Niebo w jej oczach o Stanisławie Leszczyńskiej

Głos Ojca Pio 65/5/2010 Głos Ojca Pio 65/5/2010

Stała przed nim ze spuszczoną głową, oczekując wyroku śmierci, widziała jedynie wysokie cholewy butów esesmana. Znany z okrucieństwa obozowy lekarz Mengele, do którego przylgnął przydomek „anioł śmierci”, pieklił się. Ta drobna, niepozorna więźniarka, która w obozie pełniła funkcję położnej, ośmieliła się sprzeciwić jego bezwzględnemu rozkazowi mordowania noworodków.

 

Stała przed nim ze spuszczoną głową, oczekując wyroku śmierci, widziała jedynie wysokie cholewy butów esesmana. Znany z okrucieństwa obozowy lekarz Mengele, do którego przylgnął przydomek „anioł śmierci”, pieklił się. Ta drobna, niepozorna więźniarka, która w obozie pełniła funkcję położnej, ośmieliła się sprzeciwić jego bezwzględnemu rozkazowi mordowania noworodków. Kiedy nieoczekiwanie podniosła głowę i spojrzała na niego, w uszach dźwięczała mu jeszcze jej odpowiedź: „Nie, nigdy. Nie wolno zabijać dzieci”. Odwrócił twarz, nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia. W jej oczach, nieco jaśniejszych od koloru niezapominajek, odbijało się niebo.

Na dnie piekła

Tego rozkazu Stanisława Leszczyńska nie wykonała nigdy. Przez dwa lata – od wiosny 1943 roku, kiedy wraz z córką Sylwią przybyła do obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, aż do chwili wyzwolenia go – odebrała ponad trzy tysiące porodów. Musiała oswoić się z groźbą kary śmierci, która towarzyszyła jej nieustannie. Miłość do dzieci i ich matek była silniejsza niż lęk.

W chwili przybycia do obozu Stanisława miała czterdzieści siedem lat i była wykwalifikowaną położną. Mimo że wszystkie kobiety z tego samego transportu jeszcze przed wejściem do baraków ogołocono ze wszystkiego, udało jej się ukryć w dłoni najcenniejszy skarb: zaświadczenie o prawie do wykonywania zawodu. Wkrótce, gdy zachorowała niemiecka położna, Stanisława ośmieliła się pokazać swoje pozwolenie obozowemu lekarzowi (nie miała żadnych problemów w porozumiewaniu się z nim – doskonale opanowała język niemiecki podczas dwuletniego pobytu w brazylijskiej szkole w Rio de Janeiro, dokąd wyjechała w dzieciństwie z rodzicami). Lagerarzt przychylił się do jej prośby i wkrótce zaczęła pełnić funkcję położnej na sztubie położniczej w warunkach urągających ludzkiej godności.

W drewnianym baraku, w którym znajdowało się od tysiąca do tysiąca dwustu chorych kobiet, było wiele szczelin wygryzionych przez szczury. Obozowe „koty”, nie bojąc się ludzi, panoszyły się wszędzie. Lgnęły do cuchnących zapachów, były szczególnym zagrożeniem dla kobiet i noworodków, które nie mogły się bronić – odgryzały im nosy, uszy, palce, pięty… Szerzyły się zakażenia. Nie można było poradzić sobie z plagą wszy i różnego rodzaju robactwa.

Kobiety rodziły na zbudowanym z cegieł piecu w kształcie kanału ciągnącego się wzdłuż baraku. Leżały na zniszczonym kocu, po którym biegały wszy. Kawałek prześcieradła lub białego płótna, który Stanisława starała się dla nich zdobyć, był luksusem. Nie miała żadnych środków aseptycznych, materiałów opatrunkowych ani leków.

W takich warunkach pracowała dwa lata, dzień i noc – bez chwili wytchnienia. Przez długi czas zdana była tylko na siebie. Później kilkakrotnie pomagały jej polskie lekarki. Musiała sobie radzić z najtrudniejszymi przypadkami. Nie mogła liczyć na pomoc obozowych lekarzy, gdyż ci zbrukaliby się, gdyby dotknęli nie-Niemki. Mimo że przyjęła w obozie ponad trzy tysiące porodów, nie miała ani jednego zakażenia połogowego, powikłań, pęknięcia, wypadków śmiertelnych wśród matek czy noworodków, co uznano za cud. Gdy na rozkaz Lagerarzta przedstawiła mu raport na ten temat, wpadł w gniew. Stwierdził, że to niemożliwe; że nawet najlepsze niemieckie kliniki nie mogą się poszczycić takimi wynikami. A jednak była to prawda. W czym tkwiła tajemnica?

Niebieski telegram

Nieodłącznym wyposażeniem polskiej położnej, zastępującym nikłe środki opatrunkowe, był różaniec. Pracowała z modlitwą na ustach. Wszystkie dzieci chrzciła. Dziękowała Bogu za szczęśliwie zakończony poród. W najtrudniejszych przypadkach prosiła Matkę Bożą: „Załóż, proszę, choć jeden pantofelek i przybądź z pomocą”. Ten niebieski telegram (o którego skuteczności przekonała się jeszcze przed wojną) zawsze był odbierany. Jednej z więźniarek przyśniła się którejś nocy Maryja przebywająca wśród nich w obozowym pasiaku.

Stanisława pragnęła dawać nadzieję kobietom, które znalazły się w nieludzkim świecie. Kiedy wzrastał strach, napięcie, kiedy wiedziała, że nie potrafi już w żaden sposób im pomóc, po prostu z nimi śpiewała. Na nabożeństwa, które organizowała w tajemnicy przed esesmanami, przychodziły także więźniarki z innych bloków. Żydówki mówiły: „Chcemy się modlić do waszego Chrystusa”. Ta wspólna modlitwa była jedyną chwilą wytchnienia w obozowym piekle, promykiem słońca w ciemnościach, które panowały nie tylko w Auschwitz-Birkenau, ale także we wszystkich miejscach ogarniętych wojenną zawieruchą. W niedługim czasie więźniarki na bloku, w którym pracowała, niezależnie od narodowości i wyznania, umiały odmawiać po polsku modlitwę „Ojcze nasz”. Była ona szczególnie ważna, gdyż uczyła rzeczy najtrudniejszej: przebaczenia oprawcom.

Obozowa położna, mimo że na co dzień widziała straszliwe w skutkach zezwierzęcenie lekarzy SS, także dla nich miała współczucie. Kiedy ktoś mówił o nich: „ach, to zbrodniarze”, reagowała natychmiast. „Nie mów o nich tak, to nie ich wina” – prosiła. Wykorzystując swoją doskonałą znajomość niemieckiego, próbowała rozmawiać z esesmanami, odwołując się do ich sumień.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...