„Dziś twój triumf, albo..." (Powstanie Warszawskie nie miało sensu)

Stanisław Ledóchowski

publikacja 19.03.2011 10:09

Powstanie w Warszawie nie miało żadnych szans powodzenia; było skazane na klęskę nawet w przypadku mało realnego zwycięstwa nad Niemcami. Mieliśmy bowiem przeciwko sobie nie tylko Trzecią Rzeszę, ale i Związek Radziecki.

Przegląd Powszechny 3/2011 Przegląd Powszechny 3/2011

 

Pamięci Ojca (1905–1944)

Najpiękniejsza nasza pieśń narodowa nie pozostawia cienia wątpliwości, oczywiście – zgon. W dymach kadzideł, w podniosłej i wzruszającej scenerii żołnierskich mogił, w poświacie tysięcy zniczy i w kwiatach, w listopadowe i sierpniowe rocznice. Kiedy 4 października 1944 roku zamilkła powstańcza radiostacja „Błyskawica”, jako ostatnie popłynęły dźwięki „Warszawianki”. Czy mogło być inaczej?

Myślałem o tym w Muzeum Powstania Warszawskiego. Dla każdego, kto przebył golgotę miasta, to głębokie przeżycie skłaniające do refleksji i pytań: dlaczego? Można je mnożyć lub przyjąć, że widocznie tak być musiało, że nic już nie odwróci tych tragicznych wydarzeń. Przed nami jednak życie następnych pokoleń, które oczekują wskazania drogi: nigdy więcej czy – determinacja ofiar­nych stosów. I nie chodzi tu o wyrok historii, bo ten już zapadł, ale o powszechną świadomość skutków nieprzemyślanych dogłębnie decyzji, podjętych w sytuacji obcych prowokacji i zdrad, przy rów­noczesnym braku poczucia odpowiedzialności za los miasta, za życie jego mieszkańców.

Zamknięte koło

By powiedzieć więcej na ten temat, trzeba przedtem oddzielić bohaterstwo powstańców i ludności Warszawy oraz również słuszność sprawy, za którą walczono, od nieudolności Komendy Głównej Armii Krajowej, postrzeganej na tle międzynarodowego układu sił – zarówno w politycznej, jak i wojskowej perspektywie.

W materiałach Muzeum Powstania, przeznaczonych dla zwiedzających w formie kartek kalendarza ściennego, pod datą 31 lipca 1944 roku czytamy: Dociera meldunek płk. dypl. Kazimierza Iranek-Osmeckiego „Hellera” o przerzuceniu na Pragę dywizji pan­cernej „Herman Göring”. Około 17:30 przybywa na naradę płk Antoni Chruściel „Monter”, dysponując doniesieniami o wkro­czeniu Armii Czerwonej na Pragę. Po przeanalizowaniu sytuacji gen. „Bór” w obecności i za zgodą delegata Rządu RP na Kraj, wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego „Sobola”, wydaje „Monterowi” rozkaz rozpoczęcia akcji zbrojnej w Warszawie następnego dnia o godzinie 17:00.

Czyżby uczestników narady, decydującej o losach Warszawy, nie zastanowił fakt całkowitej sprzeczności obu doniesień? Dla­czego zatem nie sprawdzono ich wiarygodności, skoro obszar na wschód od Warszawy był obsadzony przez obserwatorów wywiadu wojskowego Armii Krajowej? Polscy specjaliści rozszyfrowali Enigmę, dostarczyli na Zachód części V1 i V2, a trudno było ustalić, czy czołgi z czerwoną gwiazdą są w Otwocku, czy na Pradze? Jak wiemy, tylko meldunek „Hellera” był prawdziwy. Armia Czerwo­na zajęła Pragę... 14 września. I tak decyzję o wybuchu powstania oparto nie na meldunkach służb wojskowych, lecz na niesprawdzo­nych pogłoskach.

Te same materiały Muzeum Powstania, pod datą 1 sierpnia, informują: Stan uzbrojenia powstańców przedstawia się wręcz tra­gicznie – tylko około 10 procent walczących ma broń. (...) Brak łączności jest powodem opuszczenia miasta przez kilka tysięcy powstańców z Żoliborza, Woli, Ochoty i Mokotowa, którzy nocą udają się do pobliskich lasów.

