Prawdziwe świeczki na choince

Róża Thun

publikacja 29.12.2011 23:44

Dziś prezentem dla innych jest czas. Pora roku sprzyja. Trzeba się spotkać, dodawać sobie animuszu, zjeść i wypić, pośpiewać i się pomodlić, żeby dotrwać do wiosny.

Tygodnik Powszechny 52/2011 Tygodnik Powszechny 52/2011

 

Roża Thun: Najbardziej niezwykła Wigilia? Wszystkie były niezwykłe, ale jedną z nich spędziłam w Nepalu. Pojechałam tam w latach 90. z mężem i trójką dzieci. Franz pracował w Katmandu – był koordynatorem projektów humanitarnych, Niemcy robili ich wtedy sporo. W Nepalu mieszkają buddyści i hinduiści, tak więc nie obchodzi się tam Bożego Narodzenia, to normalny dzień roboczy.

Pracodawcy Franza sprowadzili z Europy prawdziwe iglaste choinki. My także otrzymaliśmy jedno drzewko – powiesiliśmy na nim śliczne tamtejsze dekoracje. Na wieczerzę wigilijną zaprosiliśmy znajomych i poznanych turystów, była Polka z nepalskim mężem – kuzynem królowej, Niemka, żona Szerpa, z Nowego Jorku przyjechał też mój brat z żoną – na lotnisku zaginęły ich bagaże, w których był mak potrzebny do polskich tradycyjnych potraw. No i ubrania Jana. Sprowadziliśmy więc krawca – Nepalczycy świetnie szyją, na ogół siedząc na ulicy. Są niscy, a Jan jest bardzo wysoki – pamiętam krawca, który mierzył go, stojąc na krześle.

W Nepalu pod koniec grudnia kwitną gwiazdy betlejemskie, tyle że te krzewy są wielkości jabłonek. Wtedy nie mają już zielonych liści, zostają na łodygach tylko czerwone płatki. O tej porze roku jest tam bardzo przejrzyste błękitne niebo, więc te purpurowe płatki prześwietlały promienie słońca, a na horyzoncie widać było ośnieżone Himalaje – olśniewające.

Katarzyna Kubisiowska, Artur Sporniak: A pasterka gdzie się wtedy odbyła?

To była Msza odprawiona po południu przez amerykańskich jezuitów, którzy przebywali na misji. Odbyła się w takim zwykłym pokoju, z zewnątrz nieoznakowanym, aby nie siać podejrzeń o nawracanie i aby nie narażać Nepalczyków. W Nepalu nie używa się stołów, zatem ołtarz był niski, kapłani siedzieli za nim na poduszkach po turecku. Buty zwyczajowo zostawiało się na zewnątrz, paliły się kadzidełka, a po wyjściu z Mszy dostawało się tikę, czerwony proszek wymieszany z wodą – to, co Hinduiści noszą na czołach po odprawieniu modlitw.

Byliśmy tam jeszcze za panowania króla Birendry, który później, już po naszym wyjeździe, został zabity przez swojego najstarszego syna. Książę Dipendra podobno nie chciał się podporządkować decyzjom rodziców dotyczących jego przyszłego małżeństwa i w czasie obiadu otworzył ogień z pistoletu maszynowego, zabijając dziewięcioro członków najbliższej rodziny, a na końcu siebie. W każdym razie wierzono, że król Birendra jest wcieleniem boga Wisznu. Każdy, kto zmieniłby wyznanie, a także ten, który do tego doprowadził, trafiłby do więzienia. Jezuici nie chcieli narażać Nepalczyków na kłopoty, więc nie prowadzili ewangelizacji, tylko z nimi po prostu byli: prowadzili szkoły, pomagali. Bardzo mądrzy i głęboko doświadczeni ludzie, mówili piękne kazania.

Czy Nepalczycy pytali o Boże Narodzenie?

