Płynąć pod prąd

Rozmowa z Dariuszem Kowalskim

publikacja 18.10.2011 21:53

O aktorskiej misji i powołaniu, mrokach duszy Janusza Tracza, celebrytach oraz o porządkującej mocy Pisma świętego z Dariuszem Kowalskim rozmawia Wiesława Lewandowska

Niedziela 42/2011 Niedziela 42/2011

 

Wiesława Lewandowska: – Aktorzy grający w serialach szybko stają się tzw. celebrytami, czyli osobami dającymi się wykorzystywać przez media, chętnie zabierającymi głos przy każdej okazji, w każdej sprawie. Wydaje się, że nie dotyczy to aktorów „Plebanii”. Jak Pan sądzi, dlaczego?

Dariusz Kowalski: – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. O sobie mogę powiedzieć, że po prostu nie mam potrzeby takiego kreowania się. Możliwe, że moi koledzy z „Plebanii” myślą podobnie. Nie wiem, nie kupuję kolorowych gazet, ale jeśli Pani zauważa takie zjawisko, to może ma to jakiś związek z widownią naszego serialu...

– A może raczej z jego przesłaniem?

– Odbiorcą przesłania jest taka, a nie inna widownia; w przypadku „Plebanii” to w dużej części tzw. Polska prowincjonalna. Moim zdaniem, ta najpiękniejsza, ale – niestety – często pogardzana. Przyznam się Pani, że coraz bardziej szanuję i kocham tę polską prowincję.

– Celebryci nią pogardzają, a Pan – za co ją kocha, szanuje (i w dodatku nie wstydzi się o tym mówić)?

– Za to, że tam bije serce Polski. Sam zresztą stamtąd pochodzę…  Tam, na prowincji, można nie tylko zrozumieć, ale i poczuć, co miał na myśli Jan Paweł II, kiedy mówił: „… bo to jest moja matka, ta ziemia, to są moi bracia…”. Tam krajobraz pachnie Polską, tam chętnie spędzam wakacje i tam zawsze czuję się najlepiej.

– Nie w świetle reflektorów?

– Prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. To, co oświetlają reflektory, jest tylko jakimś wycinkiem, starannie zaaranżowanym i upudrowanym. Reflektory oślepiają tego, na kogo są skierowane, i z trudem może on dostrzec tych, którzy na niego patrzą. Moje prawdziwe życie zaczyna się wtedy, kiedy opada kurtyna i gasną światła. Muszę uważać, żeby nie mieszać tych rzeczywistości: teatru, roli, którą gram, i życia. Chociaż, oczywiście, kocham teatr, bo to jest to, co w moim zawodzie najpiękniejsze: tu można dotrzeć do człowieka z bezpośrednim przekazem i zazwyczaj odbiera się jakąś odpowiedź.

– Jak bardzo istotna jest dla Pana treść tego przekazu? Są takie role, których Pan nie przyjmuje?

– Aktor jest wprawdzie człowiekiem do wynajęcia, ale to jest pytanie, które rzeczywiście czasem musi albo powinien sobie zadawać...  Lubię mieć poczucie sensu tego, co robię. Mam szczególną satysfakcję, kiedy widz po wyjściu z teatru czuje się wzbogacony, pozytywnie naładowany albo wręcz rozładowany, i boli go przepona ze śmiechu. Lepszy jest ból przepony po dobrej komedii niż ból głowy i zamęt po jakimś wątpliwym artystycznie przedsięwzięciu. Zdarzało mi się już rezygnować z pewnych ról. Ze względów artystycznych, z poczucia smaku…

– A ze względu na własne przekonania religijne?

– To wszystko się z tym wiąże! Moje przekonania religijne kształtują mnie jako człowieka, więc również moje poczucie smaku, mój gust… Najpierw jest się człowiekiem, potem aktorem – już nie pamiętam, kto to powiedział. Nie jestem już w stanie zaakceptować przedstawiania człowieka w sposób niszczący, pogardliwy, szyderczy, prowadzący do dezintegracji i niedający nadziei...

– Nawet gdy w ten sposób odbija się rzeczywistość?

– Rzeczywistość mam na ulicy. Teatr jest od tego, żeby ją przetwarzać, żeby tworzyć kreacje, brać w cudzysłów, niedopowiadać, dawać do myślenia. Oczywiście, można i trzeba przystawiać człowiekowi lustro – bo do tego teatr jest powołany – i pokazywać mu prawdę o nim, nieraz nawet brutalnie, ale jednak używając pewnego języka, konwencji, umowności, bo to jest prawdziwą siłą teatru. No i zawsze po coś. A po co? Żeby mu pomóc uporządkować jego świat, jakoś – poprzez refleksję – poskładać te klocki, a nie wywrócić wszystko do góry nogami, zasiać zamęt i tak go zostawić. Nie chciałbym swoją osobą firmować czegoś, co by miało sugerować, że żyjemy w pustce, że jesteśmy pozbawieni jakichkolwiek wartości, że świat nie ma sensu. To by było bez sensu!

