publikacja 08.06.2011 21:32
Dorośli mieszkańcy N. od czasu unijnej akcesji żyją pytaniem, jak zarobić na elewacje swoich podupadających domów, nie dopuszczając do upadku rodzin.
Tygodnik Powszechny 23/2011
Niektórym – kiwają zgodnie głowami panie z tutejszej pomocy społecznej – nawet się udaje.
I to jeszcze jak. Weźmy historię rodziny Z., typową tutejszą opowieść o biedzie przechodzącej płynnie w zasobność: ojciec od lat wyjeżdżający za zachodnią granicę, regularnie odwiedzający żonę i dwójkę dzieci. Albo inne przypadki zwane przez panie z MOPS-u pozytywnymi, w których poprawa warunków bytowych dźwiga też w zadziwiający sposób morale rodziny.
Z przypadków negatywnych panie „socjalne” najlepiej zapamiętały historię rodziny K. 28 października 2010 r. do miasta zajeżdża emigracyjny autobus z Londynu. Wśród zmęczonych reemigrantów jest też „przesyłka osobowa”: 5-letni Karol (jasne blond włosy) i jedenastoletnia Ania. Karol wysiada w piżamie, bez zapasowego kompletu ubrań (jeśli nie liczyć „pięciopaku” skarpet za funta z supermarketu). Dzieci przywozi – na prośbę mieszkającej w Londynie od czterech lat matki – babcia.
Miasto
Miasto N. leży na Opolszczyźnie, ale ze społeczną charakterystyką regionu ma niewiele wspólnego: podczas gdy województwo na biedę raczej nie narzeka, w N. próżno szukać luksusu; kiedy opolskie jako tako radzi sobie z bezrobociem, tutaj sięga ono od lat 20 proc. Emigracja też jakby inna: nie tradycyjna, wynikająca z przywileju podwójnego obywatelstwa, a wymuszona biedą i bezrobociem (większość mieszkańców to ludność napływowa ze wschodu).
Jak jest z tutejszym „eurosieroctwem”, trudno do końca wyrokować, podobnie jak trudno zdiagnozować zjawisko w skali kraju. Kiedy za szacunki zabrał się w 2009 r. opolski ROPS, w całym województwie doliczono się ponad 7,5 tys. rodzin bez jednego lub obojga rodziców (liczba nie objęła jednak rodzin, które w związku z wyjazdami nie zgłaszały do gminnej pomocy społecznej żadnych problemów). Wedle tych samych szacunków liczba „eurosierot” w obejmującym miasto N. powiecie nie odbiega od średniej wojewódzkiej.
Ale już same historie tutejszych „opuszczonych” różnią się od tych typowych z Opolszczyzny, gdzie negatywne skutki emigracji i społeczny stygmat pozostawionego przez rodzica dziecka łagodzi wieloletnia, wtopiona w kulturę regionu tradycja wyjazdów.
Są w mieście N., owszem, liczne emigracyjne przypadki pozytywne, na co panie z gminnej pomocy społecznej zwracają kilkakrotnie uwagę. Są migranci sezonowi, często odwiedzający swoje rodziny – w tym ojcowie, którzy w piątkowe wieczory zjawiają się w domach ubrani jeszcze w robocze uniformy.
Są przypadki, które trudno jednoznacznie zakwalifikować: ojcowie, którzy, zwłaszcza po akcesji unijnej, próbują pogodzić walkę o byt z trwałością rodzin. Ci od lat zmagają się z pytaniem: jak zarobić na elewacje swoich podupadających domów, nie dopuszczając do upadku rodzin?
Jeśli w gminnym ośrodku pomocy społecznej zapytać o przykłady historii emigracyjnych, które nikomu nie wyszły na dobre, odpowiedzi nie ułożą się w żadną spójną całość.
Przypadki
Pojawią się historie dzieci opuszczonych przez oboje rodziców, z ojcami za granicą albo – co w N. częstsze niż na całej Opolszczyźnie – bez matek ( te wyjeżdżają do Niemiec opiekować się starszymi ludźmi).
Będą „niezasiłkowi”, którzy doskonale radzą sobie finansowo, ale procesowi ich bogacenia towarzyszy narastający kryzys rodzin. Choćby w rodzinie Y.: ona jest w Niemczech, on we Włoszech, a dziecko – 16-letni syn – pod opieką babci, tymczasowo zaś na odwyku od narkotyków.
Albo u rodziny D., gdzie rozwiedziona z mężem matka zostawiła pod opieką cioci 9-letnią córkę i 14-letniego syna, którym niczego nie brakuje, a nawet – jak zwracają uwagę panie z MOPS – nieograniczony luksus wychodzi im bokiem (chłopak jest zagrożony ze wszystkich przedmiotów, z dziewczyną są coraz większe problemy wychowawcze).