Kriszna, który nam gotował i w ogóle prowadził dom, pytał o różnice między naszą religią a hinduizmem. Zaczęłam mu tłumaczyć, że w chrześcijaństwie nie ma kast, wszyscy jesteśmy równi wobec Boga od początku życia do jego końca. Ogromnie go to rozbawiło. „Przecież ja widzę gołym okiem, że jedni są biedni, a inni bogaci” – mówił. Drugiej rzeczy, której nie mógł pojąć, to jeden Bóg. Hinduizm ma ich mnóstwo, a do tego dochodzą wcielenia bogów w ludziach. Zawsze mnie zastanawiało, jak Nepalczycy nad tym tłumem boskim panują. Jakiś kamień uznają za boga, przechodzą dostojnie po jego prawej stronie i wiedzą, że to właśnie ten kamień, a nie żaden inny. Inny kamień, bardzo do niego podobny, bogiem nie jest. Trudno się w tym połapać.

Kriszna był przekonany, że naszym bogiem jest to drzewko bożonarodzeniowe, któremu, jego zdaniem, oddawaliśmy cześć.

A które święta najbardziej Panią poruszyły?

Te ostatnie, spędzone w Nowej Zelandii. Pojechaliśmy do naszej córki Maryni, która pracowała w detoksie dla kryminalistów. Pojechała tam specjalnie ze względu na nowatorski program „sprawiedliwość naprawcza”. Dawał on szansę np. ludziom, którzy popełnili przestępstwo wskutek głodu narkotycznego. Jeśli w trakcie procesu deklarowali, że chcą przejść odwyk, to trafiali do specjalnego więzienia, gdzie byli odtruwani i przechodzili terapię. Założenie programu jest takie, że jak się wyciągnie tych ludzi z narkomanii, to pomaga się im wyjść ze świata przestępczego.

Samą Wigilię spędziliśmy nad morzem – choinkę zrobiliśmy, dekorując liście palmy. A w dzień Bożego Narodzenia pojechaliśmy z Marynią do Auckland. Poszliśmy na Mszę do kościoła, gdzie, ku mojemu zdumieniu, siedzieliśmy pod tabliczką upamiętniającą w języku polskim ofiary Katynia. Okazało się, że tam mieszka mnóstwo Polaków – dzieci zesłańców syberyjskich, którzy wyszli z Rosji wraz z armią Andersa. Mówi się o nich „dzieci z Pahiatua”. W 1944 r. dotarły one statkiem do brzegów Nowej Zelandii, część z nich osiadła tam na zawsze, część wróciła do rodziców, jeśli przeżyli.

Potem wszyscy poszliśmy na przyjęcie do ratusza. W pierwszy dzień świąt burmistrz rok w rok udostępnia go organizacji społecznej, urządzającej dla ubogich obiad bożonarodzeniowy. Obsługują ich kelnerzy-wolontariusze, Marynia do tego zgłosiła całą naszą szóstkę. Mieliśmy się stawić w ciemnych spodniach i jasnych koszulach, już na miejscu dostaliśmy ogromne fartuchy. Stoły były cudownie nakryte, w każdej sali grała orkiestra. W pewnym momencie otwarły się drzwi i wparował tłum biedaków z Auckland i okolic. Wypucowani, elegancko ubrani, a jednak przynieśli ze sobą charakterystyczny zapach biedy. Burmistrz witał się z każdym z nich. Ci biedni ludzie mieli ze sobą torby plastikowe, do których pod stołami chyłkiem chowali smakołyki. Organizatorzy, oczywiście, byli na to przygotowani: jedzenia nie zabrakło, a na koniec jeszcze każdy dostał paczkę z prezentem.

 



Zawsze w rodzinnym komplecie spędzacie Wigilię?

Zawsze. I zawsze ktoś siedzi przy tym talerzu czekającym na niespodziewanego gościa. Przed Wigilią zastanawiamy się, kto może spędzać ją samotnie, dzwonimy i zapraszamy. Gdy byliśmy młodsi, tata powtarzał, aby w Wigilię pamiętać o wdowach. Więc samotne ciotki często gościły u nas 24 grudnia.

