Lubię to?

Ks. Artur Stopka

publikacja 05.10.2011 20:50

Czy w Polsce rozpocznie się nowa ewangelizacja, czy będzie trwać mała stabilizacja? Kiedy głośno snułem swoje refleksje, ktoś sprowadził mnie na ziemię komentarzem: Kościół nie jest do lubienia, tylko do wierzenia.

Tygodnik Powszechny 40/2011 Tygodnik Powszechny 40/2011

 

Szymon Hołownia napisał niedawno, że „cała Polska nie wie, jak Nergala jeść”. Od razu przyszła mi do głowy parafraza tego stwierdzenia: „A Kościół w Polsce nie wie, jak nową ewangelizację ugryźć”. O ile jednak problem Nergala wcześniej czy później zniknie (taki już los medialnych „gwiazdeczek”), o tyle kwestia nowej ewangelizacji sama się nie rozwiąże. Mało tego. Wiele wskazuje na to, że będzie narastać i nabierać wagi. I jeśli w porę się jej nie rozgryzie, to może nas przygnieść swoim ogromem.

Remont

Nie przepadam za sformułowaniem „Kościół w kryzysie”. Jest niejasne. Mało kto odnosi je do takiego rozumienia słowa „kryzys”, do jakiego odwołuje się o. Józef Augustyn (z greckiego: rozeznanie, wybór, decydowanie, zmaganie się, wewnętrzna walka). Raczej kojarzy się je płasko i bezpośrednio z upadkiem, rozpadem, niebezpieczeństwem lub przynajmniej zagrożeniem. Co więcej, kryzys przywołuje na myśl generalnie negatywne skutki. Pojawiające się tu i ówdzie głosy polityków i ekonomistów, że może z niego wyniknąć coś dobrego, traktowane są z przymrużeniem oka. Rzadko kto dzisiaj w Polsce słysząc o kryzysie małżeńskim spodziewa się umocnienia miłości w związku. Najczęstszym, wręcz „naturalnym” oczekiwaniem jest w takich sytuacjach informacja o rozwodzie.

Z „nową ewangelizacją” jest kłopot podobnego rodzaju. Mnożą się pokusy jej powierzchownego rozumienia. Łatwiej dowiedzieć się od „specjalistów”, czym nie jest, niż czym jest. Nie jest „reewangelizacją”. Nie jest „odnowieniem”. Tym bardziej nie jest odrzuceniem i zanegowaniem dotychczasowej ewangelizacji (no bo zaraz pojawia się pytanie: „skoro nowa, to co się stało ze starą? zużyła się?). Nie jest też głoszeniem jakichś nowych treści, nowej Ewangelii.

Spotkałem się, na przykład, niejednokrotnie z pojmowaniem nowej ewangelizacji jako czegoś w rodzaju „remontu” Kościoła. Tyle że czasami remont zwyczajnie nie ma sensu i się nie opłaca. Znam kilka parafii, w których po oszacowaniu stanu świątyni zdecydowano, że rozsądniej będzie rozebrać (mówiąc wprost – zburzyć) dotychczasowy kościół i na jego miejscu zbudować nowy. Tyle że Kościoła, nawet na terenie jakiegoś kraju, czy choćby tylko diecezji, nie da się zamknąć, rozebrać i postawić na nowo od fundamentów.

Starzy i nowi lokatorzy

Ale nawet po odrzuceniu tego skrajnego i nierealnego rozwiązania, tylko pozornie porównanie nowej ewangelizacji do remontu brzmi sensownie. Co prawda, w czasie remontu trzeba wziąć niemal każdą rzecz w pomieszczeniu do ręki i jest okazja, aby się jej przyjrzeć, ocenić jej stan i przydatność, w razie czego odkurzyć, może nawet odkryć na nowo jej użyteczność, ale najczęściej w remoncie chodzi o utrwalanie i konserwację tego, co już jest. Taki wymiar ma remont przede wszystkim wtedy, gdy przeprowadzają go dotychczasowi mieszkańcy.

Inaczej rzecz ma się wtedy, gdy mieszkanie remontują nowi lokatorzy. Oni, w ramach pewnych zastanych możliwości, usiłują stworzyć przestrzeń, w której będą się czuć dobrze i u siebie. Jeśli już koniecznie szukać remontowych analogii dla nowej ewangelizacji, to ta ostatnia wydaje mi się najbliższa. Jest coś intrygującego i kuszącego w myśli o nie tyle umeblowaniu, co w ogóle „urządzeniu” Kościoła w Polsce na nowo. Tylko jest mały haczyk. W tym „mieszkaniu” wciąż znajdują się starzy lokatorzy. Razem z ich historią, doświadczeniami, przyzwyczajeniami i zasadami. Dzisiaj w Polsce młodzi, aby uniknąć związanych z tym problemów i konfliktów, starają się jak naj­wcześniej wyprowadzić „na własne śmieci”. Ale w Kościele się tak nie da. Nowa ewangelizacja nie jest przecież tworzeniem nowego Kościoła. Nie może być.