Będą też „zasiłkowi”: z jednym rodzicem poza granicami i z drugim korzystającym z gminnej pomocy społecznej (to chyba najsmutniejszy paradoks tutejszej pogoni za lepszym bytem). Jak w rodzinie Z.: z pijącym na miejscu ojcem i matką emigrantką, która wyjechała, by spłacać długi. Jak u G., w której on jeździ po Europie tirami i przysyła pieniądze, a ona „na swobodzie” je przepija.
Czy u K. (z Karolem i Anią z autokaru), którzy na marzeniach o ekonomicznej stabilizacji za granicą przegrali chyba wszystko, co było do przegrania.
Autokar
Zaczęło się w okolicach roku 2000.
Ojciec, budowlaniec po zawodówce, zaczyna wówczas wyjazdy za zachodnią granicę, dla podreperowania rodzinnego budżetu. Z początku wyjazdy są krótkie, kilkutygodniowe, później przechodzą w coraz dłuższe. K. widzi dzieci rzadko, rozluźniają się też relacje z żoną.
W 2007 r. – Ania ma siedem lat, Karol roczek – do Anglii wyjeżdża babcia dzieci. W ślad za nią, początkowo z chęcią spędzenia Świąt Bożego Narodzenia, jedzie jej córka wraz z dziećmi. Po tygodniu dzwoni do K. z informacją: poznała w Londynie Araba z dwójką dzieci, z którym aktualnie układa sobie życie; zresztą, i tak wracać nie ma sensu, bo i do czego?
W Anglii – to wersja ojca – dzieci chowają się z babcią w dobrze utrzymanym domu starców (do czasu, kiedy zarządcy zażyczą sobie, by dzieci opuściły dom). Matka dziećmi interesuje się od okazji, ale na utrzymanie łoży z własnej kieszeni („Miały wszystko, co chciały” – mówi ojciec).
W końcu poznaje kolejnego partnera. Ten oświadcza, że związał się z nią, nie z jej dziećmi, więc w październiku 2010 r. matka postanawia wysłać Karola i Anię do Polski (jej mąż przebywa wtedy na zarobku w Niemczech).
W wychowaniu i utrzymaniu dzieci – ogłasza swojej matce tuż przed jej wyjazdem z wnukami – przyszła teraz kolej na ojca. Na miejscu, w mieście N., dzieci zostają tymczasowo z prababcią w mieszkaniu socjalnym, do czasu powrotu z Niemiec ojca.
– Przysłała dzieci jak bagaże – mówi ze łzami w oczach ojciec, niski, krępy 37-latek o twarzy dziecka.
– Bez dokumentów ukończenia angielskich klas. Bez niczego – dodają panie z opieki społecznej.
Tysiąc na troje
Pomoc społeczna problemu „eurosieroctwa” nie jest w stanie objąć. O przypadkach dzieci zostawionych przez rodziców dowiaduje się tylko w razie problemów: finansowych czy poważnych rodzinnych. W dodatku wyjeżdżający rodzice rzadko regulują kwestie praw do opieki: dzieci pozostają pod okiem dalszej rodziny nielegalnie.
O istnieniu rodziny K. gminna pomoc społeczna dowiaduje się przypadkiem. K. ma szczęście, bo tutejszy system pomocy wyprzedza najwyraźniej o kilka lat średnią krajową: w MOPS-ie działa chociażby trzech asystentów rodzinnych.
K. dostaje pomoc finansową: 490 zł zasiłku stałego, 120 zł okresowego i 91 zł „rodzinnego” na każde dziecko. W urzędzie załatwiają też dorywczą pracę: kilka godzin opieki nad osobą starszą, za 300 zł miesięcznie.
Asystentka rodzinna pomaga w sfinalizowaniu sprawy rozwodowej (chodzi o ściągnięcie alimentów od matki). Rodzinę odwiedza dwa razy w tygodniu: przychodzi do mieszkania socjalnego zamieszkiwanego przez prababcię (tego samego, do którego Karol z Anią trafili po przyjeździe do Polski), w którym na trzyosobową rodzinę zostaje 11 metrów kwadratowych. Nie, nie poucza, co K. ma robić ze swoim życiem, tym bardziej że stanął na nogi i czuje się za dzieci odpowiedzialny (robi dzieciom takie obiady, że pani asystentka sama by przy takim stole usiadła).
Problemy emocjonalne dzieci? Pomoc społeczna zaproponowała spotkania z psychologiem, z których jednak K. na razie nie skorzystał.
Emocje