Prorocy i sekciarze

Ks. Grzegorz Strzelczyk

publikacja 31.08.2011 22:00

W początkach chrześcijaństwa dopuszczało się do głosu wszystkich, bo pominięcie kogoś mogło oznaczać pominięcie głosu Ducha Świętego.

Tygodnik Powszechny 35/2011 Tygodnik Powszechny 35/2011

 

Tomasz Ponikło: Chrześcijanie szybko stanęli wobec wewnętrznych problemów, skoro już w Liście do Koryntian mamy wykaz trudności z fundamentami wiary...

Ks. Grzegorz Strzelczyk: Na ile apostołowie rozumieli Jezusa za czasów Jego nauczania? Spójrzmy na synów Zebedeusza, którzy chcieli się ustawić jako przyboczni Chrystusa, albo na sprzeczkę apostołów o to, kto z nich jest największy. Już pierwsi uczniowie mieli problemy z rozumieniem Jezusa. Możemy się tylko domyślać, jakie były między nimi napięcia. W Nowym Testamencie zostały tylko ślady, np. zdanie Pawła, że musiał się przeciwstawić Piotrowi, który zaczął udawać przed Żydami, że przejmuje się Prawem.

Widać, że niektórzy apostołowie zakładali polityczną wizję mesjanizmu, której Jezus wcale nie przyniósł. Jezus przerastał judaizm, co dla uczniów oznaczało rewolucję wobec tradycji, w której wyrośli. Rodziło się pytanie: czy przestrzeganie prawa zbawia? O tym są listy św. Pawła. Kościół doświadcza, że zbawia Jezus, co oznacza całkowity przewrót teologiczny.

Pierwszy spór wewnętrzny, który mamy dobrze udokumentowany, dotyczy postępowania wobec nawracających się Greków. Pierwotnie chrześcijanie do rozwiązywania takich problemów mieli wyłącznie Ducha Świętego, pamięć i zdrowy rozsądek. Musiało dochodzić do tarć, musiały iść iskry – choćby na tzw. soborze jerozolimskim. Dzieje Apostolskie opisują jego przebieg jako łagodny, ale z późniejszych przykładów wiemy, że wczesnochrześcijańskie spory były nad wyraz żywe.

Czy te spory – jeżeli nie mieli jeszcze punktu odniesienia, jakim jest Nowy Testament, a tak gorąco dyskutowali – wpłynęły na kształt Ewangelii?

W pewnych elementach taki wpływ widać, np. powracająca w słowach Jezusa polemika z judaizmem. Jan na konflikcie Jezusa z Żydami buduje napięcie, które narasta aż do śmierci Chrystusa. Widać też w listach Jana pierwsze polemiki z gnozą.

Trzeba pamiętać, że wczesna dyskusja toczy się jeszcze w łonie judaizmu. Świat helleński w I w. właściwie chrześcijaństwa nie zauważa, traktuje je jako sektę żydowską: Klaudiusz wygna Żydów z Rzymu, bo spierali się z powodu jakiegoś Chrestosa... Później chrześcijaństwo zacznie być lepiej rozpoznawane, co doprowadzi do dalszych konfrontacji: z filozofią grecką i jej różnorakimi nurtami, z kulturą helleńską, także w ówczesnej wersji „pop”, z mitologią...

Ludzie oderwali się od swojej tradycji, w nowych wspólnotach toczyli spory o podstawy wiary, w których często zapewne mało kto wiedział, po czyjej stronie się opowiedzieć, do tego doszły problemy zewnętrzne: spory z Żydami, kulturą grecką, potem jeszcze prześladowania... Jak ta religia przetrwała?

Pomijając czynnik nadprzyrodzony, możemy zauważyć, że chrześcijaństwo wnosi Dobrą Nowinę, która ostatecznie jest nauką o zbawieniu. Głosi odpuszczenie grzechów w Chrystusie: Bóg ci przebacza i daje dostęp do życia wiecznego, co pokazał przez zmartwychwstanie Jezusa. Jeśli oddasz mu siebie, masz szansę na uczestniczenie w tym nowym życiu, czyli na zbawienie. A chrzest jest tego rytualnym początkiem – włącza w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Opisuje to Paweł (Rz 6), czyli w połowie I w. ta teologia była już dobrze sformułowana.

Poza tym chrześcijaństwo mówi, że świat jest dobry, co w kontekście poglądów dualistycznych było obroną świata materialnego. Chrześcijaństwo powiedziało ludziom, że ich codzienność, praca, rodzenie dzieci, ma znaczenie, ale głównie w perspektywie ostatecznej. To podziałało i na osoby pochłonięte codziennością, i na tych, którzy już nie chcieli żyć w tym świecie, doświadczając trudu i ucisku – wszyscy otrzymywali pozytywną perspektywę zbawienia.

