Jak kocha Bóg

Ks. Jacek Prusak SJ

publikacja 06.01.2012 14:30

W świetle nauki Kościoła wiemy, czego nie wolno osobie homoseksualnej robić, ale czy na pewno wiemy, kim ona jest? Czy Kościół karze ją tylko dlatego, że jest homoseksualna?

Tygodnik Powszechny 1/2012 Tygodnik Powszechny 1/2012

 

Ta rozmowa miała miejsce niedawno. Zadzwonił do mnie młody mężczyzna, prosząc o spotkanie i spowiedź. Kiedy przyszedł, powiedział, że następnego dnia wylatuje z Polski na dwuletni kontrakt i chciałby „uregulować” swoje kontakty z Bogiem. Modlił się, w miarę regularnie chodził do kościoła, ale u spowiedzi nie był już bardzo dawno. Nie był pewien, czy dostanie rozgrzeszenie. Powiedziałem mu, że nie ja sam o tym decyduję, a następnie zachęciłem do nazwania lęku, który stał za jego wątpliwościami.

Bał się, że nie dam mu rozgrzeszenia, bo jest homoseksualistą. Z tego samego powodu obawiał się, że źle go potraktuję, bo takie miał doświadczenia z poprzednich spowiedzi. Zapytałem, czy zna warunki dobrej spowiedzi, bo sama orientacja nie jest przeszkodą do otrzymania rozgrzeszenia. Gdy mnie zapewnił, że je zna, zapytałem, w czym w takim razie leży problem. Wyznał, że przez ostatnie dwa lata był w związku, który się rozpadł. Żałuje, że to się stało, ale nie żałuje, że był z tym mężczyzną. Nie wie więc, czy może powiedzieć, że ma potrzebny do rozgrzeszenia żal za grzechy. Zapytałem, jak wyobraża sobie przyszłość? Powiedział, że na razie chce się skupić na pracy, ale nie wyklucza, że zwiąże się z innym partnerem, jeśli znajdzie właściwą osobę. Zapytałem więc, na podstawie czego mam mu dać rozgrzeszenie, skoro z tego, co mówi, wynika, że ani nie żałuje tego, co robił, ani nie postanawia poprawy.

Odpowiedział, że nie czuje, żeby obrażał Boga, jeśli szanuje i kocha drugą osobę, i zapytał, czy jestem w stanie mu uwierzyć. Powiedziałem, że cenię sobie jego szczerość i odwagę, i wyjaśniłem, że rozgrzeszenie jest darem Kościoła, który reprezentuję, a nie moim „podarkiem”, i w jego obecnej sytuacji nie mogę mu go udzielić, nie łamiąc jego i swego sumienia.

Był rozczarowany, choć przyznał, że tego się spodziewał, dlatego zaczął od rozmowy i „wybadania mego nastawienia”, a nie od spowiedzi. Powiedziałem, że to tylko świadczy o jego uczciwości i dojrzałości, porozmawialiśmy jeszcze trochę, potem życzyłem mu bezpiecznej podróży, nieodwracania się od Boga, nawet jeśli nie może znaleźć swego miejsca w Kościele. I tak się pożegnaliśmy.

Błąd reprezentatywności

Kiedy odszedł, zastanawiałem się nad jego pytaniem, czy jestem w stanie mu uwierzyć. Uwierzyć w co? – pytałem samego siebie. Że nie czuje, aby obrażał Boga, bo kochał drugiego człowieka? Że Bóg nie odrzuca homoseksualistów, robi to jedynie Kościół? A może, w co jak tak bardzo wierzę, skoro nie wierzę, że może mieć rację? Z każdym z tych pytań, i z ich wariacjami, już wcześniej się konfrontowałem, bo nie pierwszy raz rozmawiałem z homoseksualistą, spowiadałem go czy słuchałem o jego życiu w trakcie terapii.

A jednak tym razem coś nie dawało mi spokoju – może dlatego, że miałem większy dysonans poznawczy – słuchając go jako ksiądz, który go nie rozgrzeszył, i jako terapeuta, który go nie odrzucił? A może dlatego, że skonfrontował mnie z błędem reprezentatywności? W psychologii to pojęcie oznacza niepoprawną strategię heurystyczną opartą na założeniu, że gdy ludzie lub zdarzenia zostaną skategoryzowani, mają wszystkie cechy przedstawicieli tej kategorii. Ten błąd upraszcza oceny społeczne i prowadzi do uprzedzeń.

