Oczy prostytutki

Marcin Choduń

publikacja 26.04.2012 21:29

Od czterech lat po polskich drogach jeździ ksiądz-duszpasterz tirówek. Dlaczego to robi? Bo ktoś to powinien robić.

Tygodnik Powszechny 17/2012 Tygodnik Powszechny 17/2012

 
Samochód wyjeżdża spod kościoła w Świętochłowicach i staje na skraju głównej drogi.

– W prawo czy w lewo? – zastanawia się głośno ksiądz Marek. Patrzy w GPS, ale urządzenie też jakoś nie może się zdecydować. Wreszcie pokazuje drogę: trzeba w prawo.

Ks. Marek skręca jednak nagle w przeciwną stronę: – Bez sensu jechać w taki piękny dzień główną trasą, bocznymi drogami będzie ładniej.

I dodaje: – Jeśli Pan Jezus pozwoli, to za Częstochową powinniśmy trafić jakąś dziewczynę.

NIE MA ZMIŁUJ

Dwa dni wcześniej, ta sama świętochłowicka parafia (pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej). Choć to koniec marca, poranek mroźny, bardziej zimowy niż wiosenny. Młodzież zgromadzona pod kościołem, wyraźnie zziębnięta. Niejeden patrzy tęsknie na kościelne drzwi: „Oj, w środku byłoby cieplej”.

Ale nie ma zmiłuj: organizatorzy rekolekcji obmyślili sobie, że rozpoczną się właśnie tu, przed kościelnymi schodami.

Do stojącego na środku mikrofonu podchodzi gospodarz dzisiejszego spotkania. Na wstępie powie kilka słów o sobie. Nazywa się Marek Poryzała, jest duszpasterzem ludzi młodych, zagubionych moralnie, osób homoseksualnych i prostytutek, głównie tak zwanych „tirówek”.

Ewangelizuje je od 2009 r. Na jego samochodzie, który stoi z tyłu, młodzież może zobaczyć adres jego strony internetowej (www.grzechy.com) i numer komórki – to jego główne narzędzia pracy.

Piętnaście czy dwadzieścia minut ewangelizacji na miesiąc to zdecydowanie za mało. Dlatego ks. Marek myśli o założeniu ośrodka dla tych kobiet, które chcą skończyć z prostytucją (znalazł już miejsce – w diecezji szczecińsko-kamieńskiej; teraz zbiera fundusze, jeżdżąc po parafiach w całej Polsce). Są najczęściej bardzo poranione przez mężczyzn – przez ojca, przez partnera seksualnego. Więc jest im potrzebny psychiatra, psycholog, seksuolog i ksiądz – cały komplet. Żeby postawić je psychicznie, potem załatwić pracę, mieszkanie.

Nie jest ich jeszcze wiele. Ale ksiądz Marek poznaje je od razu. Po czym? Po oczach. Większość prostytutek ma oczy prowokujące, demoniczne, niszczycielskie. Te, które chcą wyjść z tego kanału, z tego błota – smutne.

POWOŁANIE Z GLINY

Pięćdziesiąt lat. Głos zdarty, chrapliwy (od trzydziestu lat pali jak smok); mówi nieco chaotycznie. Twarz bardziej marynarza niż księdza: ogorzała, z lekkim zarostem. Ale jest w niej coś takiego, że chcesz się zaprzyjaźnić. Szczerość? Otwartość?

Droga do kapłaństwa – długa i zawiła. Pochodzi z Bełchatowa (ma siedmioro rodzeństwa), z prostego domu (mama pracowała jako robotnica w „Bawełniance”, ojciec był murarzem; robił też nagrobki). Czy dom rodzinny był religijny? Tak, głównie dzięki matce. Bo wiara ojca – cóż, jak to u mężczyzny: w niedzielę do kościoła i w zasadzie tyle.
 