Paradoksalnie jednak te same czynniki, które ułatwiały przyjęcie się chrześcijaństwa, były utrudnieniem w jego głoszeniu. Widać to, kiedy na areopagu Paweł usiłuje być filozofem. I zostaje wyśmiany w momencie, kiedy mówi o zmartwychwstaniu ciała. Słuchali go zapewne platonicy, dla których powrót do ciała po wyzwoleniu duszy w śmierci był absurdem.

Skoro głoszenie Ewangelii było tak trudne, kim wśród pierwszych chrześcijan był prorok?

We wczesnym chrześcijaństwie istniały prawdopodobnie dwie praktyki prorockie. Jedna, stricte charyzmatyczna, wiązała się z nauczaniem pod bezpośrednim natchnieniem Ducha Świętego. Nauczanie mogło dotyczyć czegokolwiek: funkcjonowania wspólnoty lub wyjaśnienia tekstu biblijnego. Druga praktyka to wędrowni prorocy-nauczyciele: chodzili od jednej wspólnoty do drugiej, spełniając funkcję wędrownych kaznodziejów, nauczając niejako niezależnie od przełożonych wspólnot. Ale już Nowy Testament zauważa, że ta praktyka niesie nadużycia, bo niektórzy po prostu objadają wspólnoty, więc trzeba to poddać regulacji. Instytucja ta zaniknie już w II w.

Inaczej będzie z proroctwem charyzmatycznym, choć i ono w III-IV w. znajdzie się w zaniku w głównym nurcie chrześcijaństwa. Niektórzy Ojcowie Kościoła mówili w IV i V wieku o końcu charyzmatów – myląc się przy tym kapitalnie. Rzeczywistość charyzmatyczna po prostu „przeniosła się” do życia zakonnego i pustelniczego. I Kościół nie stracił jej z oczu: choćby Tomasz z Akwinu w XIII w. w „Summie” omawia charyzmat proroctwa.

To dość niebezpieczny dar, bo jak rozpoznać prawdziwe natchnienie?

Już od Nowego Testamentu podstawą jest rozeznanie. Wspólnota nie powinna się podporządkować na ślepo prorokowi. Duch Święty nawet proroków poddaje odpowiedzialności pasterzy. Także w pierwotnej strukturze większą wagę niż prorocy mieli stabilni pasterze. Proroctwo na zgromadzeniu jest dopuszczone o tyle, o ile jest budujące, czyli najpierw podlega rozeznaniu. Duch Święty nie jest dany „prywatnie” jednej osobie, jest dany Kościołowi. Pierwotne gminy wobec nowych intuicji i natchnień zbierały się, modliły, dyskutowały. Potem, jeśli trzeba było, podejmowały wspólnotowo decyzję. Tradycja demokracji w chrześcijaństwie jest głęboko zakorzeniona, od początku decyzje podejmowano większością głosów. Tak też było z istotnymi rozstrzygnięciami dogmatycznymi.



Ale skoro prorok ma natchnienie, którego nie widzę u pasterza wspólnoty, skoro proroka prowadzi Duch Święty, a pasterz tylko wykonuje formalnie przydzieloną mu władzę, skoro wreszcie natchnienie jest ważniejsze od władzy – za kim się opowiedzieć?

Instytucja jest stróżem pamięci, gwarantem wierności początkom. Natchnienie pozwala na aktualne prowadzenie przez Ducha. Dlatego potrzebne jest rozeznanie wspólnotowe i podwójna pokora: natchnionego, bo musi się poddać badaniu wspólnoty, jej pasterzy; i pasterzy: by uznać, że głos „z dołu” może być w istocie głosem z góry... Ale ostateczny głos należy do odpowiedzialnych za wspólnotę.

Sobór Watykański II i Katechizm mówią, że do pasterzy należą dwa elementy: sąd o prawdziwości i sposobie wprowadzenia w życie charyzmatów. Charyzmat może być prawdziwy, ale można podjąć decyzję, by go od razu nie użyć, bo np. wspólnota nie jest na niego gotowa. Przez kogoś Duch Święty czasem przemawia, czy więc pozwolić mu mówić za każdym razem, jak poczuje natchnienie, czy każdorazowo poddawać to rozeznaniu, a potem ogłaszać wspólnocie? To są decyzje pasterza. Niestety zawsze może się też stać tak, że prawdziwy charyzmat zostanie nierozpoznany.

Co wtedy?