– Podobno dobry aktor to taki, który może zagrać wszystko...

– Może, ale nie musi. No i – po co? Zawsze trzeba stawiać to pytanie. To najważniejsze pytanie w tym zawodzie, dużo ważniejsze od: „jak?”.

– W serialu „Plebania” gra Pan wybitnie czarny charakter. Niejaki Janusz Tracz to całkowite zaprzeczenie Dariusza Kowalskiego...

– W tym serialu najważniejsze jest to, że nie mamy wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Zło jest nazwane, pokazane, uosabia je ta postać. I wiadomo, czym grozi zadawanie się z kimś takim. W „Plebanii” nie ma tego, co jest przekleństwem współczesnego świata – tego przemieszania porządków, zacierania granic, relatywizowania... Pamiętam, że moja córka, gdy była mała, oglądając czy czytając jakąś bajkę, często pytała: „Tato, czy on jest dobry?”. Od dziecka mamy potrzebę porządkowania świata, nazywania rzeczy po imieniu. Chcemy wiedzieć. Musimy wiedzieć. To naturalne ludzkie dążenie. A dzisiaj świat miesza nam w głowach i zamiast pytać: „Czy on jest dobry?”, pytamy: „Czy on jest skuteczny?”. Grając Tracza, chcę pokazać także to, że zło tkwiące w człowieku jest zawsze czymś uwarunkowane, ma swoje źródło: w dzieciństwie, może w rodzinie… Wszyscy, każdy na swój sposób, odkrywamy powoli prawdę o sobie, przeglądając się w innych jak w lustrze, zaglądając do swego wnętrza…

– A najchętniej przeglądamy się tylko w ekranach komputerów, telewizorów, szukamy swego odbicia w postaciach z seriali, co jednak nie pomaga nam znaleźć prawdy o sobie...

– ... bo do tego potrzebny jest osobisty wysiłek, no i czas poświęcony sobie i innym. Dlatego w moim domu nie ma telewizora – doszliśmy z żoną do wniosku, że zabierał nam cenny czas potrzebny dla rodziny. Włączając telewizor, patrzymy na ekran, zamiast patrzeć na siebie.

– Podobno kiedyś chciał Pan zostać księdzem...

– Miałem w młodości takie myśli, zwyciężyło jednak aktorstwo, ale wybierając je, też myślałem o pewnym rodzaju powołania, misji… No i oba zajęcia wymagają pokory!

 

 

– Aktorowi chyba trudniej o tę pokorę niż księdzu...

– O pokorę w ogóle jest trudno. To najtrudniejsza cnota.

– Zawodowy sukces – aktorzy mówią o tym chyba najczęściej – bywa, a nawet musi być odniesiony kosztem życia rodzinnego. To prawda?

– Rzeczywiście, często tak jest i to jest bardzo wysoka cena. Ale też dużo zależy od tego, co uważa się za sukces i co jest w stanie nas zadowolić. Dla mnie sukcesem jest to, że wykonując ten zawód, mogę utrzymać rodzinę.

– A poklask, splendory, zachwyt tłumów?

– Oczywiście, w każdym człowieku jest potrzeba dowartościowania, słuchania dobrych słów o sobie... To prawda, że aktorzy, a – szerzej biorąc – właśnie ci tzw. celebryci, są w stanie zrobić wiele, żeby zwrócić na siebie uwagę, dla poklasku właśnie. Czasem bardzo wiele!

– Po co im to?

– Najprościej mówiąc, to jest potrzeba miłości... To jest w każdym człowieku. Tyle że nie każdy odróżnia poklask, podziw od miłości.

– Pan odróżnia?

– Człowiek ma w sobie głęboką potrzebę prawdziwej miłości, ma w sobie taką studnię bez dna, której nie zapełnią największe podziwy, brawa całego świata ani wszystkie luksusowe dobra... Staram się nie dać wciągnąć w tę pułapkę.

– Jak się to Panu udaje?

– Św. Augustyn powiedział, że niespokojne jest ludzkie serce, dopóki nie spocznie w Bogu. To znaczy, że tylko Boża Miłość jest w stanie zaspokoić moje pragnienia, wypełnić moją pustkę, dać ukojenie. Muszę tylko otworzyć się na tę Miłość, czyli na Niego samego, dać Mu przyzwolenie, po prostu oddać Mu swoje życie… To jest głęboki, długotrwały proces, proces przemiany i przewartościowania swojego życia. Proces nawrócenia. Żeby mógł się zacząć i trwać, trzeba „wypłynąć na głębię”, dać sobie czas na ciszę, na samotność. Im bardziej człowiek jest zapędzony, tym bardziej potrzebuje takiego wyciszenia, czasu na refleksję. Wtedy dopiero można dojść do wniosku, że nie warto dać się porwać prądowi świata, który wszystko, co bezwolne, zagarnia i unosi. Że tylko żywa ryba utrzymuje własny kurs, potrafi płynąć pod prąd...

– A Pan chce płynąć pod prąd, być jakimś znakiem sprzeciwu?

