Wiara w krainie cudów

Katarzyna Wydra z Argentyny

publikacja 07.07.2011 10:17

Z takim świętym można wypić piwo, wypalić papierosa lub wytatuować go na ramieniu. Zawsze jest do dyspozycji i bez skrępowania można prosić go o każdy cud: od powodzenia w miłości po nowy samochód.

Tygodnik Powszechny 27/2011 Tygodnik Powszechny 27/2011

 

Święty ludowy w Argentynie ma ogromną moc i bezpośredni dostęp do Boga, choć gdy przyjrzeć się jego zwyczajnemu i grzesznemu życiu – czasem trudno zrozumieć dlaczego. W przypadku ludowej kanonizacji liczy się jednak nie życie, a śmierć. Nagła, tragiczna, w młodym wieku. Cierpienie wzrusza, więc ludzie zaczynają modlić się za dusze nieszczęśników, potem ofiarowują im swoje prośby i wierzą, że zostaną wysłuchane. Opowieści o niezwykłych zjawiskach szybko się roznoszą: tu ktoś ułoży o nowym santo piosenkę, tam powstanie jego kapliczka.

Vox populi, vox Dei. Dlatego tutejszy Akropol zapełniają kowboje, gwiazdy estrady, nieszczęśliwe kobiety oraz męczennicy rodem z kroniki policyjnej.

Bez wody na pustyni

Wygląda trochę jak aktorka: czerwona suknia, kruczoczarne, poplątane włosy, zamknięte powieki, blada skóra, ręce rozrzucone na boki. Nie żyje. Dlatego mówią na nią Difunta Correa – Zmarła Correa. Na imię miała Deolinda i jako święta ludowa ma najdłuższy staż w kraju – jest nią od lat 30. XIX w.

Jej kapliczki rozrzucone są od Ziemi Ognistej po wodospady Iguazú. Obfitują w nie zwłaszcza te regiony, gdzie niebiosa skąpią deszczu, a poznać je można po stosach plastikowych butelek z wodą, które w darze zostawiają wierni. Bo Difunta Correa umarła z pragnienia. Miasteczko Vallecito w prowincji San Juan, w pobliżu którego znaleziono jej ciało, dziś z tej śmierci żyje. Jest oazą dewocji i konsumpcji pośrodku suchej pampy i pagórków.

Deolinda musiała być szalona albo zdesperowana, że odważyła się pieszo wyruszyć na tę pustynię, w dodatku z niemowlęciem na ręku. Dziecko ssące pierś jest jej najważniejszym atrybutem. To dzięki niemu została świętą. W opinii ludzi Bóg sprawił bowiem cud i chociaż umarła, zachowała pokarm i zdołała podtrzymać niemowlę przy życiu. Uratowali je przejeżdżający w pobliżu gaucho (argentyńscy kowboje), których zwabił płacz małego.

Legenda mówi, że Deolinda uciekała przed miłosnymi zakusami komisarza policji, który wcześniej usunął z drogi jej męża, wysyłając go do jednostki stacjonującej w prowincji La Rioja. Nieszczęsna chciała tam dotrzeć. Dzisiaj jest bohaterką dewocjonaliów. Przedstawia się ją na zegarach, magnesach, tasiemkach – w towarzystwie Matki Bożej z Luján lub Kubusia Puchatka, w ołówku, gipsie, plastiku, mono lub full color, w sosie surrealistycznym lub w stylu manga.

Wierni modlą się: „Difunta, duszo błogosławiona, przez wzgląd na twą śmierć, może bardziej okrutną od mego życia, jesteś bliżej Boga. Pomóż mi, spraw dla mnie cud”. O cud proszą, udając się do grobu świętej – niektórzy na kolanach, składając śluby. Gdy sprawa zostanie załatwiona pomyślnie, znoszą jej dziękczynne cuda-wianki: od żeliwnych plakiet, przez suknie ślubne, ceramiczne kotki, aż po gipsy ze złamanych rąk i nóg. Świec pali się tu tyle, że zainstalowano specjalny kanał odprowadzający wosk.

Difunta traktowana jest jako opiekunka domowego ogniska, co wyraża się w postaci setek modeli domków, które zapełniają zbocza sanktuarium. Zrobione są z kamieni, drewna, blachy, niektóre dość prymitywnie – cztery ścianki i dach; inne z wiernością odtwarzają szczegóły w rodzaju anteny czy koloru tynku. Każdy jest podpisany: rodzina Sanchez, Olivares, Perez. Po miniaturowej osadzie błąkają się bezdomne psy.

Difunta Correa spełnia marzenia, więc w Vallecito na parillach (grillach) od rana smażą się kurczaki, kozły i wołowina.

