Nie chciałem rozmawiać z Bogiem

Rozmowa z Jaśkiem Melą

publikacja 18.02.2012 21:10

Jasiek Mela, jako najmłodszy w historii i pierwszy niepełnosprawny zdobył wraz z Markiem Kamińskim oba bieguny. W ciągu ostatnich lat wspiął się na Kilimandżaro i Elbrus. Założył fundację "Poza Horyzonty", która wspiera osoby niepełnosprawne. Określa się jako wierzący, poszukujący i czasem powątpiewający.

Rycerz Niepokalanej 2/2012 Rycerz Niepokalanej 2/2012

 

Anna Piechowska: Czego o prawdach wiary dowiedziałeś się od rodziców i jak to wpłynęło na rozwój twojej wiary?

Jasiek Mela:
W moim domu zawsze znajdowaliśmy czas na wspólną modlitwę. Gdy byłem młodszy, wkurzałem się, że trzeba siedzieć i klepać to samo. Teraz zaś stwierdzam, że jest to bardzo dobra rzecz, bo ludzie łączą się w modlitwie. Z domu wyniosłem przeświadczenie, że powinno się chodzić do kościoła, czytać Pismo Święte, jednak zrozumiałem to dopiero później. Z początku wydawało mi się, że Bóg odgrywa małą rolę w moim życiu. Nie rozumiałem tego w ogóle! Po prostu, co było, to było. Jak trzeba było chodzić do kościoła, to chodziłem. Pismo Święte dopiero z wiekiem nabrało dla mnie wartości. Najpierw były to jakieś tam niezrozumiałe historyjki i dziwne przypowieści, a potem mądrości. Rodzice dali mi fundament mojej wiary.

AP: Co oprócz rodziny sprawiło, że byłeś i jesteś w relacji z Bogiem?

JM:
W moim życiu było wiele trudnych doświadczeń. Kiedy miałem osiem lat, spłonął dom, w którym mieszkaliśmy. Rok później straciłem młodszego brata. W wieku trzynastu lat miałem wypadek, w wyniku którego straciłem rękę i nogę. To były takie doświadczenia, które siłą rzeczy zmuszały mnie do zastanowienia się, czy Bóg istnieje, a jeśli tak, to gdzie jest, dlaczego na to pozwala, dlaczego w taki sposób nas doświadcza? Dopiero w trudnych momentach relacja ta nabrała wartości.

AP: A szkoła?

JM:
W szkole zupełnie niczego się nie dowiedziałem o Bogu. Chodziłem do podstawówki na wsi. Uczyła mnie byle jaka katechetka. Potem miałem księdza, który uderzył mojego kumpla i go wyrzucili, drugiego księdza, który pił i go wyrzucili, i trzeciego, który się chyba nas bał. Z nikim nie można było porozmawiać, a jako człowiek poszukujący potrzebuję dialogu. Moje wątpliwości często były odbierane jak herezja. Dopiero w liceum uczył mnie świetny ksiądz, który bardzo wpłynął na moje postrzeganie Boga.

AP: Po wypadku nie chciałeś rozmawiać z Bogiem. Co się wydarzyło, że zmieniłeś zdanie?

JM:
Czas nieustannie zmienia nasze spojrzenie na życie, na doświadczenia i dopiero z dystansu można je pełniej ocenić. To naturalne, że po traumatycznym doświadczeniu nie chcemy rozmawiać z Bogiem. Najpierw buntujemy się, nie chcemy zaakceptować zaistniałej sytuacji, obwiniamy wszystkich, zarówno ludzi, jak i Boga, a dopiero później przychodzi głębsze zastanowienie i zrozumienie. Uważam, że każde doświadczenia w życiu mają sens, nawet te najtrudniejsze. Jednak wtedy nie chciałem tego zaakceptować. Musiałem do tego dojrzeć.

AP: W końcu odkryłeś, że Bóg cię kocha?

