Kościół będzie boleć

Janusz Poniewierski

publikacja 18.04.2012 21:49

„Otwarty, bo powszechny”: ten tytuł brzmi jak manifest wiary w Kościół otwarty. Bo też, twierdzi Józefa Hennelowa, innego Kościoła i innego katolicyzmu być nie może.

Tygodnik Powszechny 16/2012 Tygodnik Powszechny 16/2012

 

Katolicyzm, który nie byłby otwarty, przeczyłby swojej istocie – czytamy w książce. – »Katolicki« znaczy przecież powszechny, czyli skierowany do wszystkich”. Zatem, nikogo nieodtrącający. A że w praktyce różnie to wygląda? Hennelowa nie jest naiwna, dostrzega różnicę między tym, jak jest, a tym, jak być powinno. I ten rozdźwięk nie jest jej obojętny. Stąd podtytuł książki: „O Kościele, który może boleć”.

M o ż e znaczy: nie musi. Kilka lat temu, w artykule zamieszczonym w księdze pamiątkowej dla Stefana Wilkanowicza, Autorka nie była aż tak ostrożna w sformułowaniach. Pisała o Kościele, który – całkiem po prostu – b o l i: „Tak jak boli nasz własny organizm, jak boli nas człowiek nieprzestający być najbliższym, a przecież zadający rany: osoba ukochana, współmałżonek, przyjaciel, którego się nie wyrzekniemy. (...) tak jak boli czasem ojczyzna”. To ważne obrazy, pokazujące, że dla Józefy Hennelowej Kościół to ojczyzna, dom (to znaczy relacje łączące nas z najbliższymi), wreszcie coś tak bliskiego jak własne ciało. Jak serce.

ŻARLIWOŚĆ I PASJA

Różne są rodzaje bólu zadawanego przez Kościół. Boli, „jeśliby milczał, choć powinien mówić; jeśliby nie bronił prawdy albo mieszał ją z fałszem; jeśliby nie nazywał złem tego, co nim jest, a dobra nie uznawał na czas...”. Boli, „gdy imienia Kościoła nadużywa się do celów niegodnych, a on, milcząc, zdaje się to aprobować. (...) Boli władza (...); nie poszczególne objawy słabości ludzi lubiących splendory i przywileje, lecz systemowa troska o jedno i drugie, wraz z towarzyszącym, niestety, zapewnianiem, że to nie o przywileje chodzi, lecz o prawa należne i jak najbardziej oczywiste. I głęboka uraza, gdy ktokolwiek chciałby zwrócić uwagę, że chyba jest inaczej... Boli wreszcie krzywda w imieniu Kościoła osądzająca niesprawiedliwie ludzi dobrej woli” (ostatni cytat – ze wspomnianej księgi pamiątkowej „Pamięć przyszłości”).

A zatem: może n i e r a z boleć czy jednak boli s t a l e, dokuczliwy jak oścień? Ostatnio coraz bardziej jestem przekonany, że Kościół nie tylko m o ż e, ale w pewnym sensie m u s i boleć. Bo jest złożony z grzeszników, rozpięty między „już” a „jeszcze nie”... Więcej: sam jest grzeszny i nieustannie wymagający nawrócenia. Oczywiście, dobrze znam formułę: „święty Kościół grzesznych ludzi”, ale czy nie służy ona coraz częściej uciszaniu krytyków, usprawiedliwianiu i obronie ludzkich struktur?! Tak, wierzę, że Kościół jest święty, lecz przecież nie w sensie moralnym. Tu nie chodzi, moim zdaniem, o doskonałość, bezgrzeszność, ale o więź z Chrystusem, który go uświęca i w nim żyje.

Wróćmy jednak do „wyznań” Hennelowej. Dawno nie miałem w ręku książki o Kościele pisanej z taką żarliwością i pasją. Autorka nie ma ochoty na „studia ornitologiczne”, jak mówi (chyba trochę niesprawiedliwie) o tekstach kreślących rozmaite „mapy katolicyzmu” i opisujących Kościół, tak jakby był wprawdzie czymś bardzo pięknym, ale jednak całkowicie wobec nas zewnętrznym i niemającym wpływu na to, kim jesteśmy i dokąd idziemy. Ona jest wewnątrz: współtworzy Kościół, czuje się jego cząstką. Nawet wtedy, gdy ze strony hierarchów różnego szczebla padają pod jej adresem słowa ostre i niesprawiedliwe. To budzi podziw.

PROTOKÓŁ ROZBIEŻNOŚCI

Jako wieloletni czytelnik „Tygodnika Powszechnego”, a w pewnym okresie jego redaktor, uważam się za dłużnika pani Hennelowej. Nic dziwnego zatem, że wielu tezom zawartym w omawianej książce mogę jedynie przyklasnąć, bo się z nimi całkowicie utożsamiam.

Jest jednak także protokół rozbieżności.

Zacznijmy od liturgii. Autorka, pisząc o Mszy, krytykuje wygłaszane w jej parafii (na początku liturgii, przed właściwą homilią) krótkie „kazania”, w których zapowiada się intencje i wstępnie objaśnia czytania: „Za każdym razem mam poczucie, że to katecheza wiernych, a nie złożenie z nimi Najświętszej Ofiary będzie tym, na co się wszyscy zgromadzili w świątyni. Jakby słowo i nauczanie było ważniejsze od rozumienia i współprzeżywania misterium”.