Znam tylko jeden przypadek, gdy ktoś obcy, z ulicy, przyszedł na Wigilię. Piotr Cywiński opowiadał, że szedł z całą rodziną do kościoła. Wypatrzył ich ubogi człowiek, wyśledził, gdzie mieszkają i w dzień Wigilii, elegancko ubrany, stawił się w ich domu. „Wiedziałem, że mnie państwo przyjmiecie” – wyznał. A mój ojciec opowiadał, że gdy za okupacji był w partyzantce, to też na Wigilię wychodziło się z lasu i szło się do okolicznych dworów.

Jakie nowe obyczaje wigilijne wprowadził Pani mąż?

Czytanie Pisma Świętego. Katolicy z krajów niemieckojęzycznych wychowują się bliżej protestantów i przejęli od nich zwyczaj częstszej niż u nas lektury Biblii. Poza tym niemal nie jemy mięsa – wszyscy jesteśmy wegetarianami. Nie mordujemy żadnych karpi, ku uldze mojego ojca, który bardzo się ucieszył, że złamaliśmy tę okropną polską tradycję.

A co z prezentami?

Choinka jest największym prezentem od Aniołka. Jeden pokój tradycyjnie jest wyłączony – tam Franz sam ubiera choinkę. Możemy ją zobaczyć dopiero, gdy jest ubrana. W naszym domu rodzinnym na Kozińcu w Zakopanem było tak samo – to było zadanie ojca. Zawsze na choince palą się prawdziwe świeczki, co jest kłopotliwe, bo teraz już w Polsce ich nie ma, trzeba sprowadzać je z zagranicy. Rodzice nie wciskali nam, że Święty Mikołaj schodzi z nieba na ziemię, zbyt poważnie podchodzą do wiary. Szóstego grudnia znajdowaliśmy koło łóżek słodycze, wśród nich pierniczki w rozmaitych kształtach pieczone przez babcię. No i dla mnie był żółty ser, przepadałam za nim.

Kiedyś pod choinkę dostałam szczeniaczka bokserka. Nazywał się Bombaj, bo akurat ojciec niedawno wrócił z tego miasta, gdzie dziennikarsko obsługiwał pielgrzymkę Pawła VI. Za moich czasów na prezenty pod choinką trzeba było czekać, aż się zje wszystkie dania. Dzieci siedziały jak na szpilkach, bo myślały tylko o tym, co tam będzie. To była istna tortura. Myśmy z Franzem odwrócili ten porządek – na początku Wigilii są prezenty, nie torturuje się nikogo czekaniem.

Na choince nie ma szpica, jest gwiazda, a wokół niej najładniejsze bańki. Pamiętam, że tata, gdy odwiedził nas – młode małżeństwo – na święta, jeszcze w latach 80. we Frankfurcie, zrobił gwiazdę z tektury, okleił ją sreberkiem i do dzisiaj jej używamy. Wieszamy na choince ozdoby, które funkcjonują w naszej rodzinie jako „zabawki Gołubiewów” (prawdopodobnie są to kopie zabawek, które swego czasu przynosiła nam pani Gołubiewowa: pomalowane na złoto orzechy z podoczepianymi płetwami ryby, główkami i kończynami kaczki, Koziołka Matołka i innych stworów). Na choince nie wiesza się jedzenia. Gdy dzieci były małe, robiliśmy kilometry łańcuchów. Do dzisiaj są w użyciu.

A co się znajduje na Waszym wigilijnym stole?

Ważne, żeby było ładnie nakryte, samo jedzenie jest mniej istotne. Powinno być uroczyste i nawiązywać do tradycji. Jest więc zakąska z ryby, którą bardzo lubią moi rodzice. Zawdzięczamy ją Franzowi: łosoś wędzony z sosem chrzanowym. Gdy Marynia wróciła z Nowej Zelandii, przygotowała nam fenomenalne wegetariańskie sushi. Naszym rodzinnym rytuałem jest klejenie godzinami uszek. Wychodzą krzywe, bo robimy to tylko raz w roku. Ale to jest super zabawa! Czasem myślę, że święta są właśnie po to, aby siedzieć razem i gotować. Najważniejsze, żeby obyło się bez stresu.

Czy to w ogóle możliwe na święta?