Myślę jednak, że – najogólniej mówiąc – w nowej ewangelizacji chodzi właśnie przede wszystkim o tych nowych „lokatorów” Kościoła. O to, żeby zechcieli w nim „zamieszkać”. Ale także o coś więcej. O to, aby poczuli się w Kościele „u siebie”. Aby nie szukali łatwiejszych rozwiązań w postaci osobnych mieszkań, do których nikt im się nie miesza i mogą w nich żyć zupełnie po swojemu.

Ksiądz w kurniku

Piorunujące wrażenie zrobiło na mnie wyznanie, które jakiś czas temu złożył ks. Wojciech Drozdowicz (notabene bardzo mi szkoda, że swój wybitny medialny talent schował wśród drzew, ale myślę, że lepiej ode mnie odczytuje wolę Bożą wobec jego osoby). W ankiecie do „Raportu o Kościele” stwierdził: „Czuję, że z pasterza owiec zamieniam się w hodowcę drobiu. Główną troską hodowcy drobiu jest dbałość o to, żeby kury nie uciekły z kurnika. Marzę o tym, żeby wrócić do pasterzowania, a w płocie okalającym kościół pozostawić dziurę”.

Jakby tego było mało, ks. Drozdowicz proponował też, aby w seminariach wprowadzić przedmiot „Ewangelizacja Marsjan”. „Nikt nie wie, jak ewangelizować Marsjan. A to zmusza do poszukiwania nowych, nieznanych dróg ewangelizacji. Marsjanie to współczesna młodzież wychowana w wirtualnej rzeczywistości internetu” – wyjaśnił człowiek, który sprawił przed laty, że telewizyjny program katolicki dla dzieci oglądały miliony. Nie tylko maluchów. Także bardzo dorosłych katolików. W tym księży. Ilu księży ogląda dzisiaj program „Ziarno”?

Nie bez powodu przytaczam dramatyczne wyznanie w sprawie kur i owiec. Bo te krótkie zdania mówią o czymś niezwykle ważnym. O nastawieniu misyjnym w Kościele w Polsce. Tomasz Ponikło przypomniał ostatnio w tej materii słowa ks. prof. Józefa Kudasiewicza, że kiedy w latach czterdziestych minionego wieku ukazała się we Francji książka „Francja krajem misyjnym”, kard. Emmanuel-Célestin Suhard płakał. A kiedy nam sam Jan Paweł II powiedział, że jesteśmy krajem misyjnym, to nie tylko nikt nie płakał, ale wszyscy się śmiali i bili brawo. „Tysiącletni Kościół okazał się Kościołem niedojrzałym” – skomentował wybitny biblista. A może przejrzałym? Może stąd właśnie łatwo dostrzegalny brak nastawienia misyjnego? Brak zrozumienia, że Kościół stale jest misyjny choćby dlatego, że działalnością misyjną trzeba objąć każde nowe pokolenie?



Słupki krnąbrnych owiec

Nie mam czasu ani możliwości, by prowadzić poważne badania, więc muszę się opierać na własnych obserwacjach i wrażeniach. Z nich między innymi wypływa moje pytanie, które być może zdenerwuje niektórych. Ale od dłuższego czasu, przyglądając się młodym i „średnim” księżom w Polsce, zmagam się z myślą: czy nasze seminaria przygotowują misjonarzy, czy też kogoś na wzór tych, którzy w niektórych muzeach jak za dawnych czasów pilnują, aby zwiedzający grzecznie szli wyznaczoną trasą i nie dotykali eksponatów? Raz po raz łapię się na tym, że słuchając tego czy owego duchownego, zaczynam się domyślać, na ile bliskie są mu słowa kreskówkowego dozorcy z zakładu poprawczego dla dzieci: „Dziś ład, porządek i dyscyplina, a jutro zadowolona mina”. Przy takim podejściu do rzeczy nie ma miejsca na promowanie osobowości, liderów, którzy pociągną za sobą innych. Jest natomiast miejsce na „małą stabilizację” i obronę słupków w statystykach. A raczej na szukanie wytłumaczeń, dlaczego powoli, ale systematycznie te słupki maleją.

W moim rozumieniu pasterzowanie, do którego tęskni m.in. ks. Drozdowicz, polega nie na wpychaniu wszystkich w jeden szablon, z brutalnym obcinaniem wszelkich wystających z niego przejawów kreatywności, ale na umiejętnym prowadzeniu stada, złożonego w dużej części z owiec krnąbrnych i z uporem usiłujących znaleźć jakieś własne autostrady, którymi wygodnie będą się poruszać, choć niekoniecznie do upragnionego celu. Za takimi owcami raz po raz trzeba się zapuścić w kolczaste krzaki i zawisnąć nad przepaścią. Ale, o ile pamiętam, pasterz w Jezusowej przypowieści nie zaganiał zaginionej owcy z powrotem do stada kijem i wrzaskiem, tylko wziął ją na ramiona i okazywał wielką radość. Czyli miał na twarzy uśmiech, a nie wyraz ponury, zły i pełen niezadowolenia.