– Nie chcę dać się porywać byle czemu, jakimś zmiennym prądom, modom, własnym, ciągłym zachciankom, niepotrzebnym emocjom, kłamstwom, manipulacjom, pozornym wartościom czy tym bardziej antywartościom, które próbują zastąpić prawdziwe wartości. A to właśnie oznacza w dzisiejszym świecie płynąć pod prąd, czyli – sprzeciwiać się. Choćby przez to, że nie chce się płynąć z innymi, porywanymi przez te wszystkie fale. A to jest rzeczywiście walka, sprzeciw, nieraz trzeba się sprzeciwiać samemu sobie. Chcę, żeby w moim życiu panował porządek, ład. Boży ład.

– Co to znaczy?

– Zacytuję tu swoją córkę Weronikę, która mając 3 lata, obudziwszy się pewnego ranka, rozejrzała się wokół, po czym z zadowoleniem stwierdziła: „Mama jest, tata jest, kościół jest!”. Przez nasze okno widać było kościół. Czyli jest wszystko, co najważniejsze – wszystko na swoim miejscu. Chciałbym, aby w moim życiu był właśnie taki porządek i żebym zawsze umiał odróżnić dobro od zła. Dla mnie niezastąpioną pomocą w porządkowaniu świata jest Biblia. To Słowo jest życiodajne, prowadzi, pomaga w życiowych decyzjach. To jest Księga, która mówi o odwiecznym porządku...

–... a współcześni artyści ją wyśmiewają i drą...

– No cóż, jaki artysta, taki pomysł…

– Potrafi Pan już odpowiedzieć sobie na pytanie, jak żyć zgodnie z powołaniem?

– Odpowiadam sobie, że jako człowiek, chrześcijanin, jestem powołany do miłości bliźniego, a jako aktor – do sumiennego, odpowiedzialnego wykonywania swego zawodu.

– Trzydzieści lat temu, w czasie stanu wojennego, niemal cały świat aktorski garnął się do Kościoła, niejako deklarując „grupową religijność”. Teraz wydaje się, że jest odwrotnie: aktorzy tacy jak Pan, wierzący i specjalnie się z tym niekryjący, to dziś w Polsce rzadkość...

– No tak, Kościół jest dziś obiektem ciągłych ataków, właściwie każdy pretekst jest dobry. To morze dobra, jakie zawdzięczamy Kościołowi, które rozciąga się wokół nas, jest zupełnie niedostrzegane. Wydaje się, że to właśnie środowisko twórców powinno najbardziej doceniać fakt, że Polska, całe nasze dziedzictwo kulturowe przetrwało właśnie dzięki potędze ducha, podtrzymywanej przez wiarę, przez Kościół. Bo Kościół to potęga Ducha!

– Nie ciemnogród?

– No właśnie, ciekawe, gdzie naprawdę jest ten ciemnogród, także ten artystyczny... Czy przypadkiem nie tam, gdzie obowiązuje zasada: „zrób coś obraźliwego, napluj na kogoś, a dołączysz do elity”. Gdzie brakuje wyobraźni, pojawia się kiepski koncept. Nie trzeba się specjalnie napracować, wystarczy przyłączyć się do chóru szyderców, do tego „poprawnego plucia”, a już jesteś elitą. To takie łatwe...

– Artyści mają moc podtrzymywania ducha narodu, dali tego dowód w stanie wojennym, ale po katastrofie smoleńskiej jednak tego ducha narodowi nie użyczyli, a jeśli tak  – to zostali przez kolegów skrytykowani... Co się stało?

– Nie wiem. Byłem na Krakowskim Przedmieściu w dniach bezpośrednio po katastrofie. Takiego poczucia wspólnoty, świadomości powagi chwili, wzajemnego szacunku, współczucia wśród ludzi, którzy tworzyli ten tłum, nie doświadczyłem nigdy wcześniej, nawet w czasie tego niesłychanego poruszenia podczas pielgrzymek Jana Pawła II do Ojczyzny. Tam przychodzili raczej ludzie wierzący, a tutaj byli po prostu w s z y s c y. To było widać, to się czuło. Tu była cała Polska. To było niesamowite, zupełnie zniknęło to, co dzieli, to się naprawdę działo! Co się z tym stało, nie wiem, wiem, że zostało to zaprzepaszczone. Może rzeczywiście było tu miejsce dla artystów, jakieś zadanie dla nich…? Moim zdaniem, pielęgnowanie poczucia wspólnoty, pamięci narodowej staje się dla nas coraz większym wyzwaniem, bo bez niej naród nie przetrwa, nawet w najbardziej błogim dobrobycie.

– W przedostatniej i ostatniej kampanii wyborczej wielu aktorów zaangażowało się czynnie, kandydując z ramienia różnych partii, a wielu udzieliło im swej twarzy i autorytetu. Jak Pan ocenia to zjawisko?

– Nie chcę tego oceniać, każdy dokonuje własnych wyborów. Najważniejsze są owoce. Drzewo poznaje się po owocach.