Homofobia nie musi polegać na tym, że boimy się homoseksualistów, ale na tym, że jest nam łatwo nadawać im etykiety. Często użycie etykiety „homoseksualista” przysłania nam samego człowieka. Wydaje mi się, że tego spodziewał się po mnie ten mężczyzna. Nie dziwię mu się, bo ta niepoprawna strategia heurystyczna zadomowiła się w Kościele. Przecież wiadomo, kim jest homoseksualista, i kim nie może być, bo mówi nam o tym Biblia.

Czy na pewno?

Co mówi Kościół

Współczesną dyskusję o homoseksualizmie w Kościele rzymskokatolickim wyznaczają dwa dokumenty. Pierwszy to „Deklaracja o niektórych zagadnieniach etyki seksualnej” ogłoszona przez Kongregację Nauki Wiary w 1975 r. Drugi to „List do Biskupów Kościoła katolickiego o duszpasterstwie osób homoseksualnych” ogłoszony jesienią 1986. Jest jeszcze dokument „Uwagi dotyczące odpowiedzi na propozycje ustaw o niedyskryminacji osób homoseksualnych” wydany w 1992 r. oraz Katechizm Kościoła Katolickiego z 1994 r. Dokumenty te rozróżniają „bycie homoseksualistą” (co nie jest grzechem) i „uprawianie seksu homoseksualnego” (co jest grzechem). Przeciwstawiają się homofobii, ale sprzeciwiają się równouprawnieniu homoseksualistów w prawie cywilnym.

Punktem odniesienia dla ich antropologii i etycznej oceny homoseksualizmu jest Biblia oraz prawo naturalne. Mówi się w nich o „pociągu płciowym, wyłącznym lub dominującym, do osób tej samej płci”, „szczególnej skłonności”, ale takie określenia tłumaczą leksykalne znaczenie słowa „homoseksualizm” (grec. homos – jednakowy, ten sam, taki sam; łac. sexualis – płciowy) i nic nie mówią o orientacji seksualnej, tak jak jest ona pojmowana w naukach o człowieku. I tu leży pierwsza trudność w rozmowie z homoseksualistami na temat ich własnej tożsamości, kiedy powołujemy się na orzeczenia kościelne.

Samoograniczenie się teologii katolickiej może wynikać z wierności Pismu Świętemu, bowiem „homoseksualizm” to współczesne pojęcie – użyte po raz pierwszy pod koniec XIX w. Również określenie „orientacja seksualna” w dzisiejszym rozumieniu to coś nowego. Jest to konstrukt teoretyczny opisujący preferencje człowieka w zakresie wyboru obiektu pożądania. Różni badacze kładą nacisk na inne właściwości wskazujące bezpośrednio na daną orientację – od wskaźników behawioralnych do samoidentyfikacji.

W naukach behawioralnych ani nie podważa się istnienia orientacji homoseksualnej, ani się jej nie patologizuje. Z tego powodu egzegeci sugerują, aby używać określenia „homoerotyzm” na oznaczenie jednopłciowych związków seksualnych, zamiast narzucać starożytnym tekstom (religijnym, filozoficznym czy prawnym) nasze współczesne rozumienie.

Termin „homoerotyzm” ma mniej ustalone znaczenie i dlatego lepiej się nadaje do badania tekstów pochodzących z kultur bardzo odmiennych od współczesnych kultur narodów zindustrializowanych. Niewiele wyjaśnia, a raczej więcej zaciemnia, odwoływanie się do słowa „sodomita”. Nie miejsce tu na szczegółowe analizy, ale ani w hebrajskiej, ani greckiej Biblii nie ma takiego terminu, wywiedzionego od nazwy miasta Sodomy, na określenie czyjejś tożsamości.