Kościół na Facebooku

A to, z jaką „twarzą” i „miną” pokazuje się dzisiaj Kościół w Polsce, nie jest kwestią bagatelną. Nie jest odkryciem, że u dużej części Polaków budzi on aktualnie złe skojarzenia. Wielu polskich katolików (nie tylko młodego pokolenia) postrzega go przede wszystkim jako opresywną instytucję, która nie tyle mówi mu, jak żyć, aby być szczęśliwym tu i po śmierci, lecz precyzyjnymi zakazami i nakazami usiłuje mu ustawiać najdrobniejsze szczegóły życia (łącznie z meblowaniem sypialni) tylko dla własnej satysfakcji i pokazania swego znaczenia.

Kościół ma też często skwaszone oblicze niespełnionego życiowo duchownego, który własne rozczarowania i niepowodzenia wetuje sobie wrzeszcząc na parafian, którzy przyszli ze swymi potrzebami akurat wtedy, gdy on ucina sobie rytualną drzemkę poobiednią albo spieszy się do kurii na jubileusz któregoś z dostojników kościelnych.

Żyjemy w czasach, w których wyjątkowo celnym symbolem jest przycisk „Lubię to!” na portalu społecznościowym Facebook. Czy mój Kościół da się lubić? Wśród polskojęzycznych stron na FB jest również „Kościół katolicki”. Guzik „Lubię to!” kliknęło dotychczas 4200 osób. A na stronie Szymona Hołowni takich kliknięć wykonano ponad piętnaście tysięcy. Ilu lubi nową ewangelizację? Jest też taka grupa. Liczy ponad 600 osób.

Pogodne oblicze

„Kościół nie jest do lubienia, tylko do wierzenia” – sprowadził mnie ktoś niedawno na ziemię, gdy głośno snułem podobne do powyższych refleksje. Słusznie.

Ale czy w świecie, w którym wizerunek ma ogromne znaczenie, ponieważ to on między innymi skłania ludzi do podejmowania bardzo ważnych decyzji, do dokonywania konkretnych wyborów, nie jest elementem nowej ewangelizacji również troska o pokazanie światu Kościoła z pogodnym, a przede wszystkim pełnym miłości i radości z Dobrej Nowiny o zbawieniu oraz z wiary w Zmartwychwstanie, obliczem, a nie z zaciętą, zagniewaną, wytykającą zło i potępiającą miną, która przeraża i odpycha? Przecież „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3, 17).

Roześmiałem się na głos, gdy otrzymałem propozycję, by wskazać „katalog problemów na poziomie ewangelizacji w Kościele w Polsce”. Tym bardziej poczułem się niewystarczającym, by próbować wskazywać, jak w Polsce powinna wyglądać (albo oceniać, jak wygląda) nowa ewangelizacja. Aby rozważać, czy jesteśmy na nią, świeccy i duchowni, gotowi. Wymądrzać się, czy w kontekście tego, co dzieje się na Zachodzie, w krajach tradycyjnie katolickich, polski katolik powinien żywić obawy, że czeka to i nas. To pytania nie tylko do powstałego w ramach Episkopatu Zespołu do spraw Nowej Ewangelizacji, ale do każdego, kto w naszej Ojczyźnie jest o los i kształt Kościoła w jakikolwiek sposób zatroskany. To pytania do wspólnoty. Wspólnotowa odpowiedź dopiero będzie miała jakiś sens.

***

Co do jednego jestem przekonany. Kościół katolicki w Polsce czekają bardzo trudne czasy. Czeka go ogromny wysiłek nauczenia się, jak pełnić swą misję w warunkach wolności. Jak, nie idąc na żadne kompromisy w kwestiach wiary, rozwiązać problem, który wyraził kiedyś jeden z księży: „Chrystus powiedział »Idźcie i głoście«, a nie »Idźcie i dialogujcie«”? Jak nie ograniczać się do głoszenia doktryny, lecz prowadzić ludzi do rzeczywistego spotkania z Chrystusem? Jak być znakiem sprzeciwu, a nie sektą zajętą nieustannym poszukiwaniem wroga zapewniającego zwieranie szeregów?

Inaczej mówiąc: jak głosić Ewangelię w nie tylko zupełnie nowej, ale we wciąż zmieniającej się sytuacji i niestabilnych, a często nieznanych, warunkach. Prawie jak na Marsie.