Historycy są zgodni, że jakkolwiek działania zbrojne skiero­wane były przeciwko Niemcom, to celem politycznym było wystąpienie wobec Armii Czerwonej w roli gospodarza, aby postawić Rosjan przed faktem istnienia w stolicy Delegatury Rządu na Kraj i podlegającej mu siły zbrojnej. Żeby to osiągnąć, trzeba by jednak opanować miasto, tworząc w nim choćby namiastkę rządowych instytucji. Jednakże plany Komendy Głównej Armii Krajowej przewidywały – i słusznie – wybuch powstania dopiero w momencie rozpoczęcia boju o Warszawę. Tym samym wyznaczono Armii Krajowej drugorzędną rolę, ponieważ zdawano sobie sprawę, że wyzwolenie Warszawy może nastąpić jedynie w wyniku ofensywy radzieckiej. Tu koło się zamknęło. Zbrojna i polityczna demon­stracja skierowana przeciwko planom Stalina podporządkowania Polski miała odbyć się przy pomocy... Armii Czerwonej. Stalin miał wiele wad, był na równi z Hitlerem ludobójcą i zbrodniarzem wojennym, ale myśleć umiał, a w realizacji swoich celów był bezwzględny.

Ostrzeżenia

Jak można było więc złożyć los Warszawy w jego ręce i uzależnić się od jego decyzji, skoro wymowa wydarzeń ostatnich kilku lat była oczywista?

– Pakt zawarty między Berlinem a Moskwą, podpisany przez Ribbentropa i Mołotowa 23 sierpnia 1939 roku, zawierał tajne poro­zumienie dotyczące rozbioru Polski, zrealizowane 17 września.

– Na obszarach wcielonych do ZSRR rozpoczęto nieznane dotąd w takich rozmiarach terror i prześladowania ludności polskiej.

– W ciągu 1940 roku, na rozkaz Stalina, wymordowano ponad piętnaście tysięcy oficerów polskich i funkcjonariuszy państwowych, internowanych w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Część z nich zginęła w Katyniu i Miednoje.

– W reakcji na przekazanie sprawy Katynia przez rząd RP do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża Stalin zerwał stosunki dy­plomatyczne z rządem polskim (25 kwietnia 1943 roku) i nigdy już ich nie nawiązał. W konsekwencji ZSRR nie uznawał Armii Krajo­wej za sprzymierzeńca, czemu dał liczne dowody.

– 13 lipca 1944 roku oddziały Armii Krajowej, współdziałając z Armią Czerwoną, opanowały Wilno. Po czterech dniach oddziały Armii Krajowej zostały rozbrojone, a jej żołnierze wywiezieni do Riazania i Kaługi.

– Pod koniec lipca 1944 roku otoczono, a następnie rozbrojono 27. Wołyńską Dywizję Armii Krajowej, największą jednostkę w pol­skim ruchu partyzanckim, liczącą około sześć tysięcy żołnierzy. W czasie poprzednich walk Dywizja zdobyła kilka miast, lecz nie miało to wpływu na jej ostateczne losy.

 

 

Co jeszcze miałoby się wydarzyć, aby Komenda Główna Armii Krajowej uznała, że na takiego „sojusznika” liczyć nie można? Sta­lin podjął już zresztą w sprawie Polski ostateczne decyzje, o czym świadczyło utworzenie w Warszawie 1 stycznia 1944 roku Krajowej Rady Narodowej z Bolesławem Bierutem jako przewodniczącym. Program KRN odmawiał rządowi RP w Londynie prawa reprezen­towania narodu polskiego. Rozwinięciem działań KRN był Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN), powołany w Chełmie 21 lipca 1944 roku; następnego dnia PKWN wydał „Manifest” określający cele i podstawy nowego ustroju państwa.

Ostrzegawczy sygnał nadszedł już wcześniej z Teheranu, gdzie w listopadzie 1943 roku Franklin Delano Roosevelt i Winston Chur­chill zaakceptowali wschodnią granicę Polski wzdłuż linii Curzona.

Nieszczęście

W tej sytuacji powstanie w Warszawie nie miało żadnych szans powodzenia; było skazane na klęskę nawet w przypadku mało real­nego zwycięstwa nad Niemcami. Mieliśmy bowiem przeciwko sobie nie tylko Trzecią Rzeszę, ale i Związek Radziecki. Powstanie mogło być więc tylko dramatycznym protestem wolnej Polski przeciw sowieckiemu zniewoleniu. Ale nie za taką cenę! Członkowie rządu RP i dowódcy Armii Krajowej znaleźli się w wyimaginowanym, nieistniejącym świecie, ponieważ swoje życzenia i nadzieje wzięli za rzeczywistość. Konsekwencje takiego stanowiska były już jednak realne. Trudno nie przytoczyć fragmentu „Pana Tadeusza”: Szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie. I było.