Co w takim razie Biblia mówi o pochodzeniu homoerotyzmu? Odpowiedź znajdziemy w Liście św. Pawła do Rzymian (1, 26–28), który jego pochodzenie przypisuje Bogu jako karę za ludzkie występki. Czy to nas przybliża do odpowiedzi na pytanie o tożsamość homoerotyczną? Gdyby odpowiedź była twierdząca, trudno byłoby ją pogodzić z wypowiedziami Magisterium, które stwierdza, że „sama skłonność nie jest grzechem”. Ktoś może od razu dodać: w czym problem? Każdy z nas rodzi się jako „poczęty w grzechu”, ale to nie oznacza, że jest złą osobą. Nie inklinacja, tylko postępowanie czyni z kogoś grzesznika.



Ale czy można tę analogię zastosować do homoseksualizmu? Czy Bóg, który stworzył homoerotyczność po to, żeby móc karać homoseksualistów jako przestrogę dla „pozostałych”, jest Bogiem, który stworzył wszystkich z miłości i do miłości?

Żeby „obronić Boga”, trzeba wskazać na wewnętrzny „defekt” tej skłonności, bo wtedy można zastosować analogię do choroby czy upośledzenia, w Bogu widząc lekarza, a nie oprawcę. Tak jak rodzą się osoby z chorobami genetycznymi, które ograniczają ich życie, ale nie czynią złymi ludźmi, tak jest z homoerotycznością, która – zdaniem Kościoła – nie jest orientacją seksualną, tylko wynikiem osłabienia procesu identyfikacji heteroseksualnej, abstrahując od jej „wtórnych” moralnych konotacji.

Taki argument nie rozwiązuje wątpliwości teologicznych. Z jednej strony Kościół nie przyjmuje, że homoseksualizm może być odmienną i samoistną orientacją seksualną; z drugiej taki wniosek nasuwa się z analizy Listu do Rzymian. Kościół sugeruje, że ludzie tacy się nie rodzą, a jedynie się stają – nawet jeśli psychiczna geneza homoseksualizmu „pozostaje w dużej części niewyjaśniona” (por. KKK 2357), św. Paweł nie ma zaś wątpliwości, że homoerotyzm wśród mężczyzn i kobiet został ustanowiony przez Boga.

Skoro tak ma być, to homoseksualiści będą się rodzić. Czy w takim razie homoerotyczność jest w genach? A jeśli jest częścią natury, to na jakich zasadach?

Prawo naturalne a orientacja seksualna

Nie da się zrozumieć stanowiska Kościoła w kwestii homoseksualizmu bez przywołania prawa naturalnego, na którym buduje On swoją negatywną ocenę czynów homoseksualnych. Krótko mówiąc: „akty homoseksualizmu z samej swej wewnętrznej natury są nieuporządkowane”. Są sprzeczne z prawem naturalnym, ponieważ: „wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane” (KKK 2357).

W świetle tego ujęcia wiemy, czego nie wolno osobie homoseksualnej robić, ale czy na pewno wiemy, kim ona jest? „List do Biskupów o duszpasterstwie osób homoseksualnych” stwierdza, że ich skłonność, „stwarza mniej lub bardziej silną skłonność do postępowania, które z punktu widzenia moralnego jest złe. Z tego powodu sama skłonność musi być uważana za obiektywnie nieuporządkowaną”.

Co jest podstawą takiego orzeczenia? Niemożność prokreacji, brak domniemanej komplementarności? Odwracając problem, można powiedzieć, że możliwość prokreacji i komplementarność uczuciowa czy płciowa – jeśli coś takiego rzeczywiście istnieje – też same z siebie nie chronią przed grzechem. Grzech pierworodny nie jest uzależniony od płci i orientacji. „Z nim” rodzi się każda osoba. Jeśli punktem wyjścia dla wszystkich rzeczników prawa naturalnego jest określenie celu ludzkiego życia, a życie moralne jest życiem „zgodnym z rozumem”, to przekonanie homoseksualisty do tego, że „żyje z defektem”, musi podlegać empirycznej weryfikacji.

I tu leży drugi problem w komunikacji języka kościelnego z tymi osobami. Ponieważ, jak twierdził Tomasz z Akwinu, prawo naturalne wydedukować można z obserwacji natury ludzkiej i jej celów, nie można apriorycznie założyć, co jest, a co nie jest dobre dla człowieka i jego szczęścia.