Gdy dzieci są duże, to owszem. Kto ma lub miał małe dzieci, wie, że przygotowanie każdego posiłku jest wysiłkiem i skomplikowaną logistyką. A zwłaszcza gdy to ma być Wigilia, a tu jedno ryczy, drugie trzeba nakarmić, trzecie zwaliło sobie nakrycie na głowę, z czwartym jest się w ciąży i na to wszystko przychodzą goście. Zdarzało się, że byłam strasznie zmęczona przy Wigilii. Ale odkąd dzieci są większe, staramy się ten czas tak zorganizować, żebyśmy mogli być razem, pójść spokojnie do kościoła, coś przeczytać.

Mąż pomaga w kuchni?

Franz robi zakupy. Dzieci zawsze pieką ciasteczka, w tej chwili robi to właśnie moja najmłodsza córka Jadwiga. Zadaniem mojej mamy jest przygotowanie barszczu. Robi to genialnie. Do tego kompot z suszu i mak z bakaliami i miodem, ale bez pszenicy, którą zawiera kutia.

Na Wschodzie jest zwyczaj, że podczas Wigilii trochę kutii zostawia się na progu dla bliskich zmarłych.

Tata mówi, że oni na Kozińcu ten mak podrzucali tak wysoko, żeby się przykleił do sufitu. To było coś w rodzaju wróżby. Tej tradycji nie kultywujemy...

 



Nie wiem, skąd się u nas wzięła tradycja wróżenia z sianka, które kładzie się pod obrusem na całym stole. Każdy wyciąga jedno źdźbło, które symbolizuje jego życie. Jeśli jest długie, wróży długie życie, gorzej, jeśli jest krótkie albo się rozdwaja. Mój ojciec bardzo nie lubi tego zwyczaju, bo... o dziwo, jest zabobonny (chyba ma to po swojej matce). Dlatego kładąc sianko pod obrus, trochę szachruję i tak je przebieram, by źdźbła były dorodne, zwłaszcza tu, gdzie siada tata.

Staramy się, by Wigilia była bardzo specjalnym spotkaniem, dlatego kupujemy dobre wino, starannie nakrywamy do stołu, ładnie się ubieramy. Najpierw podchodzimy do choinki, śpiewając „Przybieżeli do Betlejem pasterze”. Czytamy fragment z Pisma Świętego o Bożym Narodzeniu i łamiemy się opłatkiem. A potem cieszymy się prezentami. I na samym końcu siadamy do wigilijnego stołu. Oczywiście, obowiązkowo idziemy o północy na Pasterkę, zwykle do dominikanów, gdzie cudownie śpiewają. Sami śpiewamy bardzo dużo kolęd. Przygotowujemy własne śpiewniki i śpiewamy, gdzie tylko się da: w Wigilię u nas w domu, pierwszego dnia świąt u mojej siostry, następnego dnia u mojego brata, a potem u licznych kuzynek, kuzynów i znajomych. Właściwie aż do Trzech Króli codziennie ktoś organizuje śpiewanie kolęd, nie tylko po polsku.

W jakim języku rozmawiają dzieci z ojcem?

Zawsze po niemiecku, a ze mną zawsze po polsku. Bardzo tego pilnujemy. Jak chodziły do szkoły w Katmandu, to doszedł angielski. Nie mają z tym problemu. W rodzinach wielojęzycznych ważne jest, żeby każdy mówił we własnym języku.

Ile dni urlopu potrzeba, aby móc przygotować takie święta – ulepić uszka, upiec ciasta, ubrać choinkę?

Wracam z Brukseli w środę, powinniśmy się do soboty wyrobić.

Łącznie z bieganiem za prezentami?

Tego u nas nie ma. Nie lubię zakupów w hipermarketach i galeriach. Prezenty mają symboliczny charakter. Dzieci często same coś przygotowują, np. ciasteczka zapakowane w ładne pudełeczko. Ponieważ dużo podróżują, zwłaszcza Sophie, często przywożą jakieś egzotyczne drobiazgi, np. wycinankę z Kambodży albo kolczyki od Tuaregów. W każdym razie, nie ma zwyczaju obdarowywania się drogimi prezentami. Z dzieciństwa pamiętam, że często zamiast prezentów przygotowywaliśmy dla rodziców przedstawienia albo uczyliśmy się wierszy na pamięć.