Z desperackiej decyzji Komendy Głównej Armii Krajowej sko­rzystali zarówno Niemcy, jak i Rosjanie. Niemcy otrzymali pretekst do zburzenia Warszawy, a przede wszystkim – front zatrzymał się na prawie pół roku. Wszak na przejście od Wisły do Łaby wystarczyły Armii Czerwonej cztery miesiące, wypełnione ciężkimi wal­kami na Wale Pomorskim i w Berlinie. Pod Warszawą Sowieci mieli trzykrotną przewagę.

Korzyści Rosjan sprowadzały się nie tylko do likwidacji Armii Krajowej i Delegatury Rządu na Kraj, bez obciążania własnego kon­ta. Nie do pogardzenia było także unicestwienie Warszawy, „miasta nieujarzmionego”, dobrze zapamiętanego z lat 1792, 1794, 1831, 1863, 1920. Takiej okazji spadkobiercy Suworowa nie chcieli przeoczyć. Więc poszły na miasto ulotki świadczące o pragnieniu walki: Warszawo! Chwyć za broń!; odezwała się radiostacja w Moskwie „Kościuszko”: Ludu Warszawy! Do broni! Tylko żadnych kontak­tów na szczeblu wojskowym, żadnych ustaleń dotyczących wspól­nych działań. Czyż nie była to oczywista prowokacja – obliczona na wybuch powstania w celu osiągnięcia własnych korzyści? Tymcza­sem generałowie polscy postępowali tak, jak gdyby do Wisły zbliżały się dywizje Pattona i MacArthura, a nie Józefa Stalina.

Mieszkańcy Warszawy nie mieli złudzeń. Ich uczucia oddaje wiersz Józefa Szczepańskiego (1922–1944), podporucznika AK, obrońcy Woli i Starego Miasta:

Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci, byś nam, Kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem witanym z odrazą.

(...)

Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, czekamy ciebie, nie żeby cię spłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu.

(...)

Nic nam nie zrobisz, masz prawo wybierać: możesz nam pomóc, możesz nas wybawić, lub czekać dłużej i śmierci zostawić. Śmierć nie jest straszna, umiemy umierać.

A swoją drogą, może to i dobrze, że żołnierze leżący przy Alei Żwirki i Wigury nie poznali tych słów. Przecież tyle zniczy paliło się tam niedawno...

Słyszymy niekiedy tłumaczenie, że wśród szeregów Armii Kra­jowej nastawienie na bezpośrednią walkę było tak silne, że bez względu na decyzję dowództwa doszłoby do niekontrolowanego wybuchu. Taka możliwość nie istniała, żołnierze podziemia nie mieli bowiem bezpośredniego dostępu do broni, która ukryta była w tajnych magazynach. Utajonych na tyle skutecznie, że jeszcze przy odbudowie Warszawy natrafiano na zbrojownie nieznane powstańcom.

Zresztą, reakcje Niemców na takie ograniczone, niezbyt groźne dla nich wystąpienia nie byłyby zapewne większe niż represje za wykonanie wyroku na Kutscherę. To, co się stało, przekroczyło jed­nak wszelkie wyobrażenia: ponad dwieście tysięcy zabitych, zbu­rzone miasto, zagłada zabytków, księgozbiorów i archiwów – me­tryk narodu polskiego. Gorzej być nie mogło!

Decyzja o wybuchu powstania spotkała się z krytyczną oceną przywódców Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Także w rządzie RP panowały w tym względzie rozbieżności i różnice zdań. Zabrał głos generał Władysław Anders, depeszując do szefa sztabu Naczelnego Wodza, generała Stanisława Kopańskiego: Osobiście, uważam decyzję dowódcy Armii Krajowej za nieszczęście. Czy sytuacja, w której armia podziemna stanęła przed alternatywą samorozwiązania lub beznadziejnej walki, była do uniknięcia?

 

 

Odpowiedzialność

Decyzja należała do rządu RP w Londynie, który wkrótce po agresji Niemiec na Związek Radziecki (22 czerwca 1941 roku) został poinformowany, że warunkiem wznowienia stosunków dy­plomatycznych z Moskwą, a tym samym zabezpieczenia kraju przed samowolą Stalina, jest uznanie przez Polskę linii Curzona ze znaczną rekompensatą na Zachodzie. Wobec kategorycznego stanowiska polskiego, nie dopuszczającego jakichkolwiek zmian granicy wschodniej, podpisano 30 lipca 1941 roku przedziwny pakt między rządami ZSRR i Polski, który nie tylko nie miał ak­ceptacji prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, lecz także nie ustalał granicy wschodniej, co stawiało w uprzywilejowanej sytu­acji stronę silniejszą. Tym bardziej że Stany Zjednoczone i Wiel­ka Brytania przyznawały rację Stalinowi, posługującemu się ar­gumentem warunków etnicznych, które na spornych obszarach poza Lwowem i Wileńszczyzną przedstawiały się dla nas nieko­rzystnie.

