publikacja 26.04.2012 21:29
Od czterech lat po polskich drogach jeździ ksiądz-duszpasterz tirówek. Dlaczego to robi? Bo ktoś to powinien robić.
Tygodnik Powszechny 17/2012
Szkoła zawodowa (o profilu samochodowym). W domu jakoś krucho z pieniędzmi, więc Marek musi zarabiać. Zmienia szkołę na zaoczne liceum zawodowe (też samochodowe), a równolegle zaczyna naukę w studium katechetycznym. Po jego skończeniu – w roku 1983 – trafia jako katecheta do Świecia nad Wisłą (tam też zdaje egzamin dojrzałości).
Praca z dziećmi to jego żywioł. Co rusz coś wymyśla: dyskoteka dla młodzieży, zbiórka pieniędzy na przeszczepy wątroby u dzieci, jakiś festyn. Pomagają mu w tych działaniach młodzi z założonej przez niego Grupy Misyjnej „Maryja”.
Czy czuje wtedy powołanie do kapłaństwa? Tak, ale spiera się z Jezusem: „Nie chcę być księdzem byle jakim”. Cóż, musi przyznać, że różnych kapłanów wtedy spotyka: lepszych i gorszych. Tych ostatnich, niestety, znacznie częściej.
Rozpoczyna studia filozoficzne i teologiczne w Instytucie Kultury Chrześcijańskiej w Bydgoszczy. Poznaje Anię, zakochuje się. Z Anią mógłby przegadać całe życie, wszędzie razem – dwie papużki nierozłączki.
Jednak powołanie wciąż się odzywa. Postanawia je sprawdzić – w Dólsku, u znajomego proboszcza przez dwa tygodnie, od rana do wieczora, kopie mały staw rybny. Robota ciężka: sama glina. Po dwóch tygodniach ma na dłoniach pełno krwawiących bąbli.
Proboszcz pyta: „Chcesz mieć takie kapłaństwo?”. „Tak”. „To idź!”.
GŁĘBIA
Może zakon? Zgromadzenie Ducha Świętego w Bydgoszczy? Idzie na rozmowę do rektora i w 1995 r. zostaje przyjęty do nowicjatu (w Chemszczonce).
Co na to Ania? Bardzo przeżywa rozstanie. Pisze wiersze, pyta w nich: „Dlaczego zostawiłeś mnie dla Boga?”. Z czasem jednak zaczyna rozumieć, godzi się z decyzją: w dziewiątym miesiącu jego nowicjatu odwiedza go w zakonie; jest też na jego ślubach zakonnych.
Życie w Chemszczonce to prawdziwy kołowrót: modlitwa, praca, modlitwa, praca. Ciężko. – Znowu bąble – tym razem jednak bardziej duchowe – wspomina. Powtarza jednak sobie: „Trzeba cierpieć!”.
Po pierwszych ślubach zakonnych wraca do Bydgoszczy na dalszą formację. Jedzie w dwie podróże misyjne: do Portugalii i Francji. Tam po raz pierwszy spotyka się z osobami homoseksualnymi, transseksualnymi i prostytutkami. Uczy się bycia z człowiekiem. Z każdym.
Po powrocie przez trzy lata koordynuje rekolekcje w Polsce. Pewnego dnia prowincjał zgromadzenia mówi do niego: „Ty masz tyle pomysłów, ty się do diecezji bardziej nadajesz niż do zakonu”.
Niełatwo przyjmuje tę decyzję: przez sześć lat przecież mocno wrósł we wspólnotę. W 1998 r. trafia do diecezji częstochowskiej. W 2001 r. przyjmuje święcenia kapłańskie.
Wędruje po parafiach: Krzepice, Częstochowa, Bożykowa, Ruda koło Wielunia, Radomsko. Wszędzie praca z dziećmi, z młodzieżą. – To wszystko wtedy szło już w kierunku służby, w kierunku otwartości Kościoła – opowiada. Wsłuchuje się w słowa Jana Pawła II: chce iść tą drogą, którą nikt inny przed nim nie szedł.