JM:
Bardzo trudno było mi to odkryć. Na początku każde złe doświadczenie traktowałem jako karę. Zastanawiałem się, dlaczego Bóg to robi!? Teraz sądzę, że kiedy Bóg zsyła nam trudności, to tak jakby trochę bardziej nam ufał - jak ojciec, który daje ci trudne zadanie. Z jednej strony można się buntować: "O nie, znowu ja!", ale można też dojść do wniosku, że to odpowiedzialność i misja. Im trudniejsze życie, tym ważniejsza misja. Bardzo często po wydarzeniach z mojego dzieciństwa widziałem tylko to, ile Bóg mi zabrał. Dopiero potem zauważałem, iloma rzeczami wypełnił moje życie. Mój wypadek można dwojako rozpatrywać. Po pierwsze, jako wydarzenie, w którym Bóg odebrał mi zdrowie. Z drugiej strony, darował mi przecież życie. Przez moje ciało przepłynęło 16 tys. wolt. Lekarze w szpitalu nie za bardzo wiedzieli, co ze mną robić. Mówili, że to się prawie nie zdarza, by ktoś przeżył takie napięcie. Tak więc Bóg darował mi życie.

AP: Przed wyprawą na Elbrus mówiłeś, że Bóg zsyła ci cudownych ludzi. W jaki sposób odnajdujesz Boga, zarówno w ludziach niepełnosprawnych, jak i zdrowych?

JM:
W każdym z nas mieszka Bóg. Jesteśmy Jego narzędziem. Bóg osiąga przez nas swoje cele, mimo że tego nie rozumiemy. Dla mnie ludzie są dowodami miłości Boga. Znam wielu ludzi bardziej chorych ode mnie, a jednak szczęśliwszych. Ludzie są nośnikami Boga, szczególnie dzieci, które mają w sobie taką świeżość i radość. Staram się dostrzegać Jego obraz w trudnych doświadczeniach, jakie spotykają ludzi. Staram się ich zrozumieć. Trzeba się też starać dostrzegać Boga w sobie samym. Każdy z nas ma w sobie cząstkę boskości, ale Bogiem nie jest.

AP: W twoich wypowiedziach często pojawia się Bóg jako ten, który stawia na twojej drodze przyjaciół, wywraca świat do góry nogami. Kim On dla ciebie jest?

JM:
Kimś takim, kto cały czas o nas myśli, kimś, kogo czasem nie widać, ale takim przyjacielem, który jest, choć nie na siłę. Kiedyś jeden ksiądz powiedział mi, że Bóg bardzo chętnie zamieszka w sercu każdego człowieka, ale tylko wtedy, gdy Go do niego wpuścimy. On się nie wedrze na siłę, prawda? Jeżeli nie chcemy Go widzieć, to Go nie dostrzeżemy, nawet gdyby był tuż obok. Bardzo często doświadczam tego w sytuacjach, gdy zdaje mi się, że świat się wali. Wiele razy miałem takie momenty, że zdawało mi się, że nie jestem w stanie nic zrobić. I to jest świetne, bo trudne doświadczenia uczą pokory, a te dobre doświadczenia mają większą wartość, gdy przychodzą po złych.


AP: Na biegunie i na Kilimandżaro było ci ciężko. Znalazłam twoją wypowiedź na temat modlitwy z Markiem Kamińskim, kiedy myśleliście, że będziecie musieli zrezygnować z całej wyprawy. Co wtedy myślałeś o Bogu? O co Go prosiłeś?