Ostateczny cios stosunkom polsko-sowieckim zadali Niemcy, powiadamiając 13 kwietnia 1943 roku o odkryciu grobów oficerów polskich w Katyniu. Mimo nalegań Churchilla, aby sprawę bezpre­cedensowego mordu odłożyć na okres powojenny, rząd RP zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Reak­cja Moskwy była natychmiastowa: zerwanie stosunków dyploma­tycznych z rządem polskim. W oryginale rosyjskim tego aktu użyto sformułowania „przerwanie”, co pozostawiało furtkę otwartą na wypadek ustępstw strony polskiej. Przewaga dyplomacji radziec­kiej w grze politycznej była widoczna.

W zaistniałej sytuacji zarówno Niemcy, jak i Rosjanie osiągnęli swoje cele kosztem Polski. Niemcy wbili klin między sojuszników (odczuwany do dziś), wykazując jednocześnie, że ich przeciwnicy również łamią postanowienia konwencji genewskiej. Rosjanie po­zbyli się układu krępującego ich w stosunkach z Polską. Churchill raz jeszcze przekonał się, że Polacy nie są partnerami w skompli­kowanej grze, wymagającej kompromisów dla osiągnięcia dalekosiężnych celów.

A rzeczywistość była ponura. Wszystko wskazywało na to, że obszar Polski zostanie zajęty przez Armię Czerwoną, i że to Sta­lin będzie ustanawiał zasady sąsiedzkiej koegzystencji. Na domiar złego stanowisko USA i Wielkiej Brytanii wyrażało się w daleko posuniętych ustępstwach za cenę maksymalnego udziału ZSRR w wojnie. Innymi słowy, kupowano żołnierską krew, która dla Sta­lina nie miała większej wartości w kontekście milionów wymordo­wanych przez niego własnych obywateli. Z jednej strony liczyły się więc przede wszystkim zdobycze terytorialne, ukryte za parawa­nem ideologicznej frazeologii, z drugiej – życie każdego własnego żołnierza.

Sytuacja tak trudna i skomplikowana wymagała nieprzeciętnych umysłów i talentów, mężów stanu wielkiego formatu. A tych po stronie polskiej nie było. I żadna to pociecha, że Franklin Delano Roosevelt był politykiem równie krótkowzrocznym i pozbawionym intuicji.

W tych okolicznościach, pełnych przymusowych sytuacji, należało oprzeć się na koncepcji Churchilla i za cenę rezygnacji z ziem wschodnich oraz odroczenia wyjaśnienia zbrodni katyńskiej uzyskać gwarancję „wielkiej trójki” na powrót do kraju Sił Zbrojnych suwerennego państwa. Udział przedstawicieli rządu RP w ustala­niu powojennych granic stwarzałby szanse na przedłużenie linii Curzona do źródeł Bugu, co pozostawiałoby Lwów i Zagłębie Nafto­we po stronie polskiej. Winston Churchill wielokrotnie przekonywał rząd RP do konieczności porozumienia ze Stalinem, argumentując, że osiągnięcie kompromisu z Rosją stworzy dla rządu polskiego i armii jedyną szansę powrotu do kraju. Możliwość taka zniknie, kiedy Sowieci metodą faktów dokonanych powołają komunistyczny rząd w Polsce.

To logiczne i realistyczne stanowisko nie spotkało się ze zrozu­mieniem strony polskiej. Porozumienie tak, ale na naszych warun­kach. Wariant – obrany przez rząd RP – własnej, niezależnej poli­tyki, opartej na zasługach Wojska Polskiego, ciągłości historycznej tradycji i patriotycznych nastrojach społeczeństwa nie miał żadnych widoków na powodzenie. Jeśli chce się wygrać na loterii, trze­ba kupić los. Tym losem było wspólne polsko-brytyjskie stanowisko wobec Moskwy. Ale istniał tylko krótki okres, kiedy Stalin był go­tów na polityczny modus vivendi. To był czas rosyjskiej defensywy i strategicznej przewagi Niemiec, zakończony klęską feldmarszałka Paulusa pod Stalingradem 2 lutego 1943 roku. Od tego momen­tu negocjacje ze Stalinem stawały się coraz trudniejsze, jeśli nie beznadziejne.