W głowie burza pomysłów. A to weźmie miskę z błotem i na powitanie każdemu poda brudną dłoń – żeby pokazać, że grzechy innych brudzą także nas (w czasie rekolekcji w Krzepicach). A to zorganizuje koncert hiphopowy (w Rudzie pod Wieluniem). A to postanowi napisać książkę o uzależnieniach u młodzieży (w Radomsku).
Żeby zebrać materiał do niej, odwiedza kluby młodzieżowe. Robi wywiady z młodymi ludźmi uzależnionymi od alkoholu, narkotyków, masturbacji, pornografii. Jeździ głównie nocą. To nie może podobać się proboszczowi. Pojawiają się podejrzenia: może ten ksiądz Marek to też narkoman? Nie wytrzymuje napięcia – prosi biskupa o przeniesienie do innej parafii.
Pisze kolejne książki, jedna za drugą. To mu jednak nie wystarcza: chce iść dalej i dalej.
„Jakie są gorsze grzechy od narkotyków?” – zastanawia się. „Prostytucja!”.
W uszach brzmią mu słowa Jana Pawła II: „Wypłyń na głębię”.
JAK WSIĄDZIE, JEST MOJA
Pamięta pierwszy wyjazd na trasę. Rok 2009. Najpierw jedzie na Jasną Górę, do Matki Bożej. Tam się spowiada i odprawia mszę. I mówi sobie: „Okej, teraz na połów ryb!”. Przez całą drogę na przemian modli się oraz śpiewa: „Barkę” i „Czarną Madonnę”.
Gdy widzi stojącą na poboczu dziewczynę, z nerwów nie może się opanować.
To Bułgarka. Jest nie mniej zdziwiona i zszokowana niż on. „Ksiądz? Jak to – ksiądz?!”.
Ale zgadza się na rozmowę. Ks. Marek szuka w głowie pytań (mówi prostym językiem, żeby go mogła zrozumieć). Jak długo to robi? Dlaczego? Jakie są najważniejsze rzeczy w jej życiu? Ma rodzinę? Dzieci?
Od tamtej chwili taką hierarchię wartości przedstawia każdej dziewczynie.
Co dziewczyny wymieniają na pierwszym miejscu? Najczęściej rodzinę; potem zwykle jest praca, małżeństwo, kasa, dom. I przyjemności, np. robienie zakupów, słuchanie muzyki.
A Bóg? Większość o nim nie pamięta. Dopiero gdy ks. Marek o niego pyta, niektóre umieszczają go na pierwszym miejscu. Inne – na miejscu trzecim, czwartym, szóstym.
Zdarza się nieraz, że dziewczyna nie chce wsiąść do samochodu. Ale rzadko: na 250 tirówek, które odwiedził, odmówiło siedem, może osiem. – Jak już wsiądzie, to jest moja – mówi ks. Marek. Nigdy mu się nie zdarzyło, żeby dziewczyna wysiadła podczas rozmowy.
Czasami jedzie na trasę z Magdą. To eks-prostytutka. Pracowała kiedyś w agencji towarzyskiej; teraz na stałe mieszka w Norwegii. Do Polski przyjeżdża specjalnie dla dziewczyn. Gdy dowiedziała się o działalności księdza Marka, poprosiła go o rozmowę i odbyła spowiedź. Od tamtej pory mu pomaga. Tłumaczy, jakie trudności mają osoby, które chcą wyjść z prostytucji; zrobiła też dla dziewczyn atlas chorób wenerycznych.
Czy którąś z dziewczyn udało się wyciągnąć z prostytucji?
Tak wprost to jeszcze nie, ale ks. Marek widzi, że jego ewangelizacja działa: kilka Bułgarek pojechało na Jasną Górę, a pewna Ukrainka zamówiła u niego mszę – za dzieci i za swoje uwolnienie. Inna poprosiła o łańcuszek dla dziecka. Miał akurat przy sobie datki od wiernych – pieniądze podał jej w pośpiechu przez okno, gdy odjeżdżała z klientem.
