Od roku 2007 Unia Europejska uznaje dwadzieścia trzy języki za swoje języki urzędowe. Daje to 506 par języków, pomiędzy którymi odbywa się tłumaczenie. Taka mnogość przyczynia się nie tylko do komplikowania procesów komunikacyjnych w obrębie instytucji, ale także do drastycznego wzrostu kosztów przekładów.
Wspomniane „całkowite wyzwolenie od kulturowych uwarunkowań” to postulat sprzeczny z unijnym duchem wielojęzyczności, wyrażanym między innymi tak: „Zrodzona z woli różnych narodów, które w sposób wolny postanowiły się zjednoczyć, Unia Europejska nie została powołana, ani też nie ma takiej możliwości, by zniszczyć ich różnorodność. Przeciwnie, jej historycznym zadaniem jest ochrona, harmonizacja, uspokojenie i doprowadzenie do rozkwitu tej różnorodności, i sądzimy, że może zapewnić ku temu środki” (Zbawienne wyzwanie. W jaki sposób wielość języków mogłaby skonsolidować Europę). Co więcej, autorzy propozycji wierzą, że „Unia jest nawet w stanie zaoferować całej ludzkości model tożsamości opartej na różnorodności”.
Jak wiele dzieli praktykę od tego ideału, wskazuje Kaisa Koskinen, badająca tłumaczenie unijne z perspektywy etnograficznej. Twierdzi, że komunikacja w instytucjach Unii, nazywanych wszak miniaturową Europą przyszłości, jest wręcz akulturowa, czego przykładem są instrukcje nakazujące unikania kulturowo zabarwionych wyrażeń w dokumentach Unii. Tłumaczenie unijne z zasady ma nie powodować żadnych ubytków sensu, powinno sprawiać wrażenie, że nieprzystawalność języków (ale i kultur) nie istnieje. Niepotrzebna wydaje się już więc koncepcja „smutku tłumacza”, o którym pisał José Ortega y Gasset, charakteryzując tłumacza jako postać tragiczną, która „jeszcze przed przystąpieniem do boju ma świadomość, że zawsze zakończy się on dla niego klęską” (The Translation Studies Reader). Co ocalamy w tłumaczeniu, a co tracimy – to jedno z głównych pytań przekładoznawstwa. Gdyby ideał przekładu unijnego mógł się w pełni zrealizować, odpowiedź byłaby bardzo prosta: ocalamy wszystko, nie tracimy niczego.
Zdaniem Theo Hermansa w przekładzie unijnym mamy jednak do czynienia z utratą. Jest to utrata bardzo szczególna. Wszystkie wersje językowe dokumentów Unii Europejskiej traktuje się jako równe, ekwiwalentne i ostateczne. Taki uznany za całkowicie ekwiwalentny, zinstytucjonalizowany przekład „przestaje być przekładem. Zamienia się bowiem w wersję istniejącą na równi z innymi wersjami (między innymi także z wersją oryginalną)” (T. Hermans, Przekład, zadrażnienie i rezonans). Choć nie jest tajemnicą, że ogromna większość oficjalnych unijnych dokumentów pierwotnie powstaje w języku angielskim, to żadna z wersji językowych gotowych już dokumentów nie może, co oczywiste, mieć dopisku: „oryginał” bądź „przekład”. Wydaje się więc, że najbardziej podstawowe terminy stosowane do opisu tłumaczenia stają się w wypadku Unii nieprzydatne. Co więcej, sam proces tłumaczenia „ginie” w unijnym prawodawstwie już w pierwszym akcie normatywnym Wspólnoty dotyczącym języków urzędowych, czyli w Rozporządzeniu nr 1 w sprawie określenia systemu językowego Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej z 1958 roku. Zgodnie z nim: „Rozporządzenia i inne dokumenty powszechnie obowiązujące sporządza się w czterech językach urzędowych”. Sporządza się, a nie tłumaczy.
W publikacjach poświęconych tłumaczeniu w Unii Europejskiej bardzo często pojawia się to samo motto. Składają się na nie słowa Umberta Eco: „Językiem Europy jest przekład”. Ów przekład ma się stać jedną z podstaw wspólnotowej tożsamości. Postrzeganie tłumaczenia jako czynnika ułatwiającego konstytuowanie i wzmacnianie wspólnoty jest obecne w nauce o przekładzie. Lawrence Venuti twierdzi wręcz, że przekład może dać początek wspólnocie wyobrażonej (w rozumieniu Benedicta Andersona), której członkowie, podobnie jak członkowie narodu, choć nie mają szans się poznać, kultywują obraz wspólnoty. Zbiorowości wyrosłe wokół przekładu – jak, dajmy na to, międzynarodowa publiczność gromadząca się wokół bestsellera – wywołują efekty kulturowe, polityczne oraz komercyjne (L. Venuti, Przekład, wspólnota, utopia). Tylko z jaką to wspólnotą mamy do czynienia, jeśli jej projekt, jej „wyobrażenie” zasadzać się ma na pielęgnowaniu różnorodności, a realizacja tego ideału doprowadza do instrumentalnego niwelowania kulturowych różnic?
MAGDALENA CZECH - doktorantka w Instytucie Socjologii UJ, absolwentka Podyplomowych Studiów dla Tłumaczy Tekstów Specjalistycznych w Katedrze UNESCO UJ, tłumaczka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.