Renata

Zeszyty karmelitańskie 1/2014 Zeszyty karmelitańskie 1/2014

Moje relacje z innymi od zawsze były trudne. Dorastałam w rodzinie, w której przemoc, agresja i lęk, wzajemne krzywdzenie, dramat i silne emocje były codziennie na bardzo wysokim poziomie. Paradoksalnie były tym, co ją stanowiło i wiązało. Jednak wiązało w sposób bolesny i raniący. W chwilach spadku napięcia, większego spokoju w domu panował dogłębny smutek, żal, beznadzieja. Kochałam moją rodzinę „z daleka” i w taki też sposób w pewnym sensie byłam kochana.

 

Zaczęłam, chyba bardzo wcześnie, funkcjonować według pewnego schematu. Miałam poczucie, że weszłam w życiu w rolę „dziewczynki do bicia”. Ciągnęło się to za mną całe życie. Jeśli w domu znowu była kłótnia, to dlatego, że ja się odezwałam. Gdy komuś w klasie zginęły pieniądze, to wskazywano na mnie. Gdy coś złego wydarzyło się w szkole, od razu posądzano mnie. Gdy w pracy zespół zaczął się buntować przeciw szefom, dowiadywałam się, że to ja jestem cwanym inspiratorem buntu. Jeśli w zespole zaczęło się źle dziać, to oczywiście ja do tego doprowadziłam. Pomimo wewnętrznego buntu i oporu, podsycało to we mnie głos, który szeptał, że jestem zła. Wątpiłam w siebie, już sobie nie ufałam.

 Było też we mnie wewnętrzne przyzwolenie na krzywdzenie. Buntowałam się i czułam, że nikt nie ma prawa tak ze mną postępować, ale samą siebie traktowałam podobnie. Nie umiałam się bronić. Nigdy nie potrafiłam się obronić. Nigdy też nie czułam, że mam prawo się bronić. Podobnie jak w domu, w każdej spotkanej grupie byłam piorunochronem, który ściągał na siebie złość i napięcia, łatwym celem, kozłem ofiarnym.

 Jeszcze rok temu, w sytuacji treningowej, usłyszałam jednocześnie od kilkunastu osób siedzących w kole, że wzbudzam złość albo litość. Powiedzieli to agresywnie, z olbrzymią dozą antypatii i przypisując mi złe intencje. Usłyszałam uzasadnienie, że to wszystko dla mojego dobra (chyba po to, by każdy mógł wyjść z sali z dobrym samopoczuciem). Dziękuję za takie dobro. Nie chcę go. Nie miałam prawa niczego powiedzieć. Poczułam znajome upokorzenie, jednak wytrzymałam, bo jestem przyzwyczajona do publicznego linczu. Popłakałam się, dopiero gdy zostałam sama. Zza ściany słyszałam, jak plotkuje się na mój temat, wyśmiewa. Długo bardzo się wstydziłam, nie powiedziałam o tym nikomu. Boję się tego „społecznego dowodu słuszności”. Kilka razy próbowałam prosić o pomoc, zwierzyć się z tego co mnie spotyka, jednak szybko przestałam. Oczywiste jest przecież, że to większość ma rację. Na pewno zasłużyłam, powinnam szukać winy w sobie. Szukałam… ale tym razem nie chciałam się obwiniać. Znałam siebie i wiedziałam, że jeśli chcę to przetrwać, a nazajutrz wstać z łóżka i pójść do pracy, to nie mogę pogrążać się w poczuciu winy. Czułam pogardę i nienawiść, złorzeczyłam, choć później prosiłam Boga, by pomógł mi przebaczyć. Nieszczerze prosiłam. Nie chciałam tego.

Kiedy słyszę o kochaniu bliźniego, to dystansuje się do tych słów, odcinam, nie przeżywam tej treści, uciekam od niej, nie poddaję refleksji. Nie chcę kochać ludzi i to jest najgorsze. Ale tak czuję. Boję się, że poniosę za to karę. Boję się, że nie kocham Boga. Wiem, że już samo to wyznanie wzbudzi do mnie niechęć. Uważam, że również przez to nie zasługuję na miłość. Pragnę jej, tak jak wszystkiego, co związane z relacjami z drugim człowiekiem: ciepła, wsparcia, zrozumienia, przynależności, lojalności, bezpieczeństwa, przewidywalności, stabilności, spokoju, trwałości pomimo wszystko. Szczególnie marzyłam zawsze, by doświadczać tego w kontakcie z rodzicami, później, gdy okazało się to niemożliwe, z ukochanym bezpiecznym dorosłym. Jednak okazuje się, że wcale nie potrafię żyć z innymi. Wprowadzam wiele zgrzytów, niepotrzebnych napięć w swoich relacjach z ludźmi. Ponieważ nie potrafię czuć się ze sobą dobrze, nie potrafię przyjąć do swojego serca innych. W kontaktach z nimi jestem egocentrycznie skoncentrowana na sobie, na swoich fantazjach o porzuceniu.