Robin Hood z czerwoną chustą

Żywot ziemski Gauchito Gila dokonał się w pobliżu Mercedes w prowincji Corrientes w czasie argentyńskiej wojny domowej pod koniec XIX w. Od tego czasu odbiera cześć jako ludowy święty w tamtejszym sanktuarium i tysiącach przydrożnych kapliczek w całym kraju, które zadziwiają kowbojską fantazją. Kawałek blachy skrzyżowany ze starą oponą i fragmentem błotnika, ozdobiony kartonem po winie marki „Rey de copas”, paskiem klinowym, bateriami oraz naręczem papierosów. Do tego figurka albo obrazek.

Najważniejszy jest olbrzymi krzyż, który wyłania się zza głowy świętego – czytelny znak świętości, podkreślony niekiedy otokiem z promieni. Gauchito Gil ma wąsy, długie i ciemne włosy obwiedzione czerwoną opaską, nosi białą lub błękitną koszulę, bombachas de campo – typowe gauchowskie spodnie z szerokim pasem, a w ręku trzyma boleadoras, które służyły mu do rabowania bydła: oczywiście w szczytnym celu rozdania krów ubogim i potrzebującym. Najważniejszym bowiem faktem w biografii świętego jest ten, że po tym, jak brał udział w wojnie z Paragwajem i uciekł z wojska w czasie wojny domowej, został argentyńskim Robin Hoodem. Za to oraz za czerwień chusty, którą ma zawiązaną na szyi, pokochali go ludzie.

Pierwszym wyznawcą Gauchito Gila został jego zabójca. Ta podwójna rola przypadła jednemu ze strażników, którzy mieli odprowadzić kowboja do więzienia, a zamiast tego postanowili zaoszczędzić sobie drogi i pozbyli się aresztanta pod drzewem. Zanim oprawca zatopił nóż w szyi przyszłego świętego, usłyszał: „Gdy wrócisz do domu, oprócz rozkazu o moim uwolnieniu usłyszysz, że twój syn ciężko zachorował. Wezwij mnie wówczas i proś, bym wstawiał się przed Panem za twoje dziecko, ponieważ niewinnie przelana krew czyni cuda”.



To właśnie ze względu na tę krew czerwona jest chustka Gauchita, szkarłatne flagi powiewają przy jego malinowych kapliczkach i palą się w nich świece w odcieniu wiśniowym, a kierowcy wiążą w swych autach karminowe wstążki z modlitwą. 8 stycznia każdego roku pod wpływem tej czerwieni sanktuarium w Mercedes wydaje się płonąć. Czterdzieści stopni Celsjusza, kilkadziesiąt, a może i kilkaset tysięcy ludzi, gorąca atmosfera: muzyka, wino, klaksony aut, rozżarzone drwa na grillach. W oczy rzucają się tablice rejestracyjne, z których złożono ściany kilku sanktuaryjnych pawilonów. Gauchito Gil zdetronizował bowiem w Argentynie św. Krzysztofa i patronuje kierowcom. Kolejną grupę jego fanów stanowią wszyscy, którzy czują się w jakiś sposób przegrani. O takie samopoczucie nietrudno, więc królestwo duchowe Gauchita kwitnie w najlepsze.

Cudowne dziecko

Od kilku lat w Villa Unión można mówić o sezonie. Konkretnie – od momentu wpisania na listę światowego dziedzictwa UNESCO odległych o kilkaset kilometrów parków ­Ischigualasto i Talampaya. W miasteczku działa informacja turystyczna, sklep z pamiątkami, a kawiarnia na rogu ma na szybie napis „wi-fi”.

Sezon ściąga do Villa Unión Marie z Francji, która prowadzi tu przez kilka miesięcy biuro oferujące adventure na najwyższym poziomie. W sezonie kelner w restauracji „La luna” nosi białą koszulę, a na tyłach zakładu fryzjerskiego można wynająć pokój. Otoczenie jest mało rozrywkowe. Pole kukurydzy. Zardzewiała ciężarówka pod wiatą bez dachu. Domy z glinianych cegieł, które urokliwie wyglądają tylko wtedy, gdy świeci słońce. Droga wiodąca na cmentarz.

O najbardziej cudownej cząstce miasteczka pracownicy informacji turystycznej niepytani nic nie powiedzą. Kto ma wiedzieć, ten wie. Trzecia uliczka na lewo od głównej cmentarnej alei, grobowiec tylko trochę bardziej okazały i zadbany od innych. To sanktuarium Aniołka Miguelita, Angelito Milagroso, który zmarł w 1967 r., piętnaście dni przed swoimi pierwszymi urodzinami. Zachorował na zapalenie opon mózgowych, karetka nie zdążyła przetransportować go do szpitala w miasteczku Chilecito. Obie miejscowości łączy odcinek sławnej ruta 40, uwielbianej przez miłośników off-road. Przejazd tamtędy to do dziś wyzwanie.

Miguel Ángel Gaitan w spokoju odpoczywał na cmentarzu w Villa Unión siedem lat, do czasu gwałtownej burzy w 1973 r. Ulewa zniszczyła ścianki grobowca i odsłoniła trumienkę ze zwłokami, które okazały się nietknięte. Pomnik naprawiono, ale po pewnym czasie znów się zawalił. Zjawisko powtórzyło się parokrotnie. W dodatku zauważono, że nocami pokrywa trumny się przesuwa. – Rodzina kładła na nią kamienie i ciężkie przedmioty, ale każdego ranka zastawała ją odsuniętą – opowiadają w biurze informacji turystycznej. – W końcu matka stwierdziła, że syn nie chce być przykryty, że chce być widoczny.

Tak Aniołek trafił do nowej trumny o szklanym wieku, w której leży do dziś. Na szybie, za którą leży pożółkła mumia chłopczyka, ubrana w wełnianą czapeczkę, białą koszulę i kraciastą minimarynarkę, ludzie kładą różne zabawki: samochodziki, laleczki, misie. Jakiś uczeń położył obok grzechotki klasówkę z matematyki. Matka zmienia ubranka regularnie. Dba też o czystość kultu: nie pozwala, by wokół jej cudownego dziecka wyrósł dewocjonalny biznes, jak stało się z jego starszymi kolegami z panteonu ludowych świętych. Wystarczy, że sezon w Villa Unión trwa w kontekście cudów natury.

Duchowa przewodniczka

Eva Perón – najsławniejsza kobieta Argentyny, tak jak Chrystus i Che Guevara zmarła w wieku 33 lat. Dlatego gdy wystawiono na sprzedaż grobowiec sąsiadujący z miejscem jej wiecznego spoczynku na cmentarzu Recoleta w Buenos Aires, wyceniono go na zawrotną sumę 330 tys. dolarów.

Argentyńczycy nigdy nie zapomną, że dzięki Evicie dostali swoją pierwszą lodówkę, okulary lub emeryturę. Pamięć o tym, że „jako jedyna zrobiła coś dla nas”, powoduje, że napisy na plakatach z jej podobizną widoczne w różnych częściach miasta głoszą wielkimi literami: „Evita jest święta”.

Pierwiastek niebiański objawił się w chwili śmierci pierwszej damy (zmarła na raka) i w znacznej mierze miał podtekst polityczny. Trumnę z jej zabalsamowanym ciałem wystawiono na widok publiczny obok gabinetu, gdzie, jak określił to jeden z dziennikarzy, „pełniła swoją świętą i odkupicielską misję”. W wielu miejscach wyrosły symboliczne ołtarze. Każdego wieczoru w godzinę jej śmierci, o 20.25, zapalano na nich świece. Na Plaza de Mayo wywieszono jej portret, a tysiące ludzi pielgrzymowało tam i klękało. Pojawiły się druki ukazujące twarz prezydentowej wśród gwiazd, w towarzystwie Matki Bożej.

Politycy w swoich przemowach mówili: „pochylmy głowy przed świętym imieniem Evy Perón”. Wśród ludzi krążyła modlitwa: Zdrowaś Evito / Łaskiś pełna / Lud z tobą / Błogosławiona bądź między dziećmi, mężczyznami i niewiastami / I błogosławiony owoc twojej myśli / Święta Evito, matko justycjalizmu / Módl się za nami, robotnikami / Teraz i w godzinę, gdy upomnimy się o swoje. /Amen”.


7 maja 1952 r., na krótko przed jej śmiercią, rząd przyznał Evicie tytuł „Duchowej przewodniczki narodu”. Pisano potem, że na scenie politycznej pełniła rolę pośredniczki między mężem-prezydentem a ludem, porównując ją do Matki Bożej wstawiającej się za ludzkość przed Synem.

Przyznała to zresztą sama pierwsza dama w swej książce: „Zdecydowałam się zostać »Evitą«, aby z moją pomocą lud, a zwłaszcza robotnicy mogli zawsze odnajdować drogę do swego Lidera”. Pomni tych słów byli przedstawiciele dyktatury wojskowej, którzy po przejęciu władzy wykradli mumię Evity, bojąc się, że stanie się relikwią peronizmu. „Duchowa przewodniczka” zaczęła pośmiertną tułaczkę, przerwaną spoczynkiem na cmentarzu w Mediolanie pod przybranym nazwiskiem.

Do kraju wróciła w 1974 r. Według najbardziej gorliwych wyznawców swoją moc okazała, zsyłając karę na wszystkich zamieszanych w tę peregrynację. Jeden z wojskowych odpowiedzialnych za transportowanie martwej prezydentowej miał wypadek samochodowy i w 33 miejscach skaleczył twarz: jedno cięcie za każdy rok z życia Evity. Ile w tej teorii polityki, a ile czystej miłości do „blond wróżki”, która walczyła o sprawiedliwość społeczną, przytulała chorych i żebraków? W jej kulcie te dwa czynniki wyraźnie się przenikają.

Bożyszcze scen

Piosenkarkę Miriam Alejandrę Bianchi nazywają „Gildą od cudów”. Gilda to jej pseudonim artystyczny – na cześć Rity Hayworth i popularnego z nią filmu. A cuda ludzie zauważyli wcześnie. Oto zwykła nauczycielka ogrodnictwa nagle przeistoczyła się w gwiazdę muzyki tropikalnej.

Przemieniła się tak skutecznie, że połowa Argentyny i sąsiednich krajów zaczęła nucić jej piosenki. Wkrótce zaczęto podsuwać jej dzieci i prosić, by je uzdrowiła. Po dzieciach przyszła kolej na dorosłych, którzy zaczęli wierzyć, że dotyk Gildy odmieni ich życie na lepsze. Sama zainteresowana zaprzeczała swym mocom, ale ludzi nie przeganiała. Gdy w 1996 r. zginęła w wypadku mikrobusu, zaczęli mówić, że to po to, by w glorii świętości spełniać marzenia biedaków.

„Gilda od cudów” prośby przyjmuje w skrzynce nr 3635 na piętrze galerii cmentarza Chacarita oraz na 130. kilometrze drogi nr 12 z Buenos Aires do prowincji Entre Ríos. W miejscu pierwszym jest pochowana – obok swojej córki i matki, które w 1996 r. zginęły wraz z nią. Do tragedii doszło w miejscu drugim, nazywanym od tego czasu „drogą śmierci”. Piosenkarka była wówczas u szczytu kariery, wraz z rodziną i członkami zespołu jechała na kolejny koncert. Kilka dni przed tragiczną podróżą zmieniła słowa jednej z piosenek na: „To nie moje pożegnanie”. Fani zawyrokowali: miała przeczucie. Utwór stał się ich hymnem, a wydana pośmiertnie płyta Gildy, zatytułowana symbolicznie „Między ziemią a niebem”, sprzedała się w rekordowym nakładzie.

Dobrze się sprzedają zresztą wszelkie gadżety związane z gwiazdą. Prawdziwym hitem jest zestaw rytualny, w skład którego wchodzą: świeczka, złote serduszko, zasuszone płatki kwiatów, szmatka nasączona perfumami piosenkarki oraz instrukcja, jak przeprowadzić ceremonię. Szczegółowo opisane są kroki postępowania w przypadku spraw sercowych, kłopotów w pracy, braku pieniędzy, odwrócenia złego spojrzenia, zachowania zdrowia. Zdjęcia świętej Gildy pełne są dotknięć rąk i pocałunków.


***

A co argentyński Kościół na tych nieuznawanych w oficjalnym nauczaniu santos populares? W Vallecito wisi tabliczka: Difunta Correa zaprasza na Mszę w każdą niedzielę o godz. 11.30. Stoi także kościół, zazwyczaj pusty. Parę osób przemyciło do środka dziękczynne tabliczki z imieniem ludowej świętej, na zewnątrz jej figurki w najlepsze stawia się obok posążków Matki Bożej z Dzieciątkiem, św. Rocha wskazującego wrzód na swojej nodze, św. Jana w skórze wielbłądziej, Anioła Stróża i Chrystusa.

Kaplica Aniołka Miguelita stoi na katolickim cmentarzu. Ksiądz z największego sanktuarium w Catamarca, sąsiadującej z prowincją La Roja, na pytanie o cuda z Villa Unión odpowiada, że on sam często zwraca się o pośrednictwo przed Bogiem do swojej zmarłej babci.

W sanktuarium Gauchito Gila w Mercedes oraz Gildy na 130. kilometrze drogi nr 12 odprawiane są okolicznościowe Msze.

W 1952 r. robotnicy jednego z syndykatów wystosowali telegram do Piusa XII, prosząc go o beatyfikację Evy Peron i postulując nazwanie jej św. Ewą z Ameryki. Papież nie odpowiedział.