Niedzielna msza, pierwszy piątek miesiąca, różaniec – Marek od małego zawsze blisko kościoła. Przez wszystkie klasy podstawówki jest ministrantem. Swój parafialny kościół zna jak mało kto – jak trzeba, to i kościelnego zastąpi.

Szkoła zawodowa (o profilu samochodowym). W domu jakoś krucho z pieniędzmi, więc Marek musi zarabiać. Zmienia szkołę na zaoczne liceum zawodowe (też samochodowe), a równolegle zaczyna naukę w studium katechetycznym. Po jego skończeniu – w roku 1983 – trafia jako katecheta do Świecia nad Wisłą (tam też zdaje egzamin dojrzałości).

Praca z dziećmi to jego żywioł. Co rusz coś wymyśla: dyskoteka dla młodzieży, zbiórka pieniędzy na przeszczepy wątroby u dzieci, jakiś festyn. Pomagają mu w tych działaniach młodzi z założonej przez niego Grupy Misyjnej „Maryja”.

Czy czuje wtedy powołanie do kapłaństwa? Tak, ale spiera się z Jezusem: „Nie chcę być księdzem byle jakim”. Cóż, musi przyznać, że różnych kapłanów wtedy spotyka: lepszych i gorszych. Tych ostatnich, niestety, znacznie częściej.

Rozpoczyna studia filozoficzne i teologiczne w Instytucie Kultury Chrześcijańskiej w Bydgoszczy. Poznaje Anię, zakochuje się. Z Anią mógłby przegadać całe życie, wszędzie razem – dwie papużki nierozłączki.

Jednak powołanie wciąż się odzywa. Postanawia je sprawdzić – w Dólsku, u znajomego proboszcza przez dwa tygodnie, od rana do wieczora, kopie mały staw rybny. Robota ciężka: sama glina. Po dwóch tygodniach ma na dłoniach pełno krwawiących bąbli.

Proboszcz pyta: „Chcesz mieć takie kapłaństwo?”. „Tak”. „To idź!”.

GŁĘBIA

Może zakon? Zgromadzenie Ducha Świętego w Bydgoszczy? Idzie na rozmowę do rektora i w 1995 r. zostaje przyjęty do nowicjatu (w Chemszczonce).

Co na to Ania? Bardzo przeżywa rozstanie. Pisze wiersze, pyta w nich: „Dlaczego zostawiłeś mnie dla Boga?”. Z czasem jednak zaczyna rozumieć, godzi się z decyzją: w dziewiątym miesiącu jego nowicjatu odwiedza go w zakonie; jest też na jego ślubach zakonnych.

 



Życie w Chemszczonce to prawdziwy kołowrót: modlitwa, praca, modlitwa, praca. Ciężko. – Znowu bąble – tym razem jednak bardziej duchowe – wspomina. Powtarza jednak sobie: „Trzeba cierpieć!”.

Po pierwszych ślubach zakonnych wraca do Bydgoszczy na dalszą formację. Jedzie w dwie podróże misyjne: do Portugalii i Francji. Tam po raz pierwszy spotyka się z osobami homoseksualnymi, transseksualnymi i prostytutkami. Uczy się bycia z człowiekiem. Z każdym.

Po powrocie przez trzy lata koordynuje rekolekcje w Polsce. Pewnego dnia prowincjał zgromadzenia mówi do niego: „Ty masz tyle pomysłów, ty się do diecezji bardziej nadajesz niż do zakonu”.

Niełatwo przyjmuje tę decyzję: przez sześć lat przecież mocno wrósł we wspólnotę. W 1998 r. trafia do diecezji częstochowskiej. W 2001 r. przyjmuje święcenia kapłańskie.

Wędruje po parafiach: Krzepice, Częstochowa, Bożykowa, Ruda koło Wielunia, Radomsko. Wszędzie praca z dziećmi, z młodzieżą. – To wszystko wtedy szło już w kierunku służby, w kierunku otwartości Kościoła – opowiada. Wsłuchuje się w słowa Jana Pawła II: chce iść tą drogą, którą nikt inny przed nim nie szedł.