 Im bardziej lubię, im bardziej kocham, tym więcej jest we mnie lęku i zazdrości, złości i poczucia winy – wszystkiego, co jest przeciwne miłości. I widzę, że właśnie tylko w ten sposób, bardzo ambiwalentny, potrafię darzyć uczuciami innych ludzi, Boga, samą siebie i świat w ogóle – poprzez miłość i tęsknotę, które zawsze są ulokowane tam, gdzie niemożliwa jest wzajemność. Moim kontaktom towarzyszy przekonanie, że nie da się mnie lubić ani kochać, oraz lęk, że skoro ktoś mnie lubi, to musiałam go bardzo oszukać i zmanipulować i dostaję jego uczucia „na kredyt”. Zakładam, że wcześniej czy później przyjdzie rozczarowanie, zobojętnienie i moja wstydliwa bezradność.  Czuję złość na to, że to wszystko okazuje się prawdą, i że muszę walczyć o uwagę i sympatię, a jestem już zmęczona żebraniem o nie. Mam poczucie winy, że powinnam być wdzięczna za każdy okruch sympatii, który jest mi dany, zamiast reagować goryczą, że dostaję za mało. Doskwiera mi też palący wstyd, że w ogóle śmiem mieć nadzieję i rościć sobie nie moje prawo do sympatii i miłości.

Bezustannie zabiegam o to, co dobre, jednak tak naprawdę nie potrafię tego przyjąć od nikogo. Zabiegam, jednak reaguję paniką, gdy dostaję. Gorączkowo chcę się sprawdzić, zasłużyć na zainteresowanie. Robię przez to rzeczy, które zrywają tak mozolnie tkane nitki łączące mnie z drugim człowiekiem. Na osobę, którą darzę uczuciem, reaguję pragnieniem bliskości i urazą za to, że mnie opuszcza. Właśnie tych, których lubię i którzy okazują mi sympatię, częstuję wyrzutami i pretensjami, zamiast cieszyć się z tego, co jest. Psuję wszystko. Doprowadzam ich do bezradności albo obojętności, narażając się tym samym na przeżywanie tego, czego tak bardzo się boję.

W ostatnim czasie, a mam na myśli ostatni rok, doświadczyłam tego, jak akceptacja i trwanie – bardzo ulotne, kruche i niepewne, zawsze „zagrożone”, ale jednak w jakiś sposób pozytywne trwanie przy mnie, pomimo mojej głupoty, dziwactw i fanaberii – sprawiło, że mogłam w życiu zrobić krok do przodu i – śmiesznie to brzmi – trochę dorosnąć. Udało mi się zaakceptować, jeszcze nie pokochać, ale zacząć tolerować siebie taką, jaką jestem, ze spokojem przyjmować trudności i wychodzić do ludzi bez lęku, jako pełnoprawny partner –nie jak ktoś, z kim można zrobić wszystko, co dyktują złe instynkty. Widzę, że otoczenie dostrzega to moje wzmocnienie i odpowiada na nie. Wiele dobrego zrobiłam w sprawie swoich relacji z innymi. Wiele dobrego już się zadziało. Łatwiej wybaczam, chętniej daję dobro. Jestem za to bardzo wdzięczna.

Niestety pojawiła się też we mnie zazdrość, bardzo intensywna i brzydka zazdrość. O to, że inni mają to, co sprawia, że doświadczają czułości i opieki. Bardzo tego chciałam, ale dla mnie to było nie do zdobycia. W tym swoim pragnieniu sięgnęłam dna, zazdroszcząc innym nawet ich cierpienia. Wiedziałam, że ono gwarantuje emocjonalną relację z drugim człowiekiem i z Panem Jezusem. Nienawidzę tego w sobie i boję się tego. Jest w tym coś bardzo niesmacznego i złego. Po spowiedzi dostałam pokutę, aby przyłączyć się do jakiejś wspólnoty i pracować wspólnie na rzecz Pana Boga. Ma mnie to wyleczyć się z zazdrości. Ksiądz zapytał, czy jestem w stanie przyjąć tę pokutę. Zgodziłam się. Nie zrealizowałam jej jeszcze. Trochę z braku czasu, w dużej mierze z lęku przed znalezieniem się w grupie. Czuję jednak, jak bardzo powoli wzrasta moja gotowość do tego. Stopniowo zaczynam akceptować to, jaka jestem i fakt, że nie mam swojej wzruszającej historii. Zaczynam rozumieć, że nie muszę zwracać na siebie uwagi, że dostanę tyle, na ile zasługuję, ani mniej, ani więcej, będąc przynajmniej na swoim miejscu, nie chcąc być kimś innym. Do tego powinnam dążyć.

Wiem, że pogodzenie się z tym uzdolni mnie do relacji z innymi, do prawdziwych relacji. Jest w tym wzajemna i ścisła zależność. Bez akceptacji samej siebie, którą już dostałam, nie byłabym zdolna poczuć się ze sobą trochę lepiej. A im większym będę darzyć siebie samą dobrem, tym mniej zagrożenia będę szukać wokół i tym więcej ludzi będę w stanie przyjąć do swojego serca.

„Kochać bliźniego”, „miłość bliźniego”, „kochać Boga w bliźnim” – czuję opór. Te słowa wydają mi się abstrakcyjne i obce. Choć pragnę je słyszeć, a kiedyś sama wypowiedzieć, wciąż budzą we mnie niepokój. Padają słowa: „Pan Jezus cię kocha”, a ja słyszę „Pan Jezus jest surowy”. Padają słowa: „Jezus się cieszy, że wszyscy tu jesteście”, a ja słyszę, że cieszy się z obecności wszystkich oprócz mojej. Walczę z tym. Przecież pozwolił mi doświadczyć, że mnie również dostrzega i kocha. Ale wiem, że ja też muszę się postarać. Przestać grzeszyć, a nie tylko obiecywać; pozwolić Mu działać, oddać Mu swoje problemy… To nie jest łatwe... ale kiedyś będzie możliwe.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...