Droga

Tygodnik Powszechny 22/2011 Tygodnik Powszechny 22/2011

Klękanie w procesji do Komunii św. jest nieporozumieniem. Gdy biskupi wrócili do starożytnej formy procesji eucharystycznej w miejsce przyjmowania komunii na klęcząco, jakiś mądrala wpadł na pomysł, by jeszcze dodatkowo „uczcić” Chrystusa. Nowinka upowszechniła się z trwałością godną lepszej sprawy.

 

Dlaczego liturgiczne znaki dziś nas nie poruszają? Z jakiego powodu duża część tego, co widzimy i słyszymy w kościele, nudzi nas i irytuje, zamiast podnosić i umacniać?
 

Dzieje się tak, ponieważ zapomnieliśmy rzeczywistego znaczenia tych symboli. W tej sytuacji wolimy albo z nich zrezygnować, albo nadawać im fałszywe interpretacje. Jednak obrzęd sprawowany bez zrozumienia staje się pustą ceremonią, która nie jest w stanie przekazać pulsu wiary jej uczestnikom. A przecież liturgia działa nie tylko „z głębi”, spajając łańcuch przeszłych i teraźniejszych pokoleń wiernych, ale i „wszerz”, czyli budując relacje między wiernymi tu i teraz. O tych sprawach traktuje nowy cykl „Tygodnika”.
 




Kolejka do komunii. Ile razy zdarzyło mi się usłyszeć podobne określenie. Ale z drugiej strony jak inaczej nazwać tłum ludzi kłębiących się w okolicy kruchty, z którego dopiero w połowie nawy wysnuwa się nitka korowodu? Ci, którzy już dotarli do węzłowego punktu, jakby pragnąc powetować sobie cierpliwość czekania, prą o wiele za szybko jak na tempo posuwania się pochodu. Nie mogąc poruszać się do przodu, wyładowują energię na boki i kiwają się kaczym chodem – jeden w prawo, drugi w lewo. Śmiesznie to wygląda, gdy patrzy się z tyłu.

Docierając wreszcie w pobliże ołtarza, przyklękają na jedno kolano. Tyle że nie przed sakramentem, ale przed... dolną częścią pleców poprzednika, który właśnie sposobi się, by podejść do stołu Pańskiego. Samą komunię przyjmują na stojąco, by – jak ich nauczono – nie zakłócić sprawnego przebiegu Eucharystii. Wszystko to, jako żywo, przypomina chwytanie się lewą ręką za prawe ucho.

Patrzę na twarze idących przez kościół. Nie widzę w nich ani ulgi, ani radości. Nie schodzą z nich zmarszczki codziennych trosk, tych osobliwych darów, które ludzie przynoszą do świątyni, z którymi idą w kierunku ołtarza. Każdy niesie osobno swoje zmartwienia. Tylko po nielicznych widać, że pogrążeni są w cichej modlitwie. Ale i oni przeważnie nie zwracają uwagi na tych, co przed nimi, ani na tych, którzy idą z tyłu, ani też na tych, co zostali w ławkach. Maszerują razem, ale pozostają samotni w swoich cichych wołaniach do Boga.

Jak wytłumaczyć tym wiernym, że nie stoją w żadnej kolejce? Jak pokazać, że wchodząc w przestrzeń kościoła, pozostawiają za jego drzwiami prawa rynku i socjologii, którymi rządzi się codzienne życie? Tutaj nic nie dzieje się przypadkiem, wszystko podporządkowane jest jednemu celowi. Tu nie działają zasady subtelnej gry między podażą a popytem. Darów, po które idziemy, nie powinno zabraknąć – tak jak nie powinno zabraknąć czasu na ich rozdawanie. Droga zaś, którą przebywamy, by przyjąć sakrament, kilkanaście metrów kościelnej posadzki, nie jest zwykłym pasażem handlowym. Na spotkanie z Chrystusem idziemy w procesji. Tego też od niepamiętnych czasów uczy nas Kościół.

