Aniołowie opuszczonych w potrzebie

ks. Henryk Skoczylas CSMA

publikacja 30.12.2011 00:13

Nakłoń ku mnie swe ucho. Strzeż mnie jak źrenicy oka, ukryj mnie w cieniu Twych skrzydeł" (Ps 17,6-8)

Któż jak Bóg 6/2011 Któż jak Bóg 6/2011

 

Mówiące oczy i widzące serce

„Moja mama mnie kocha i ochra­nia swoją radością jak tarczą. Moje ciało jest inne, niewygodne. Moje ramiona i nogi są niesprawne, bez­władne. Mam powykrzywiane ręce i nogi. Widzę, jak ludzie na mnie spoglądają, kiedy ich mijam na wóz­ku. Tylko marszczą brwi i odwracają się. Woleliby udawać, że wcale nie istnieją. Rani to moje uczucia i pła­czę w głębi duszy. Ale chcę im po­wiedzieć: to wcale nie ja! W środku, w głębi duszy jestem piękna, lekka i wolna. Moje ciało zaczyna powo­li obumierać. Jestem z tego powo­du szczęśliwa, bo gdy moje ciało umrze, ja będę całkowicie wolna. Będę mogła biegać po niebie, śmiać się i pływać. Czuję, że ten dzień się zbliża. Jeszcze nie teraz, ale wkrótce. Wiem to, choć nie rozumiem, jak to możliwe. Może dlatego, że Pan Bóg obdarzył mnie niesprawnym ciałem, wynagrodził mi wrażliwym sercem i darem widzenia oczami duszy.”

Słowa te spisała dwunastoletnia Amy Brooks, serdeczna przyjaciół­ka i rówieśnica ciężko chorej Julii McIntosh. Julia nie była w stanie mó­wić, ale Amy rozumiała każdy ruch jej ręki, jej mówiące oczy i lekko uchwyt­ne ruchy warg.

Od zawsze ukochana

Julia przyszła na świat w Hawt­horne, małym nadmorskim mie­ście we wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Ojciec jej był ryba­kiem. Kiedy dowiedział się, że dziecko przyjdzie na świat z poważnym ka­lectwem, dosłownie odpłynął w siną w dal. Matka Julii, Dianne McIntosh, długo nie mogła otrząsnąć się z szo­ku i w to uwierzyć. Przy narodzinach czuwało kilku lekarzy. Wśród nich był brat jej ojca, Alan. Był pedia­trą. Ukończył akademię medyczną na Harvardzie, praktykował na uni­wersytecie Massachusetts i w Yale, jednak nic nie mogło przygotować go na to, co poczuł, kiedy spojrzał w oczy tej maleńkiej dziewczynki. Niemowlę miało na plecach ropny worek, zwiotczałe kończyły i tułów powykrzywiany.

- Podajcie mi ją - poprosił.

- Ona wymaga.

Alan doskonale zdał sobie sprawę z tego, czego wymaga dziecko. Wziął je w ramiona i ostrożnie położył przy sercu matki. Matka płakała, kiwała głową. Kiedy spojrzała na córecz­kę, szloch raptownie ustał, skończył się jednym ostrym westchnieniem. Doktor Alan nigdy nie zapomni, co potem uczyniła. Przy całym bólu, jaki musiała czuć po bardzo skom­plikowanym porodzie, porzucona przez męża, zdenerwowana, że uro­dzi niesprawne dziecko, potrafiła wszystkie te uczucia odsunąć od sie­bie. Popatrzyła na niemowlę i skinęła głową. Drżała, rozumiała, że będzie ciężko, ale była na wszystko gotowa. Delikatnie dotknęła główki dziecka.

- Słodkie maleństwo - szepnęła - Kocham cię. Kocham i nigdy nie zostawię. Nigdy.

 Jeszcze ktoś drugi powiedział wte­dy Julii cichym szeptem:

- Nigdy cię nie opuszczę, zawsze będę ci służył - Był to doktor Alan McIntosh, brat jej ojca.

Dziecko o    anielskiej twarzy

Badania wykazały, że Julia ma rozszczepiony kręgosłup i syn­drom Retta. Znajdowała się również w stanie zbliżonym do autyzmu. Od narodzin do dwunastego roku życia przeszła trzynaście operacji. Przeżyła wiele wypraw do szpitali - miejsco­wych, w Providence, w Bostonie. Była dzieckiem jak z bajki, o nieskazitel­nej twarzy i kalekim ciele. Jasnowłosy aniołek.

Podczas jednej z wizyt u dok­tora Alana Julia na poczekalni za­częła wydawać zabawne dźwięki, które przypominały śpiew delfina. Niespodziewanie matka zaczęła wtórować dziecku, by Julia nie po­czuła się samotna i zawstydzona. Wyszła pielęgniarka i wezwała je do gabinetu.

- Witaj, Julio - odezwał się doktor Alan. Przykucnął przy wózku dzie­cka, delikatnie odgarnął jej z twarzy białozłociste włosy. Natychmiast na­chyliła się ku jego dłoni, przymknęła oczy, najwyraźniej w głębokim za­ufaniu. Doktor zaczął przemawiać do Julii. Miał głęboki, niski głos, głos dużego mężczyzny, do Julii jednak mówił łagodnie, czule i spokojnie. Dziewczynka pochyliła głowę i wes­tchnęła z zadowoleniem. On był jej stryjem i przez całe dwanaście lat jej lekarzem.

