastolatek w dużym mieście czułby się upośledzony z tego powodu. Różnie bywało w tym wspólnym pokoju. O ile pamiętam, babcia nie opowiadała mi bajek. A może jednak? Nie potrzebowałam bajek, wcześnie zaczęłam czytać i układać własne. Doprawdy, nie pamiętam, jaką książkę lubiłam najbardziej, ale opisałam baśń Charlesa Perraulta „Ośla Skórka”, wariant historii Kopciuszka. Babcia mi nie czytała albo po prostu tego nie pamiętam, na wierzch wspomnień wypływa doświadczenie ostatnich lat, etap afazji po zatorze mózgu, brak synchronizacji między ruchami ręki, kształtem liter i wypowiadanym słowem. To zostanie na wierzchu: czytanie babci pism urzędowych i próby wyjaśniania, co znaczą. Jednak Ośla Skórka może mieć związek ze wspólnym pokojem. Stała w nim maszyna do szycia Singer, przy pomocy której babcia szyła mi sukienki i bluzki, całe lekkie krawiectwo odbywało się w domu. Bardzo dokładnie pamiętam swoje stroje z czasów podstawówki, chyba nieco zbyt dorosłe, bo wykonywane według wykrojów z „Burdy”. Miałyśmy wspólną szafę, do której bardzo chętnie wchodziłam, przymierzałam pachnące naftaliną cuda z amerykańskich paczek, bawiłam się w przechodzenie przez baśniowe krainy. Z Oślą Skórką tamte przebitki odzieżowe łączy zapach. Najwięcej bluzek i letnich sukienek szyłyśmy z etaminy. Czymkolwiek była i pewnie jest ta tkanina, jakaś mieszanka sztuczności z bawełną – miała do któregoś prania bardzo charakterystyczny zapach, dziwnie podobny do tego, jaki wydzielała wewnętrzna strona czapki z królika, zalecanej jako obowiązkowe zwieńczenie stroju przez ówczesnych stylistów. Więc uboga dziewczyna, czekająca na wyzwolenie dzięki chrzestnej matce zatrudnionej jako wróżka (w PRL – osoba handlująca towarem z paczek), mogła być moją siostrą z wyboru. Przymierzałam, powstrzymując oddech, spięte szpilkami stroje z etaminy, marząc o ich przemianie w brokaty lub przynajmniej księżycową poświatę, dzięki której zostanę księżniczką. Babcia przy szyciu narzekała, nie było to bardzo przyjemne, lecz rezultaty bywały niezłe.

Któregoś razu, mogłam być w szóstej klasie, szkolna dentystka powiedziała mi, że rodzice powinni poszukać prywatnego gabinetu, bo ona tu nie ma materiału na łatanie ukruszonej jedynki, a ja mam na sobie zagraniczną bluzkę, więc... Bluzkę uszyła babcia z polskiego lnu obrusowego, była szorstka, ale faktycznie prezentowała się niezwykle modnie. Czasem coś się babci nie udało, jakiś szew ciągnął, jakaś zakładka wypadała powyżej lub poniżej właściwego wcięcia ciała. Pruła sprawnie, pomagając sobie niewielkimi, krawieckimi nożyczkami, lepiej było w tym czasie udawać niewidzialną. To niewątpliwie odziedziczyłam – nienawidzę poprawiać, raz napisane zostaje takie na zawsze. Nie odziedziczyłam natomiast umiejętności szycia, w ogóle do prac ręcznych nigdy nie miałam smykałki. Może jako jedynaczka mieszkająca w pokoju z babcią nie przykładałam się do robótek, jeszcze miesiąc wcześniej babcia przyszyła mi guzik do kożucha. Mimo okresowej afazji, szyła precyzyjnie. Nie lubiła oberwanych guzików, moich niestarannych fryzur i nonszalanckiego stroju, nieprzystającego do wizerunku kogoś, kim jej zdaniem jestem. Nie lubiła czarnego koloru, dżinsów, szybkiego jedzenia.

Pragnąc choćby jednego powidoku z młodości babci, usilnie wydłubując scenki z przeszłości, dotarłam do pewnego wiosennego dnia. Babcia przyszła do zegarmistrzowskiego salonu Jubilera, gdzie pracował mój ojciec. Prosto od fryzjera, ostrzyżona „na Szwedkę”, ze świeżo położoną platynową farbą i w fioletowym sweterku. Była starsza niż ja dzisiaj, a panowie w salonie ożywili się wyraźnie, wyjęli z oczu lupki, porzucili prostowanie balansów i przecieranie budzikowych wnętrzności szczoteczkami zanurzonymi w benzynie. Nawet ustawiający ciężarki kukułki najmłodszy z panów rzucił się do całowania rąk. Prawdopodobnie nigdy nie byłam taka młoda, a już na pewno nie będę tak przyciągać niczyjej uwagi. Ten obrazek mnie pociesza, chociaż muszę uporać się z innym, z widokiem staruszki machającej mi ostatni raz z balkonu, kiedy szłam do samochodu ubrana w nieodpowiednie ciuchy, z nie taką, jak należy, fryzurą. Szkoda, że mi tego ostatni raz nie powiedziała.