Cierpliwość. Bo Duch Święty znajdzie sobie drogę. Bóg jest jednak nad nami i jak chce, to i tak się wypowie. Nie przez tego człowieka, to przez innego. Oczywiście w Kościele dochodziło do nadużycia tej zasady; to, co robiono niektórym mistykom w ramach „testowania” ich pokory, woła dziś zwłaszcza o pomstę do nieba. Gorzej jednak, kiedy to charyzmatyka poniesie...

Czasem musi go ponieść, skoro jest taranem przygotowującym drogę Panu Bogu.

Ale jak łupnie za mocno, to się Kościół rozwala na dwoje... Dlatego poddanie osądowi własnego rozeznania ma fundamentalne znaczenie. Różnica jest ogromna między tym, czego człowiek doświadcza, a tym, co jest w stanie z tego ująć, i jeszcze tym, co jest z tego w stanie wypowiedzieć. Dlatego prorok sam powinien nie dowierzać temu, co jest w stanie sformułować. Przełożenie doświadczenia duchowego na teologię to trudny proces. Jeżeli charyzmatyk zakłada, że udaje mu się to w skali 1:1, to już jest w błędzie. Jeżeli wierzy, że wnioski, które z tego wyciąga, są na pewno prawdziwe, to mamy już sytuację niebezpieczną.

Sztandarowy przykład Lutra: nie mamy dziś większych wątpliwości co do autentycznej głębi jego doświadczenia duchowego. Impuls, który każe mu dokonać korekty nauki o zbawieniu, jest trafny. Zostanie podjęty przez Sobór Trydencki potwierdzający darmowość zbawienia, którego nie można sobie sprokurować samemu. Gdyby Luter miał więcej cierpliwości, by poddać pod spokojną dyskusję swoje tezy, a kardynałowie taką cierpliwą, spokojną dyskusję podjęli, gdyby obie strony słuchały się nawzajem, to pewnie nie doszłoby do rozłamu Kościoła. Tymczasem Luter był w gorącej wodzie kąpany, a arystokracja kościelna miała zamknięte uszy... Dlatego na charyzmatyku spoczywa obowiązek poddania się rozeznaniu. Inaczej mówiąc: musi na ten swój taran bardzo uważać.

Jak pierwsi chrześcijanie, mając już Nowy Testament, ale nie mając jeszcze dogmatów, radzili sobie z kontrowersyjnymi prorokami?

Charakterystyczny jest przypadek Ariusza w IV w. Prezbiter głosi skrajną interpretację jednego z nurtów zróżnicowanej wówczas tradycji. Ma mocną pozycję „polityczną”, więc jego poglądy się rozprzestrzeniają. Biskup reaguje zwołując synod lokalny. Synod potępia Ariusza. Ten zaś odwołuje się do sąsiednich biskupów, którzy są jego przyjaciółmi, więc biorą go w obronę. Tak spór przeniósł się między dwa Kościoły, a biskupi działają na zasadzie: zbieramy się, spieramy się, wykluczamy się nawzajem, by znów szukać rozwiązania. Trwałoby to znacznie dłużej, gdyby nie interwencja Konstantyna, który doprowadził do Soboru Nicejskiego. Dopiero 50 lat po nim spory, jak rozumieć trójjedyność Boga, zaczną wygasać.

Inny przykład z V wieku. Nestoriusz, patriarcha Konstantynopola, jeden z pięciu patriarchów Kościoła, zaczyna głosić naukę, która jest przez Cyryla, patriarchę Aleksandrii, konkurującej co do ważności stolicy, postrzegana jako heretycka. Patriarchowie odwołują się do Rzymu. Nestoriusz nie przetłumaczył dokumentacji na łacinę, czego dla papieża dokonał Jan Kasjan, ze szkodą dla patriarchy, bo nie do końca rozumiał niuanse greckiej myśli. Papież opowiada się po stronie Cyryla, cesarz – Nestoriusza. Zostaje zwołany sobór w Efezie, gdzie Nestoriusz ma potencjalnie więcej wrogów, więc cesarz w obawie przed zamachem na patriarchę Konstantynopola wysyła go z oddziałem wojskowym. Co więcej, delegacja z Syrii z najlepszymi teologami, którzy mieli wesprzeć Nestoriusza, spóźnia się na sobór. Utknęli w bagnach. Wysyłają przodem dwóch młodych biskupów z prośbą o odroczenie obrad. Cyryl zaś niezwłocznie uruchamia sobór. Kiedy teologowie z Janem z Antiochii na czele dojeżdżają do Efezu, już jest po wszystkim. Jednak po kilku latach Jan doprowadza do porozumienia z Cyrylem podpisując „formułę zgody” – dokument dogmatycznie donioślejszy niż ów sobór.