W głowie burza pomysłów. A to weźmie miskę z błotem i na powitanie każdemu poda brudną dłoń – żeby pokazać, że grzechy innych brudzą także nas (w czasie rekolekcji w Krzepicach). A to zorganizuje koncert hiphopowy (w Rudzie pod Wieluniem). A to postanowi napisać książkę o uzależnieniach u młodzieży (w Radomsku).

Żeby zebrać materiał do niej, odwiedza kluby młodzieżowe. Robi wywiady z młodymi ludźmi uzależnionymi od alkoholu, narkotyków, masturbacji, pornografii. Jeździ głównie nocą. To nie może podobać się proboszczowi. Pojawiają się podejrzenia: może ten ksiądz Marek to też narkoman? Nie wytrzymuje napięcia – prosi biskupa o przeniesienie do innej parafii.

Pisze kolejne książki, jedna za drugą. To mu jednak nie wystarcza: chce iść dalej i dalej.

„Jakie są gorsze grzechy od narkotyków?” – zastanawia się. „Prostytucja!”.

W uszach brzmią mu słowa Jana Pawła II: „Wypłyń na głębię”.

JAK WSIĄDZIE, JEST MOJA

Pamięta pierwszy wyjazd na trasę. Rok 2009. Najpierw jedzie na Jasną Górę, do Matki Bożej. Tam się spowiada i odprawia mszę. I mówi sobie: „Okej, teraz na połów ryb!”. Przez całą drogę na przemian modli się oraz śpiewa: „Barkę” i „Czarną Madonnę”.

Gdy widzi stojącą na poboczu dziewczynę, z nerwów nie może się opanować.

To Bułgarka. Jest nie mniej zdziwiona i zszokowana niż on. „Ksiądz? Jak to – ksiądz?!”.

Ale zgadza się na rozmowę. Ks. Marek szuka w głowie pytań (mówi prostym językiem, żeby go mogła zrozumieć). Jak długo to robi? Dlaczego? Jakie są najważniejsze rzeczy w jej życiu? Ma rodzinę? Dzieci?

Od tamtej chwili taką hierarchię wartości przedstawia każdej dziewczynie.

Co dziewczyny wymieniają na pierwszym miejscu? Najczęściej rodzinę; potem zwykle jest praca, małżeństwo, kasa, dom. I przyjemności, np. robienie zakupów, słuchanie muzyki.

A Bóg? Większość o nim nie pamięta. Dopiero gdy ks. Marek o niego pyta, niektóre umieszczają go na pierwszym miejscu. Inne – na miejscu trzecim, czwartym, szóstym.

Zdarza się nieraz, że dziewczyna nie chce wsiąść do samochodu. Ale rzadko: na 250 tirówek, które odwiedził, odmówiło siedem, może osiem. – Jak już wsiądzie, to jest moja – mówi ks. Marek. Nigdy mu się nie zdarzyło, żeby dziewczyna wysiadła podczas rozmowy.

Czasami jedzie na trasę z Magdą. To eks-prostytutka. Pracowała kiedyś w agencji towarzyskiej; teraz na stałe mieszka w Norwegii. Do Polski przyjeżdża specjalnie dla dziewczyn. Gdy dowiedziała się o działalności księdza Marka, poprosiła go o rozmowę i odbyła spowiedź. Od tamtej pory mu pomaga. Tłumaczy, jakie trudności mają osoby, które chcą wyjść z prostytucji; zrobiła też dla dziewczyn atlas chorób wenerycznych.

Czy którąś z dziewczyn udało się wyciągnąć z prostytucji?

Tak wprost to jeszcze nie, ale ks. Marek widzi, że jego ewangelizacja działa: kilka Bułgarek pojechało na Jasną Górę, a pewna Ukrainka zamówiła u niego mszę – za dzieci i za swoje uwolnienie. Inna poprosiła o łańcuszek dla dziecka. Miał akurat przy sobie datki od wiernych – pieniądze podał jej w pośpiechu przez okno, gdy odjeżdżała z klientem.