Nie wiem, może się mylę, niemniej trudno mi oprzeć się wrażeniu, że Józefa Hennelowa z pewnym lekceważeniem wypowiada się tu o słowie – również tym najważniejszym, tak jakby liturgia słowa była tylko mało ważnym przygotowaniem do „prawdziwego” misterium. A to jest przecież integralna część Mszy świętej, w czasie której także – właśnie w czytanym słowie – uobecnia się Chrystus. Wiara rodzi się ze słuchania, mówi Kościół za św. Pawłem.

Punkt drugi protokołu rozbieżności dotyczy obecności religii w życiu publicznym. Ta sfera niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw – o niektórych można przeczytać w tej książce. Wydaje mi się jednak, że Autorka, obawiając się – słusznie! – by to, co zewnętrzne, nie okazało się jedynie pustym gestem, nie docenia potrzeby uzewnętrzniania wiary i wprowadzania do życia społecznego „wymiaru świętości”. Przeszło dwudziestoletnie doświadczenie budowania wolnego państwa i społeczeństwa uczy, że nie jest to zadanie łatwe. Ale próbować – moim zdaniem – trzeba. Tymczasem Józefa Hennelowa, dostrzegając w niektórych dziedzinach życia konieczność kompromisu, w tej sprawie okazuje nadzwyczajny wręcz radykalizm. Czasem też daje przy tym świadectwo jakiejś naiwności, na przykład wtedy, kiedy dziwi się pragnieniu Kościoła, żeby posiadać własne media, bo – jak powiada z wyraźnym przekąsem – „rzetelności dziennikarskiej tych, którzy nie podkreślają swej katolickości, ufać nie można”. Tak jakby nie wiedziała, że pewne ważne tematy i wydarzenia nie mają najmniejszych szans w mediach innych niż chrześcijańskie.

Trudno mi zgodzić się również z niektórymi sądami Autorki wypowiedzianymi w rozdziale poświęconym obronie życia. Znakomicie rozumiejąc kontekst – bardzo trudną niekiedy sytuację ciężarnych kobiet, kłopoty z przeprowadzeniem adopcji, urazy psychiczne dzieci niechcianych i niekochanych, pewnego rodzaju katolicką „monotematyczność”, wreszcie możliwość obchodzenia prawa przez co zamożniejsze kobiety i cynicznych ginekologów – za mało, moim zdaniem, wczuwa się ona w myślenie Kościoła broniącego nienaruszalności ludzkiego życia. Bo tamto wszystko jest rzeczywiście problemem wołającym o natychmiastową naprawę, o pomoc, tu jednak – powiada Kościół – mamy do czynienia z życiem i ze śmiercią: trzeba to życie ratować, choćby nawet narodzony dzięki temu człowiek miał trafić do domu dziecka. Co do prawa zaś, należy je tak kształtować, aby nikt nie miał wątpliwości, że ludzkie życie jest święte.

SPÓR O LUSTRACJĘ

I ostatnia sprawa – lustracja, a ściślej: możliwość badania historii na podstawie archiwów Służby Bezpieczeństwa. Tu różnice między nami są znaczne. Moim zdaniem, mamy prawo do prawdy o PRL mozolnie rekonstruowanej przez historyków. I nie trzeba niektórych spośród nich dezawuować, nazywając „amatorami”. Wiedzę i doświadczenie można przecież zdobywać nie tylko przez studia akademickie, ale także poprzez lata praktyki.

Przechodząc jednak do kwestii zasadniczych, mam ochotę pospierać się z Autorką o interpretację ewangelicznego cytatu: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 32). Oczywiście, zgadzam się, że słowa te bywają często przedmiotem prolustracyjnej manipulacji, tak jakby wyzwolenie, o którym mówi Chrystus, niosła „każda wiedza o czasie przeszłym”. Tak nie jest, ale nie jest również tak, że zdanie to nie ma żadnego zastosowania do problemu lustracji. Bywałem świadkiem wyzwolenia, jakiego dostępowali ludzie zrzucający z siebie ciężar skrywanej dotąd winy. Nigdy nie zapomnę rozmowy z osobą, która publicznie przyznała się do współpracy z SB: usłyszałem wtedy o ogromnej uldze i – właśnie – poczuciu wolności.

Zdaję sobie sprawę, że niewielu podziela takie myślenie, postrzegam jednak lustrację (i toczący się wokół niej spór) jako szansę. Dla jednych będzie to szansa na to, żeby stanąć w prawdzie, dla drugich – żeby wybaczyć, dla trzecich wreszcie – żeby zacząć się nawzajem słuchać, a potem ze sobą rzeczowo rozmawiać. Ale czy my – i jedni, i drudzy, i trzeci – potrafimy z tej szansy skorzystać?

Książka Józefy Hennelowej stawia wiele trudnych pytań. Począwszy od tego najważniejszego: czym ma być dzisiaj – i czym jest dla mnie – chrześcijaństwo, katolicyzm, Kościół?

Józefa Hennelowa, „Otwarty, bo powszechny. O Kościele, który może boleć”, wysłuchała i opracowała: Anna Mateja, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

JANUSZ PONIEWIERSKI jest publicystą, byłym kierownikiem działu religijnego „Tygodnika Powszechnego”, redaktorem miesięcznika „Znak”. Autor kilku książek o Janie Pawle II, m.in. „Pontyfikat. 1978-2005”.
 

TAGI: