Drewniane kapłaństwo

Spowiadanie zbliża księdza do realiów życia, ale buduje też aurę bycia mistrzem. Penitent jest oglądany często zza grubych szkieł profesjonalisty, a nie jako towarzysz w drodze. Tygodnik Powszechny, 12 lipca 2009


Doświadczenie bycia spowiednikiem, który w stałych godzinach szafuje sakramentem pojednania czy towarzyszy jako kierownik duchowy, zbliża do realiów życia, ale buduje też aurę bycia mistrzem prowadzącym przez to życie. Penitent jest oglądany zza grubych szkieł profesjonalisty, a nie jako towarzysz w drodze, z którego kroków można się uczyć. To wygodna pozycja, bezpieczna, choć niełatwa. Dźwięk telefonu napełnia poczuciem misji, zmęczenia i frustracji. I bycia potrzebnym. Chwilami – niezastąpionym.

Ten model służby rodził we mnie rodzaj zgody na bycie lokajem, który wie, że nie straci posady, bo jest zbyt potrzebny.

Gdyby tylko lokaj spotkał się z tym, komu służy, bez konwenansów, dygnięć i skinięć... Gdyby nie chował się za ołtarz, nie próbował koniecznie grać z ministrantami w nogę niczym sam Ronaldinho i wiedział, że mlaska przy jedzeniu ze zmęczenia i braku kultury. Gdyby potrafił przeprosić. A wierny nie dał się wpuszczać w meandry bycia obsługiwanym przez duchowny personel, który na Mszy staje się teatrem jednego człowieka (księdza), a poza nią czymś w rodzaju relacji dziedzic–parobek (i nieważne, kto za kogo się uważa)...

Kapłan w gumofilcach

Trudno zatrzymać czas, który wyciska na nas przyzwyczajenia, postawy, a zaciera wrażliwość i czujność. Młodzieńczy zapał w konfrontacji z realiami świata nie zawsze przekuwa się w dojrzałą postawę, przyjmującą w pełni życie, niezgadzającą się jednak na to, co podważa niezmienne wartości. Bo potrafi też wykluwać sfrustrowanych, cynicznych i zmęczonych kapłanów, z politowaniem patrzących na szarpaninę „młodych”, bądź rodzi kontestatorów, którzy we własnych oczach są na pierwszej linii ognia z pistoletem ciętej riposty. A kostium tradycjonalistów, reformatorów, liberałów czy konserwatystów pojawia się w obu grupach.

Na Wiktorówkach natrafiłem na coś, co mnie powaliło, sfrustrowało, zachwyciło. I okazało się lekarstwem. Znakiem, który do mnie przemówił, był zakonnik w waciaku, gumofilcach... i habicie; z siekierą i kielichem mszalnym w ręce. W ckliwych okolicznościach: las, mróz, śnieg i kaplica; piec, podawanie herbaty i rozdawanie Jezusa Eucharystycznego; rozmowy przy kuchennym stole i konfesjonał. Banał? Tak! Romantyzm? Bynajmniej!

Ile musi się wydarzyć, żeby szklany (krystaliczny czy zabrudzony, nieważne) świat kapłański pękł i dostało się do niego świeże powietrze, niewydestylowane przez brewiarz, sakramenty i konwenanse? Jak wiele trzeba, by świecki pozwolił sobie na spotkanie, a nie widzenie się z księdzem, a kapłan porozmawiał z nim, a nie udzielił audiencji? Na ile w tym procesie ożywienia zdrewniałej relacji kapłan–świecki może odegrać rolę świętość, a na ile grzeszność kapłana czy osoby przychodzącej do księdza?

Nie chodzi o teatrzyk uczłowieczający kapłana, ale o codzienność, w której Eucharystia jest sprawowana tymi samymi rękami, które wycinają drzewo w lesie, które noszą odciski życia, a nie wymuskanej, odrealnionej próżni pobożności.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...