W praktyce z początku dopuszczało się do głosu wszystkich, bo pominięcie kogoś mogło oznaczać pominięcie głosu Ducha Świętego. Prawdę odnajdywano na końcu pewnego procesu, ona nie spadała z nieba.

Ale najgorzej, jeśli fałszywy prorok ma też władzę, bo – jak przestrzegał Yves Congar – niesie wówczas „potencjał najgorszych katastrof”. Jakie początkowo były konsekwencje potępienia?

Cezurą jest rok 325. Wcześniej Kościół nie ma struktury do egzekwowania wyroków doktrynalnych. Stwierdzenie o nieortodoksyjności odbywa się wyłącznie na mocy autorytetu zgromadzenia. Po obradach synod wysyłał listy jedności do sąsiednich Kościołów. Prosił w nich np. o wykreślenie biskupa, który nie zachowuje jedności wiary. Teraz w liturgii wspominamy papieża, pierwotnie odczytywano listę biskupów. Ale od czasu interwencji Konstantyna w proces decyzyjny wchodzi władza cesarska. A co cesarz, to inna orientacja teologiczna. Atanazy, najistotniejszy obrońca ortodoksyjności nicejskiej, ze stolicy wylatywał pięć razy, bo kolejni cesarze usuwali biskupów przeciwnej opcji...

Kościół zapłacił potężną cenę za związanie się z władzą świecką. A im później, tym było gorzej, bo tym bardziej – patrz inkwizycja – wykorzystywano ramię świeckie do załatwiania sporów doktrynalnych. Chwała Bogu, że to ramię straciliśmy. Choć absurdy zmieszania teologii z polityką przyniosły też nieoczekiwane bonusy. Gdyby Atanazego nie wygnano, pewnie nie rozrosłoby się tak życie monastyczne: Atanazy zetknąwszy się z egipskimi mnichami, napisał „Żywot Antoniego Pustelnika”, najważniejszą książkę w promocji życia mniszego.

Jak więc widać, Duch Święty sobie radzi. Nawet jak Jego poruszenie jest nieco powstrzymane, jakoś i tak przewieje.



A można Go po prostu przywoływać?

Duch Święty nie przychodzi na zawołanie, a nad rzeczywistością charyzmatyczną człowiek nie całkiem panuje. Jeżeli Duch raz przeze mnie przemówił, to nie mogę zakładać, że moja następna myśl też będzie od Niego. Nawet jeżeli Kościół rozeznał, że miałem rację rozpoznając w sobie powołanie do prezbiteratu, to od tego momentu każda moja myśl nie jest charyzmatycznie nieomylna. Na to Bóg dał człowiekowi rozum, żeby Duch Święty nie miał przymusowych lądowań. Bądźmy rozsądni, przyzywając Ducha. Jeśli wesprze nasz rozsądek – to świetnie. Jeśli nie – zostanie przynajmniej rozsądek.

Przecież chciałbym, żeby Duch prowadził mnie cały czas. Mam Go do tego namawiać?

Prosto: trzeba nie grzeszyć i prosić o dar Ducha Świętego. Tyle człowiek może. A potem Bóg odpowie albo nie. Wyłączny sposób na zmuszenie Ducha Świętego do przemówienia to uruchomienie charyzmatu nieomylności – soboru bądź papieża.

Staram się, jak mogę, ale Bóg się nie odzywa. A obok widzę człowieka działającego pod wpływem Ducha Świętego. Więc pójdę za nim, by być bliżej zbawienia – czego ja nie mogłem rozpoznać, on rozpoznał i poprowadzi mnie bezpieczną drogą.

Zawsze trzeba to odnieść – krytycznie – do tego, co już jest dziedzictwem Kościoła. Jeżeli ten człowiek jest przedłużeniem tego, czym jest Kościół, to trzeba za nim iść. Jeżeli w tym, co głosi czy robi, pojawia się inna droga: obok, na skróty – iść za nim nie wolno.

Ależ on już jest dwa kroki „przed” – nawet w stosunku do Kościoła, który po prostu nie jest przygotowany na jego wielki dar proroctwa.