Teraz „pracują” z Magdą nad jedną dziewczyną. Polka, Dorota, 18 lat. Ma sześcioletniego synka. Dlaczego nie pójdzie do domu samotnej matki? Bo boi się, że jej odbiorą dziecko (słyszała o takich przypadkach). Więc gdy synek idzie do szkoły, to ona – do pracy. Na parking. Czy uda się ją z tego wyciągnąć? Ks. Marek jest pewien, że tak. Potrzebny jest do tego tylko ośrodek.
W samochodzie wozi dewocjonalia: różaniec, krzyż św. Benedykta, medalion z wizerunkiem św. Faustyny, za szybą zdjęcie Jana Pawła II. To mu pomaga: czuje, że nie jest sam.
Na końcu każdego spotkania jest poczęstunek: kawa, pepsi (w lecie), ciastka, owoce. Potem jest modlitwa, często w języku staro-cerkiewno-słowiańskim: „Ojcze nasz” i „Pod Twoją obronę”.
Wszystkim „nowym” dziewczynom ks. Marek daje prezenty: obrazki święte (najczęściej z wizerunkiem Jana Pawła II, bo cieszy się szacunkiem także u prawosławnych i muzułmanów, a część tirówek z Bułgarii wyznaje islam), krzyżyki św. Benedykta, medaliki z Matką Bożą Niepokalaną. To dlatego, że dewocjonalia przywołują wspomnienia – o czasach, kiedy jeszcze tego nie robiły.
Daje też dziewczynom różańce. Do wyboru ma dwa rodzaje: czarne i białe, symbolizujące niewinność.
Większość dziewczyn wybiera białe.
ZAMOTKA W GŁOWIE
Czy boi się alfonsów?
Oczywiście. Ma świadomość, że im przeszkadza, że zabiera dziewczynom czas. Czasami dostaje od nich maile; zdarza się, że niektórzy dzwonią. Postraszą, zbluzgają – co zrobić?
Bywa jednak gorzej. W zeszłym roku ks. Marek jedzie z Gdańska do Warszawy, do studia telewizji TVN, gdzie ma opowiedzieć o swojej działalności. Nagle z tyłu przykleja się do niego bmw. Wlecze się za nim i wlecze. Wreszcie wyprzedza, po czym nagle staje na poboczu. Po kilku kilometrach znów się pojawia – tym razem samochód pędzi środkiem jezdni i spycha samochód ks. Marka na pobocze. Potem nagłe hamowanie i znów zjazd na skraj jezdni. – Adrenalina mi naprawdę mocno skoczyła, poczułem się jak ks. Popiełuszko – wspomina ks. Marek.
Gdy znalazł się w studiu TVN-u, zwrócił się wprost do alfonsów: „Ja tylko chcę trzy procent tych dziewczyn uratować dla Jezusa – wiele wam nie zabiorę”.
Czy podziałało?
Tuż po programie zadzwonił do niego były sutener z Niemiec, który teraz zajmuje się kradzieżą samochodów. I obiecał, że porozmawia z kolegami w kraju. Od tego momentu jest o wiele spokojniej.
Jednak nie tylko alfonsi mają do niego pretensje. Na jego stronie co rusz pojawiają się oskarżenia: że dostaje „gratisy” od dziewczyn, że sam korzysta z ich usług. Ma na to tylko jedną odpowiedź: ci, którzy to piszą, mają nieuporządkowane życie wewnętrzne. Sami najwidoczniej mają jakiś problem ze sobą.
A inni księża?