JM:
Miałem świadomość, że nie idziemy na biegun tylko dla siebie, ale także dla tych innych osób, dlatego prosiłem Boga, by zrobił to, co uważa za najlepsze, bo prawda jest taka, że Bóg wie najlepiej, co jest dla nas dobre, mimo że nam często wydaje się inaczej. W czasie wyprawy dużo czasu spędzałem na modlitwie. Każdy dzień na takiej wyprawie jest bardzo monotonny. Marsz trwa, powiedzmy, dziesięć godzin dziennie, i to jest takie człapanie, z nogi na nogę, sunie się w nartach, sunie i widzi się przez większość czasu końcówki nart człowieka, który idzie tuż przed nami. Jest to czas takiego totalnego wyciszenia. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że zamiast marnować czas, można odmawiać np. Zdrowaś Maryjo. To bardzo fajnie wychodzi. Wymyśliłem sobie patent na odmawianie różańca, na który codziennie wydaje mi się, że nie ma czasu. Odmawiałem: "Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą" - z nogi na nogę - i to było super. A co najśmieszniejsze, jakiś czas później gdzieś usłyszałem, jak Marek mówił o tym, że w czasie drogi tak się modli - z nogi na nogę. W ogóle o tym nie rozmawialiśmy, ale mieliśmy takie same pomysły. Podczas wyprawy dużo lepiej czuć obecność Boga. W czasie drogi nie mam tysiąca rzeczy na głowie, muszę tylko iść do przodu i uważać na ewentualne niebezpieczeństwa. Miałem mnóstwo czasu na modlitwę, przemyślenia i czułem, że jestem bliżej Boga.

AP: Mógłbyś opowiedzieć o swoich wątpliwościach dotyczących Boga?

JM:
Miałem duży kryzys, gdy przygotowywałem się do bierzmowania. Zacząłem chodzić na przygotowania do sakramentu, ksiądz opowiadał, że jest to pierwszy świadomy sakrament, w którym przyjmujemy Boga i deklarujemy się, że chcemy otrzymać dary Ducha Świętego. Zastanawiałem się, czy mogę powiedzieć: "Wierzę w Boga, Boże, idę za Tobą, będę głosił Twoje słowo". Podjąłem wtedy decyzję, że jeżeli przez okres przygotowań nie zdecyduję, że mogę Bogu coś obiecać, nie rzucając słów na wiatr, to nie przystąpię do bierzmowania. Nie obchodziło mnie, co powie moja rodzina i inni. Przecież nie będę kłamał. Wtedy też spotkałem księdza, z którym miałem lekcje w liceum. Ksiądz ten bardzo mocno wpłynął na moje podejście do Boga. Poznałem też księdza, który - zobaczywszy materiał o mnie - zadzwonił, zaprosił mnie do Stanów, bym opowiedział o sobie i Bogu młodzieży tam mieszkającej. Opowiadałem więc młodzieży, ile Bóg dla mnie znaczy. Doświadczenie tego wyjazdu wpłynęło na zmianę postrzegania bierzmowania przeze mnie. Stwierdziłem, że przystąpię do sakramentu, bo to czuję.

AP: A inne sakramenty: Eucharystia, spowiedź?

JM:
Z jednej strony jest to czas kontaktu z Bogiem, z drugiej czas doświadczenia cudu - przemiany chleba w Boże Ciało. To coś bardzo niesamowitego, bo będąc na Eucharystii, możemy czuć się częścią Kościoła, wspólnoty z Bogiem. Spowiedź jest przyznaniem się do tego, że popełniam mnóstwo błędów, ma mnie nakłonić do pokory, pokazać, że jest dużo rzeczy, które staram się zmienić, ale że mi po prostu nie wychodzi. Przyznaję, że jestem czasami fatalny, ale postaram się, by było lepiej. Złym podejściem natomiast jest grzeszenie z myślą, że Bóg i tak wybaczy mi przy spowiedzi.

AP: Co należy do twojej sfery sacrum?

JM:
Czas poświęcony wyłącznie Bogu, a także to, że przez cały pozostały czas mam swoją wiarę jakoś na uwadze, staram się o nią dbać. Z Bogiem jest zawsze łatwiej, bo wiara to także nadzieja, że niesprawiedliwości świata mają pewien sens, a jednocześnie, że na końcu świata będzie Sąd Ostateczny, na którym zapanuje sprawiedliwość.