Kto więc ponosi odpowiedzialność za tragedię nieznaną w dzie­jach Europy? Po stronie polskiej pośrednio rząd RP w Londynie, w kraju ludzie bezradni, pozostawieni w sieci niezrozumiałych dla nich oszustw, kłamstw i zdrady, na Wschodzie samodzierżca wykorzystujący powstanie do realizacji swoich imperialnych i za­borczych celów. Grzech zaniedbania obciąża naczelnego wodza, generała broni Kazimierza Sosnkowskiego (następcy generała bro­ni Władysława Sikorskiego), który pozostawił decyzję w kwestii ewentualnego powstania generałowi dywizji Tadeuszowi Komorow­skiemu, a sam udał się w tym czasie, bez wyraźnej potrzeby, do Włoch. Zrzucenie z siebie ciężaru odpowiedzialności dyskredytuje generała Sosnkowskiego jako naczelnego wodza.

Trudno też nie pamiętać o irracjonalnym przedłużaniu powsta­nia, kiedy wiadomo już było, że próby wywarcia presji na Stalina zawiodły, a plany ofensywy radzieckiej dotyczą innych, bardziej odległych terminów. Kontynuowanie walki, a w istocie przeciąganie agonii miasta, powiększało tylko bezmiar klęski i cierpienia, a tym samym zakres korzyści naszych wrogów. Z tej perspektywy prezydent Stefan Starzyński jawi się jako wzór mądrego i odpowie­dzialnego patriotyzmu.

Przetrwanie

Historia lubi paradoksy, toteż często słyszymy za plecami jej chichot. I tak, gdyby udało się Polsce zachować jej wschodnie ob­szary (z o wiele mniejszymi wówczas korzyściami na zachodzie), to wobec powstania niepodległej Ukrainy, Białorusi i Litwy bylibyśmy krajem ogarniętym wewnętrznymi walkami i dzielilibyśmy los Jugosławii. Powtórzyłby się dramat Kresów, kiedy wołyńska ziemia spływała krwią. I wówczas akcja „Wisła” już by nie wystarczyła. To byłaby prawdziwa wojna. Wojna między narodami z nierozliczoną przeszłością, wojna z obu stron okrutna. Dziś to Rosja ma proble­my z wielonarodowym państwem, a Polska powróciła do swojego lechickiego matecznika, ma granice, z małymi wyjątkami, natural­ne, a obszar pozbawiony liczących się mniejszości narodowych. Może rzeczywiście, jak głosił mesjanizm, jesteśmy pod szczególną opieką Opatrzności? Chociaż w zamęcie potępieńczych swarów nie zasługujemy na nią.

Czy istnieją przykłady polityków, którzy, kierując się racją stanu, potrafili przeobrazić klęski w zwycięstwa? Ograniczę się do dwóch z niewielkiego zresztą grona. Oto generał Charles de Gaulle, prezydent Francji, który w 1962 roku, mimo protestów ar­mii i oskarżeń o zdradę, zrezygnował z Algierii, ratując swój kraj przed beznadziejną wojną i terroryzmem. Druga niezwykła postać to Carl Gustaf baron von Mannerheim, w zmaganiach ze Związkiem Radzieckim w latach 1939–1940 i 1941–1944 naczelny wódz armii fińskiej. Po wojnie... prezydent Finlandii, mimo Krzyża Żelaznego na marszałkowskim mundurze. Zrywając w 1944 roku sojusz z Hitlerem i występując zbrojnie przeciwko jego armii, uratował Mannerheim niepodległość Finlandii. Warunki radziecko-fińskiego traktatu z 19 września 1944 roku były, jak pisał w swoich wspomnieniach, przerażające, ale ich odrzucenie okazałoby się zgubne. Ponieważ Finlandia przystała na utratę części terytorium, w tym Przesmyku Karelskiego, nie dołączyła do państw uzależnionych od Kremla. Coś za coś. Rzadko kiedy można mieć wszystko. To boski atrybut.

Na zakończenie winien jestem czytelnikom kompletne przed­stawienie dylematu zawartego w tytule: triumf albo... PRZETRWANIE. Uparte, odporne na przeciwności i zwątpienia, pełne wiary i na­dziei. Człowiek może zginąć, naród musi przetrwać. A pieśni? Niech pozostaną jako talizman, ale i przestroga, chociaż tak trudno utrzymać równowagę między racjami rozumu a porywami serca. Tym trudniej, że – jak pisał Kazimierz Wierzyński – Tym się tylko żyje, za co się umiera.

STANISŁAW LEDÓCHOWSKI, ur. 1932, krytyk sztuki, dziennikarz i publicysta, działacz społeczny. Specjalizuje się w dziejach kultury ziemiańskiej i pol­skiej wojskowości.