Cóż, często spotyka się z brakiem akceptacji dla tego, co robi. Wielu uważa, że się w ten sposób poniża. Mówi im wtedy wprost, że diabeł im w głowach zamotkę robi. Sam, przyznaje, rozumiał te sprawy kiedyś w taki sam sposób. Jeszcze jako kleryk podjechał z kolegą pewnego dnia do bułgarskiej tirówki i zapytał żartem, gdzie ją podwieźć. Ona, zmieszana, odpowiedziała: „Ja tu pracować”. Dziś rozumie, że to było niewłaściwe.
Bo co to ma wspólnego z działaniem Jezusowym? Tu trzeba miłosierdzia i szerokiego spojrzenia. Żadnego człowieka nie wolno przekreślać.
Tak, zawsze wali prosto z mostu. Więc jeśli młodzież pyta go o czystość księży (kartkę z takim właśnie pytaniem dostał na rekolekcjach w Świętochłowicach), to on może powiedzieć tylko jedno: że jeśli księża odchodzą od ¬Dekalogu, od norm Bożych, to też mogą popaść w seksoholizm czy w nałóg masturbacji.
Jest spowiednikiem i nie będzie oszukiwał młodych, że jest inaczej.
WEŹ MICHAŁKA
Droga za Częstochową, w stronę Radomska. Kilometry umykają jeden po drugim, a po dziewczynach ani śladu. – Panie Jezu, prosimy, ześlij nam chociaż jedną – mówi nieco żartobliwie ks. Marek.
Wreszcie jest! I to nie jedna, ale od razu dwie. Nie sposób ich przeoczyć: kolorowe, jaskrawe ubrania, ostry makijaż (jedna ma białe obcisłe spodnie, kamizelkę w takim samym kolorze i buty na kilometrowych obcasach, druga – spódnicę mini, kusą bluzkę, na nogach także szpilki).
Pierwsza od razu podchodzi z uśmiechem do samochodu i wsiada do środka: to Sylwia, Bułgarka, jedna z „najstarszych” podopiecznych ks. Marka.
Krótkie powitanie. „Jak się masz? Wszystko dobrze?”. „Tak, dobrze”. „A ta druga dziewczyna to kto?”.
Sylwia tłumaczy: to jej siostra, Sonia. Jest w Polsce dopiero od trzech tygodni; ma 22 lata i dwuletniego synka w Bułgarii.
– Mogę dostać krzyżyk dla siostry? – pyta.
– A ty swój masz?
– Tak, noszę w torebce.
– To dobrze. Bo przy klientach nie możesz go nosić, pamiętaj! – mówi ks. Marek i podaje krzyżyk z rzemieniem dla Soni. – Pokaż oczy... O, dzisiaj są dobre – dodaje.
Potem częstuje dziewczyny kawą i cukierkami: „Weźcie sobie kilka. O, te tutaj bierzcie – to michałki, najlepsze!”.
Dziewczyny śmieją się – w samochodzie robi się nagle wesoło, beztrosko.
– Teraz się pomodlimy – mówi ks. Marek i wypowiada pierwsze słowa modlitwy: ¬„Hospodi pomiłuj mia...”. Dziewczyny poważnieją, jakby nagle się gdzieś przeniosły myślami. Do rodzinnej cerkwi?
Błogosławieństwo. Ks. Marek robi znak krzyża na czole Sylwii. Do jej siostry mówi: „Chodź no tu, łobuzie”.
JA TURKA
Kilka kilometrów dalej, kolejny wjazd na parking. Dziewczyna stoi nieco w tyle, pod drzewami.
Czy pamięta księdza Marka? Tak, był u niej w zimie.
– Dzisiaj krótko, bo się śpieszę – mówi ks. Marek. – Ale będę u ciebie znowu za trzy dni. Przyjadę z Magdą – przywieziemy ci wielkanocną święconkę.
Dziewczyna jednak zdziwiona: przecież ona nie jest „chrystianka” – ona Turka, muzułmanka. Ale jak ksiądz Marek chce, to dobrze, niech przyjedzie w sobotę, ona będzie na niego czekać.
A czy on pamięta jej imię? Nie? Więc ona mu przypomni: – Miriam. To po waszemu Maryja, tak?