Nowa wyobraźnia dialogu

Dialog – słowo ongiś bardzo modne, dziś mocno zużyte; dla jednych to istotna postawa człowieka wierzącego, dla innych synonim wyprzedawania kluczowych treści wiary, braku krytycyzmu, naiwności, utraty tożsamości, a czasami wręcz zdrady… Więź, styczeń 2008




Dialog – słowo ongiś bardzo modne, dziś mocno zużyte; jednym wciąż żywotnie potrzebne, przez innych dawno już odesłane do lamusa; dla jednych to istotna postawa człowieka wierzącego, dla innych synonim wyprzedawania kluczowych treści wiary, braku krytycyzmu, naiwności, utraty tożsamości, a czasami wręcz zdrady…

O dialogu mówi się we wszelkich możliwych kontekstach i odmienia się go we wszystkich przypadkach, często – niestety – zapominając o metodologicznej poprawności. Jedni przez dialog będą rozumieć otwartość na innego, drudzy – zacieranie różnic, praktyczny relatywizm albo poszukiwanie najmniejszego wspólnego mianownika. Dla niektórych dialog to cel sam w sobie, dla innych to tylko narzędzie.

Skutkiem tego, na naszych oczach staje się rzecz paradoksalna – nawet zwolennicy i praktycy dialogu coraz częściej uciekają od tego słowa, tak różne bowiem można mu nadać znaczenia. Czy zatem słowo „dialog” może jeszcze cokolwiek znaczyć? Czy nie staje się słowem pustym?


DIALOG, CZYLI TOŻSAMOŚĆ


Przedmiotem sporu stało się także rozumienie dialogu, jego miejsce i rola w Kościele. W istocie jednak toczący się spór nie powinien ograniczać się do prób określenia dzisiejszej misji Kościoła w Polsce, ale musi prowokować pytanie, jaki ze swej istoty jest Kościół. Owszem, działa on i realizuje swoją misję w określonych warunkach społecznych, politycznych i kulturowych. Teologia nie powinna jednak proponować takich wizji Kościoła i form tożsamości katolickiej, których głównym celem byłoby szukanie ratunku dla Kościoła walczącego o przeżycie w danej sytuacji. Taka strategia świadczyłaby o koniunkturalizmie Kościoła, który miałby się dostosowywać jedynie do aktualnych potrzeb. Fundamentem wizji Kościoła musi być zamiar służenia już w teraźniejszości nadchodzącemu królestwu Bożemu. I nie da się jej zamknąć w opozycji otwarty-zamknięty. Taka dychotomia jest raczej wyrazem bezradności w opisie rzeczywistości.

W klasycznej książce „Kościół otwarty” (wydanej w Bibliotece „Więzi” w roku 1964!) Juliusz Eska w ogóle nie używa określenia „zamknięty”. Dla Eski otwartość była bowiem postulatem nie tyle intelektualnym, ile przede wszystkim moralnym. Postawa otwarta wymaga przezwyciężenia zadawnionych schematów myślowych, czarno-białych podziałów, wymaga rozumienia i uszanowania odmienności w postępowaniu i myśleniu – pisał w szkicu „Poszukiwanie samookreślenia”. Już wtedy Eska był świadom, że nie można lekceważyć głosów przestrzegających przed zbanalizowaniem postulatu otwartości: Można by się nimi nie przejmować, gdyby pochodziły one jedynie od tych, którzy w ten sposób ukrywają swoją niechęć do dokonania koniecznych rewizji, jakie kierunek otwarty we współczesnym katolicyzmie postuluje. Nie można ich natomiast lekceważyć, gdy wyrażają one rzeczywistą troskę o to, aby „otwartość” – słowo ponętnie brzmiące dla człowieka naszych czasów – nie oznaczało schlebiania modzie, ale coś dużo głębszego, czym się nie reklamuje samego siebie, ale czym się przede wszystkim żyje. Nie chodziło więc o opozycję Kościół otwarty-Kościół zamknięty, lecz o postawę prawdziwie katolicką – czyli powszechną, czyli otwartą – która, jak formułował Eska, musi odnaleźć swoje miejsce między integryzmem a progresizmem.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...