Teraz „pracują” z Magdą nad jedną dziewczyną. Polka, Dorota, 18 lat. Ma sześcioletniego synka. Dlaczego nie pójdzie do domu samotnej matki? Bo boi się, że jej odbiorą dziecko (słyszała o takich przypadkach). Więc gdy synek idzie do szkoły, to ona – do pracy. Na parking. Czy uda się ją z tego wyciągnąć? Ks. Marek jest pewien, że tak. Potrzebny jest do tego tylko ośrodek.

W samochodzie wozi dewocjonalia: różaniec, krzyż św. Benedykta, medalion z wizerunkiem św. Faustyny, za szybą zdjęcie Jana Pawła II. To mu pomaga: czuje, że nie jest sam.

Na końcu każdego spotkania jest poczęstunek: kawa, pepsi (w lecie), ciastka, owoce. Potem jest modlitwa, często w języku staro-cerkiewno-słowiańskim: „Ojcze nasz” i „Pod Twoją obronę”.

Wszystkim „nowym” dziewczynom ks. Marek daje prezenty: obrazki święte (najczęściej z wizerunkiem Jana Pawła II, bo cieszy się szacunkiem także u prawosławnych i muzułmanów, a część tirówek z Bułgarii wyznaje islam), krzyżyki św. Benedykta, medaliki z Matką Bożą Niepokalaną. To dlatego, że dewocjonalia przywołują wspomnienia – o czasach, kiedy jeszcze tego nie robiły.

Daje też dziewczynom różańce. Do wyboru ma dwa rodzaje: czarne i białe, symbolizujące niewinność.

Większość dziewczyn wybiera białe.

 

 

ZAMOTKA W GŁOWIE

Czy boi się alfonsów?

Oczywiście. Ma świadomość, że im przeszkadza, że zabiera dziewczynom czas. Czasami dostaje od nich maile; zdarza się, że niektórzy dzwonią. Postraszą, zbluzgają – co zrobić?

Bywa jednak gorzej. W zeszłym roku ks. Marek jedzie z Gdańska do Warszawy, do studia telewizji TVN, gdzie ma opowiedzieć o swojej działalności. Nagle z tyłu przykleja się do niego bmw. Wlecze się za nim i wlecze. Wreszcie wyprzedza, po czym nagle staje na poboczu. Po kilku kilometrach znów się pojawia – tym razem samochód pędzi środkiem jezdni i spycha samochód ks. Marka na pobocze. Potem nagłe hamowanie i znów zjazd na skraj jezdni. – Adrenalina mi naprawdę mocno skoczyła, poczułem się jak ks. Popiełuszko – wspomina ks. Marek.

Gdy znalazł się w studiu TVN-u, zwrócił się wprost do alfonsów: „Ja tylko chcę trzy procent tych dziewczyn uratować dla Jezusa – wiele wam nie zabiorę”.

Czy podziałało?

Tuż po programie zadzwonił do niego były sutener z Niemiec, który teraz zajmuje się kradzieżą samochodów. I obiecał, że porozmawia z kolegami w kraju. Od tego momentu jest o wiele spokojniej.

Jednak nie tylko alfonsi mają do niego pretensje. Na jego stronie co rusz pojawiają się oskarżenia: że dostaje „gratisy” od dziewczyn, że sam korzysta z ich usług. Ma na to tylko jedną odpowiedź: ci, którzy to piszą, mają nieuporządkowane życie wewnętrzne. Sami najwidoczniej mają jakiś problem ze sobą.

A inni księża?

Cóż, często spotyka się z brakiem akceptacji dla tego, co robi. Wielu uważa, że się w ten sposób poniża. Mówi im wtedy wprost, że diabeł im w głowach zamotkę robi. Sam, przyznaje, rozumiał te sprawy kiedyś w taki sam sposób. Jeszcze jako kleryk podjechał z kolegą pewnego dnia do bułgarskiej tirówki i zapytał żartem, gdzie ją podwieźć. Ona, zmieszana, odpowiedziała: „Ja tu pracować”. Dziś rozumie, że to było niewłaściwe.

Bo co to ma wspólnego z działaniem Jezusowym? Tu trzeba miłosierdzia i szerokiego spojrzenia. Żadnego człowieka nie wolno przekreślać.

Tak, zawsze wali prosto z mostu. Więc jeśli młodzież pyta go o czystość księży (kartkę z takim właśnie pytaniem dostał na rekolekcjach w Świętochłowicach), to on może powiedzieć tylko jedno: że jeśli księża odchodzą od ¬Dekalogu, od norm Bożych, to też mogą popaść w seksoholizm czy w nałóg masturbacji.

Jest spowiednikiem i nie będzie oszukiwał młodych, że jest inaczej.

WEŹ MICHAŁKA

Droga za Częstochową, w stronę Radomska. Kilometry umykają jeden po drugim, a po dziewczynach ani śladu. – Panie Jezu, prosimy, ześlij nam chociaż jedną – mówi nieco żartobliwie ks. Marek.

Wreszcie jest! I to nie jedna, ale od razu dwie. Nie sposób ich przeoczyć: kolorowe, jaskrawe ubrania, ostry makijaż (jedna ma białe obcisłe spodnie, kamizelkę w takim samym kolorze i buty na kilometrowych obcasach, druga – spódnicę mini, kusą bluzkę, na nogach także szpilki).

Pierwsza od razu podchodzi z uśmiechem do samochodu i wsiada do środka: to Sylwia, Bułgarka, jedna z „najstarszych” podopiecznych ks. Marka.

Krótkie powitanie. „Jak się masz? Wszystko dobrze?”. „Tak, dobrze”. „A ta druga dziewczyna to kto?”.

Sylwia tłumaczy: to jej siostra, Sonia. Jest w Polsce dopiero od trzech tygodni; ma 22 lata i dwuletniego synka w Bułgarii.

– Mogę dostać krzyżyk dla siostry? – pyta.

– A ty swój masz?

– Tak, noszę w torebce.

– To dobrze. Bo przy klientach nie możesz go nosić, pamiętaj! – mówi ks. Marek i podaje krzyżyk z rzemieniem dla Soni. – Pokaż oczy... O, dzisiaj są dobre – dodaje.

Potem częstuje dziewczyny kawą i cukierkami: „Weźcie sobie kilka. O, te tutaj bierzcie – to michałki, najlepsze!”.

Dziewczyny śmieją się – w samochodzie robi się nagle wesoło, beztrosko.

– Teraz się pomodlimy – mówi ks. Marek i wypowiada pierwsze słowa modlitwy: ¬„Hospodi pomiłuj mia...”. Dziewczyny poważnieją, jakby nagle się gdzieś przeniosły myślami. Do rodzinnej cerkwi?

Błogosławieństwo. Ks. Marek robi znak krzyża na czole Sylwii. Do jej siostry mówi: „Chodź no tu, łobuzie”.

JA TURKA

Kilka kilometrów dalej, kolejny wjazd na parking. Dziewczyna stoi nieco w tyle, pod drzewami.

Czy pamięta księdza Marka? Tak, był u niej w zimie.

– Dzisiaj krótko, bo się śpieszę – mówi ks. Marek. – Ale będę u ciebie znowu za trzy dni. Przyjadę z Magdą – przywieziemy ci wielkanocną święconkę.

Dziewczyna jednak zdziwiona: przecież ona nie jest „chrystianka” – ona Turka, muzułmanka. Ale jak ksiądz Marek chce, to dobrze, niech przyjedzie w sobotę, ona będzie na niego czekać.

A czy on pamięta jej imię? Nie? Więc ona mu przypomni: – Miriam. To po waszemu Maryja, tak?