Chrześcijaństwo jest proste jak budowa cepa: przyjąć przebaczenie, być gotowym wydać życie za drugiego i codzienność konfrontować z przykładem Chrystusa, przegadywać z Bogiem. Kryterium zwyczajności, szarości życia jest w chrześcijaństwie kluczowe. A człowiek chciałby być wyjątkowy. W Starym Testamencie jest taka scena: Naaman przyjeżdża do Elizeusza, by prorok uzdrowił go z trądu. Ten przekazuje mu tylko, że ma siedem razy zanurzyć się w Jordanie i będzie oczyszczony. Naaman się obraża, chce odjechać. Zatrzymują go słudzy: zanurz się w rzece, to takie proste, a byłeś gotów na wielkie trudy. Kąpiel w Jordanie zdaje się być zbyt pospolitym środkiem. Chcielibyśmy czegoś niezwykłego. Pasowałaby nam rola zbawców świata, choć świat już przez Chrystusa jest zbawiony.

Popularne dziś wspólnoty charyzmatyczne są z dala od szarości: ludzie jeden po drugim przemawiają językami, dzielą się świadectwami, kapłani uzdrawiają...

W szarości chodzi o żywego Boga. On nie sprawi, że szarość ustąpi, ale pośród codzienności będziesz mocno przeżywać Jego obecność. Bóg wręcz pogłębia szarość: im bardziej przeżywam Tę obecność, tym bardziej szarość jest szara. Ilustruje to Pawłowe doświadczenie: chętnie bym stąd już odszedł – w sensie ostatecznym.

Jeżeli ktoś szuka doświadczeń charyzmatycznych ze względu na ich niezwykły charakter, to jest na złej drodze, bo już nie szuka Chrystusa. A kiedy ktoś szuka Boga, może charyzmat otrzymać. Charyzmat pojawia się wtedy, kiedy Bóg tego chce, więc człowiek może podskakiwać do woli i nic się nie wydarzy. Próby prorokowania z chęci poczucia się prorokiem to czysta perwersja. Charyzmat użyty do innych celów, niż chce Duch Święty, dla swojej chwały, dla zjednania zwolenników, dla lepszego samopoczucia, staje się przeszkodą w drodze do Boga. Charyzmat wówczas wygasa, człowiek zaś próbuje go nadal symulować. Wygaśli prorocy nieraz jeszcze długo prorokują.

Co jeśli z dobrą wolą trafiłem do fałszywego proroka i popłynąłem?

Odpowiedzialność ponosi prorok. Odpowiedzialność ucznia jest proporcjonalna do tego, czego chciał i co mógł rozpoznać, zrozumieć. Niestety skutki mogą być paskudne, zwłaszcza jeśli sytuacja zmierza do sekty. Człowiek może włożyć dużo zapału i dobrej woli w naukę latania, ale skacząc z mostu raczej się poobija.

„Rachunek sumienia z modelu zbawienia, jaki w polskim Kościele się głosi, jest najpilniejszym wyzwaniem, przed którym stoimy. Bo jeśli – nie daj Boże – przestaliśmy głosić zbawienie w takim kształcie, w jakim przyniósł je Jezus, to wszelkie wysiłki duszpasterskie pójdą na marne”. To Księdza słowa z „Tygodnika” po ubiegłorocznej manifestacji na rzecz intronizacji Chrystusa na króla Polski.

Cóż, samospełniająca się przepowiednia... Zanim pojawiły się dogmaty, chrześcijanie w sporach pytają się tak: czy dany pomysł opisuje nasze doświadczenie i czy stosując go jesteśmy w stanie do tego doświadczenia dojść? Nie mając dogmatów soteriologicznych – dotyczących zbawczego wydarzenia Jezusa – musimy cały czas soteriologii pilnować. Bóg dał nam zbawienie w Chrystusie, człowiek musi do Niego przyjść, sam się nie zbawi. Jeżeli wskaże się inne miejsce, człowiek rozminie się ze zbawieniem. Istnieje pokusa, by pokazywać łatwiej uchwytne i atrakcyjniejsze drogi, które zbliżają człowieka do upragnionej pewności. By powiedzieć: „trzeba zrobić to, a to – i wystarczy na pewno”. Za każdym razem są to najniebezpieczniejsze z herezji, bo dotyczące zbawienia. A w chrześcijaństwie żyjemy – co jest trudne – nadzieją. Nie pewnością.

Bóg sobie oczywiście może poradzić w perspektywie ostatecznej, ale w chrześcijaństwie nie chodzi o zbawienie po śmierci, tylko o zbawienie już teraz, o doświadczenie, które ma także przekształcać ten świat, żeby przygotować go na paruzję. W związku z tym, jeżeli ktoś się rozmija ze zbawieniem, to rozmija się z własnym szczęściem, a świat jest przez to gorszy.
 
Rozmawiał Tomasz Ponikło

Ks. Grzegorz Strzelczyk (ur. 1971 r.) jest doktorem teologii. Na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego pełni funkcję prodziekana. Opublikował m.in. książkę „Teraz Jezus”.