Zdaniem przeciwników katolickiej wykładni prawa naturalnego homoseksualiści są „zakładnikami” Kościoła, ponieważ Biblia nie jest żadnym spójnym systemem etycznym, a Kościół trzyma się prawa naturalnego, żeby „zapełnić lukę” między tym, jak jest, a tym, jak powinno być w taki sposób, aby uchronić swój autorytet moralny przed „gilotyną Hume’a” (czyli brakiem wynikania powinności z bytu). Czyni to, utożsamiając „porządek natury” z „wolą Boga”. Tylko że wtedy argumentacja ta zatacza błędne koło: z Biblii wiemy, że jest On jego Stwórcą, bo rozum nie może nas w sposób jednoznaczny doprowadzić do takiego wniosku. Zdaniem większości współczesnych etyków „gilotyna Hume’a” ostatecznie oddziela świat faktów od świata wartości. To dlatego zarzucają oni Kościołowi „błąd naturalistyczny” w argumentacji etycznej przeciwko homoseksualizmowi.

Jeśli nie założymy – tak jak zrobił to św. Paweł – że homoseksualizm musi być zły „z woli Boga”, to takie pojęcia jak „komplementarność” uczuciowa czy płciowa albo brak potomstwa nie mogą być rozpatrywane poza danymi empirycznymi nad ludzką naturą. To są dylematy etyków i teologów, bo homoseksualiści to na pewno ludzie. Problem w tym, czy się ich karze dlatego, że nimi są?

Inne języki, inne osoby

Moim dylematem jako księdza i psychoterapeuty jest naiwność tzw. „chrześcijańskich psychologów”, którzy zapominając o ostrożności samego Kościoła w wypowiadaniu się na temat psychologicznych uwarunkowań homoerotyczności, do rangi sprawdzonych empirycznie teorii zaliczyli „modele terepautyczne” R. Cohena, A. Medingera czy G.J.M. van den Aardewga (wszyscy oni mówią, że homoseksualistów można „wyleczyć”).

Co jeszcze bardziej zdumiewające, ci sami „chrześcijańscy psychologowie” są rzecznikami psychoanalizy, która zatrzymała się na Freudzie. Z jednej strony przeszkadza im „panseksualizm” Freuda (którego on nigdy nie był rzecznikiem), z drugiej jego teorię rozwoju psychoseksualnego traktują jak dogmat. Chcą leczyć, choć nie potrafią się wykazać empirycznie zweryfikowanymi wynikami. Uważają, że depatologizacja orientacji homoseksualnej nie jest wynikiem rozwoju nauk o człowieku, tylko politycznego lobbingu. Nie potrafią jednak empirycznie udowodnić, że homoseksualista jest z definicji psychologicznie i życiowo upośledzony.

Jak mogą to zrobić, skoro badania Evelyn Hooker pokazały, że nawet profesjonaliści w dziedzinie diagnozy nie potrafią rozróżnić osób ze względu na orientację, oceniając ich wyniki w popularnych testach osobowości? Uważają jednak, że mają rację, bo za ich przekonaniami stoi autorytet Kościoła – dlatego albo odrzucają istnienie orientacji homoseksualnej, albo ją z definicji patologizują, twierdząc, że homoseksualizm to jedynie sposób unikania heteroseksualizmu. Bazą dla ich uogólnień są wnioski wyciągane z obserwacji grupy klinicznej, a nie całej populacji, tak więc nacisk kładą na „patologię”, którą można zlokalizować w homoseksualistach, nie zaś na „normalność”. Czy na tym jednak polega szukanie prawdy w nauce i uprawianie psychologii?

Warto pamiętać o przestrodze Samuela Taylora Coleridge’a: „Ten, kto zaczyna kochać chrześcijaństwo bardziej niż prawdę, będzie kochał swą sektę czy Kościół bardziej niż chrześcijaństwo, i skończy, kochając siebie bardziej niż kogokolwiek innego”. Myślę, że z tym przesłaniem zostawił mnie nierozgrzeszony przeze mnie homoseksualista.