Alan objął dziecko i bez trudu przeniósł na stół. Ważyła niewie­le, zaledwie piętnaście kilogramów. Głowa opadała na piersi, wątłe ra­miona wykonywały powolne ruchy, jakby pływała w wodzie. Ciało jej było drobne, małe płuca i nerki zale­dwie na tyle sprawne, by utrzymać ją przy życiu. Lekarz zdawał sobie spra­wę z tego, że jeśli Julia znów zacznie rosnąć, płuca staną się niewydolne, a wtedy i reszta organów przestanie funkcjonować. Z niepokojem oczeki­wał chwili, kiedy Julia zacznie prze­kraczać barierę. Czy ją przekroczy, czy ją przeżyje?

Chciał wszystkim służyć

Przed laty, kiedy doktor Alan zjawił się w miasteczku jako nowy pediatra, wynajął pewnego stolarza, by zrobił mu półki w gabinecie. Alan był mło­dy, rozpoczynał dopiero praktykę. Tym stolarzem był Emmet Robbins, ojciec Dianne, którą później poznał i poślu­bił brat Alana, Tim McIntosh. Stolarz podsunął wówczas myśl lekarzowi, że­by zakupił od jego córki Dianne jeden z domków dla dzieci do poczekalni przy swoim gabinecie. Dianne Robbins na­uczyła się przy ojcu stolarki i konstruo­wała małe domki dla dzieci. Wykonała już ich dziesiątki i ciągle otrzymywała nowe zamówienia. W tych to okolicz­nościach Dianne spotkała po raz pierw­szy doktora Alana, a później zapoznała się z jego bratem. Dianne wiedziała, że małe dzieci uwielbiają detale, takie jak kołatki do drzwi, okiennice, które na­prawdę się zamykają, skrzynki poczto­we na listy. Domek, jaki zbudowała do poczekalni doktora Alana, przypomi­nał jedną z rezydencji kapitańskich na nabrzeżu. Miał białe ściany i ciemno­zielone okiennice. Masywne niebieskie drzwi umocowane były na mosiężnych zawiasach, na nich zaś widniała kołatka z brązu. Gdy doktor Alan go zobaczył, zawołał z radością:

- Będę jedynym lekarzem w mieście mającym dziecięcy domek Robbinsów. Wszystkie skarby zechcą do mnie przychodzić. Ludzie do mnie trafią.

Wiedział, że jest dobrym leka­rzem, i że rodzice będą przyprowa­dzać do niego swoje pociechy. Kiedy wówczas w rozmowie z Dianne opo­wiadał o medycynie, słyszała w jego głosie pasję. Nie zależało mu na pie­niądzach czy prestiżu: czuł prawdziwe powołanie do pomagania ludziom. To wtedy doktor Alan opowiedział jej o swym najstarszym bracie, który w osiemnastym roku życia umarł na białaczkę, o matce, która z tego powo­du wpadła w depresję i alkoholizm, o bracie Timie, który dla ukojenia bólu po stracie najstarszego brata, stał się dalekomorskim włóczęgą.

Dyskretna pomoc

Dianne bez ofiarnej pomocy swej matki Lucindy nie mogłaby sprostać zadaniom związanym z opieką nad chorym dzieckiem i utrzymaniem domu. Matka jej była już wdową od kilku lat i przepracowawszy w bi­bliotece miejskiej czterdzieści lat przechodziła wówczas na zasłużo­ną emeryturę. Od dawna postano­wiła po przejściu na emeryturę za­fundować sobie i córce wycieczkę do Kanady, do Nowej Szkocji, na Wyspę Księcia Edwarda, do krainy „Ani z Zielonego Wzgórza”. Zawsze marzyła o tym, by kiedyś zobaczyć ukochane miejsca osieroconej Ani. Lucinda, podobnie jak Ania, nie znała swoich rodziców, była siero­tą. Dzieciństwo przeżyła najpierw w domu dziecka, a później w zastęp­czej rodzinie, gdzie ciągle słyszała kłótnie. Wtedy czuła się najbardziej samotnym dzieckiem na świecie. Toteż gdy wyszła za mąż za poczci­wego i skromnego stolarza Emmeta Robbinsa, stworzyła dom rodzinny pełen dobroci, życzliwości i goto­wości do służenia. Kochała książki. Traktowała j e prawie jak żywe istoty. Zachęcała dzieci i młodzież do stałej lektury. Urządzała w tym celu różne konkursy. Jednym słowem, tak jak ożywiała swój dom rodzinny, tak samo była duszą biblioteki. Na wy­cieczkę do Kanady zabrała ze sobą Dianne, Julię i Amy.

Po powrocie z wycieczki otrzyma­ły wiadomość, że mąż Dianne zginał wraz ze swoim kutrem, podczas bu­rzy morskiej. Po czasie żałoby doktor Alan poślubił Dianne i zaadoptował Julię. Julia odeszła do Pana w wie­ku czternastu lat. Zanim umarła, wi­działa swego maleńkiego braciszka, któremu dano imię Neil, ku pamięci najstarszego brata Alana, bo poniekąd jego choroba i śmierć skłoniły Alana, by został lekarzem i pomagał ludziom w ich cierpieniu.

(zob. L. Rice, „Gwiazy prowadzą do domu”, Katowice 2007)

***

Aniołowie święci, w przedziwnych planach Bożej Opatrzności, niektóre dzieci przez całe swe życie w szczegól­ny sposób uczestniczą w cierpieniach Chrystusa. Dopomagajcie im oraz ich rodzicom i bliskim przemieniać te cierpienia w źródło łaski i uświęce­nia. Amen.