Droga jest pojęciem w najgłębszej istocie chrześcijańskim. To przecież jedno z imion samego Jezusa! Nasz Nauczyciel objawił je nam osobiście, jak czytamy

u św. Jana ­(J 14, 6).­ Wyobrażenie drogi związane jest też ściśle z wizerunkiem Kościoła, który wędruje przez świat. Za Kościół pielgrzymujący modlimy się na Mszy niedzielnej, powtarzając słowa III modlitwy eucharystycznej. Droga to wreszcie sposób realizowania się obrzędu dziękczynienia, składanego Bogu przy Jego ołtarzu. Liturgia jest rzeczywistością dynamiczną, ponieważ jej sprawowanie jest równoznaczne z dochodzeniem do pewnego punktu. Posługując się językiem II Soboru Watykańskiego, możemy punkt ten nazywać źródłem albo szczytem życia chrześcijańskiego. Żeby doń dotrzeć, trzeba wyruszyć w podróż.

Dlatego w tej wspólnej celebracji tak ważne są procesje. Zarówno procesja na wejście, jak procesja z Ewangeliarzem, procesja składania darów, jak i procesja komunijna – wszystkie one są znakiem drogi, po której kroczymy. Ale ta ostatnia ma znaczenie szczególne. Procesja komunijna, zwana też eucharystyczną, to dumna defilada dzieci Bożych, przepełnionych radością, jaką daje silnie ugruntowana nadzieja rychłego zbawienia. Jednak w rytuale nie chodzi tylko o to, co nastąpi w nieznanej nam przyszłości: ważne jest także to, co dzieje się tu i teraz. „Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami” – mówi o naszym Bożym dziecięctwie św. Paweł (Rz 8, 17). Marsz chrześcijańskiej wspólnoty do miejsca najświętszego ze świętych to zatem także symboliczny obchód ziemi, którą Bóg dał nam w dziedzictwo.

W tej procesji, jak w żadnej innej, idziemy razem. W tym momencie moja osobista relacja z Panem Bogiem rozpływa się w powszechnym wołaniu „Hosanna!”. Śpiewem wielbimy Boga i cieszymy się, że chwila wybawienia jest już blisko, już prawie nadeszła. Jesteśmy wtedy jak pierwsi nomadzi z książki Bruce’a Chatwina: widzialny świat jakby stwarzany zostaje na nowo na naszych oczach, a wspólna pieśń prowadzi nas do samej jego granicy.

Ale takiej procesji nikt nam nie zorganizuje. Od nas samych zależy, czy iść będziemy do stołu Pańskiego w duchu radości i godności, czy też śpiesząc się, tłocząc i przestępując z nogi na nogę, będziemy tylko skracać dystans, dzielący nas od otrzymania upragnionego daru.

Każdy, kto podobnie rozumie ducha procesji, przyzna, że klękanie w jej trakcie jest nieporozumieniem. Jednak gdy kilkanaście lat temu ordynariusze polskich diecezji, idąc za prastarą intuicją Kościoła, wprowadzili procesję eucharystyczną w miejsce dotychczasowego przyjmowania komunii na klęcząco, jakiś mądrala wpadł na pomysł, by właśnie w ten błędny sposób dodatkowo „uczcić” Pana Jezusa. Ktoś upowszechnił ten wynalazek w diecezji, ktoś inny przeszczepił go do innej. Nowinka, zgodnie z kopernikańską zasadą, w myśl której nędzna moneta wypiera tę tłoczoną w szlachetniejszym metalu, upowszechniła się w polskich kościołach z trwałością godną lepszej sprawy.

Zapewne stała za tym obawa, że przyjmowanie najświętszego z sakramentów „z marszu” umniejszy chwałę Bożą. Obawa w istocie pogańska, bo przecież gdyby Jezus zwracał uwagę na takie konwenanse, nie przyszedłby do nas w postaci pokarmu. Nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie – modlimy się przed każdą Eucharystią. Ale skoro już mnie wybrałeś, i w dodatku chcesz przychodzić do mnie w tak szokująco intymny sposób, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyjąć w pokorze ten Twój gest wielkiej łaskawości. Choć przepełniony bojaźnią Bożą, śmiało wkraczam przecież w przestrzeń świętą świętych – i pozwalam, by także ona wkroczyła we mnie.


 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...