Napisanych przez...?

...różnych autorów: Norwida, Mickiewicza, Iłłakowiczównę, Obertyńską. Pamiętam, że mama zawsze się wzruszała naszymi deklamacjami. Z naszymi dziećmi także przygotowywaliśmy różne przedstawienia, np. jasełka.

A telewizor?

Nawet na co dzień zwykle nie oglądamy, nie mówiąc o świętach.

Dawniej, w czasach PRL-u, święta wymagały dużo więcej zachodu. Dziś już nie chodzimy głodni, jedzenia jest dużo i nie stanowi ono takiej atrakcji, nie trzeba godzinami stać w kolejkach. Wydaje mi się, że główną przyjemnością i prezentem dla innych jest dzisiaj podarowanie im czasu i uwagi. Pora roku temu ewidentnie sprzyja: najkrótszy dzień, ciemno, zimno, ohydnie, wszystkich dopada depresja. Naprawdę trzeba się wtedy spotkać, palić światełka, dodawać sobie animuszu, zjeść i wypić, pośpiewać i się pomodlić, żeby jakoś dotrwać do wiosny. Święta powinny być czymś specjalnym, a cóż jest bardziej specjalnego w dzisiejszym zagonionym świecie, jak bycie razem przez chwilę? Reszta, a więc same tradycje świąteczne, jest dodatkiem.

U nas świętuje się aż do Trzech Króli, kiedy wszyscy się przebieramy za Kacpra, Melchiora i Baltazara, i odwiedzamy rodzinę oraz znajomych.

Kto jest czarnoskórym Baltazarem?

Zwykle dzieci, ale zawsze Baltazar wysmarowany jest sadzą. Jak byliśmy mali, to chodziliśmy po domach samotnych ludzi jako Trzej Królowie i przynosiliśmy ciasteczka.

To raczej niemiecka tradycja.

Być może w naszej rodzinie zwyczaj ten pochodzi od prababki Thunówny, Austriaczki z Czech. Mój zmarły teść był kuzynem mojej matki, stąd wspólni pradziadkowie. Najwyraźniej tradycje rodzinne przeszły u mojej mamy po kądzieli. Obie rodziny mają podobne zwyczaje świąteczne: podobnie nakrywamy do stołu, ubieramy choinkę, wspólnie śpiewamy kolędy.

Mam taką teorię, że w rodzinach, które zawierucha historii przerzucała z miejsca na miejsce, o tradycję rodzinną bardziej dbały kobiety, bo mężczyźni albo ginęli na wojnach, albo trafiali na zsyłkę. Natomiast w krajach, które historia oszczędziła, tradycja przenosi się po prostu przez dom. Kobiety, które wychodzą za mąż, przeprowadzają się do jego domu, gdzie zastają ugruntowane zwyczaje. Mój mąż jest pierwszym pokoleniem, które urodziło się po wypędzeniu z Czech. Stąd tradycja poszła po mieczu.

A w Polsce?

Oczywiście tradycja przenosi się przez kobiety, czego nie trzeba tłumaczyć.

Rozmawiali Katarzyna Kubisiowska i Artur Sporniak

Róża Thun, z domu Woźniakowska, właśc. Róża Maria Gräfin von Thun und Hohenstein (ur. 1954) – działaczka organizacji pozarządowych, była szefowa Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, od 2009 r. posłanka do Parlamentu Europejskiego. Prawnuczka endeckiego działacza Jana Gwalberta Pawlikowskiego, córka hrabianki Marii Karoliny Plater-Zyberk i prof. Jacka Woźniakowskiego, wieloletniego sekretarza redakcji „Tygodnika Powszechnego” i założyciela wydawnictwa „Znak”, byłego prezydenta Krakowa. Od 1981 r. żona Franza Grafa von Thun und Hohenstein. Matka trzech córek i syna.