Futbol: kreskówka dla dorosłych

Paweł Wilkowicz

publikacja 24.05.2012 21:28

Wszystko, co wiem o moralności (...), zawdzięczam piłce nożnej – mawiał Albert Camus. Dziś by pewnie tego zdania nie zaryzykował. Ale futbol wciąż mówi nam sporo o świecie. Choćby dlatego warto oglądać Euro 2012.

Znak 5/2012 Znak 5/2012

 

Obsadziliśmy ich w głównych rolach doskonale. Są tak różni od siebie, jakby przybyli z innych planet. Planeta „ja” przeciw planecie „my”. Marzenie paparazzich i ich koszmar. Cristiano Ronaldo, zawsze spięty, z obsesją doskonałości. Leo Messi, spokojny tak, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Jeden opalony i przygładzony żelem, drugi blady, z niedzisiejszą fryzurą. Ronaldo z Realu Madryt, pierwszy piłkarz, który kosztował ponad dziewięćdziesiąt milionów euro. I Messi z Barcelony, kupiony z Argentyny jeszcze jako dziecko za koszt kuracji hormonalnej, dziewięćset dolarów miesięcznie. Chłopak z Europy, ale wychowany jak w nędzy trzeciego świata, w rozpadającym się domku na Maderze. I chłopak z południowoamerykańskiej klasy średniej, który luksusów w domu nie zaznał, ale nędzy też nie. Jednego wygwizdują na niemal każdym stadionie świata. Drugiemu biją brawo, gdzie się nie ruszy. Obaj są najlepsi i najpopularniejsi w świecie futbolu, odporni na kontuzje, pazerni na gole. To dwa symbole obecnego pokolenia piłkarzy, wychowanego już nie na podwórkach i pastwiskach, ale w szkołach z internatem, prowadzonych przez wielkie kluby. Cristiano trafił do takiego jako dwunastolatek, Messi był o rok starszy. Dziś zarabiają około trzydziestu milionów euro rocznie z pensji i reklam, a życie mają wyliczone niemal co do godziny: trening, mecz, jedzenie, sen, zakupy, sesja reklamowa. Jadłospis też, bo dziś kontrola nad tym co piłkarz je – i jak je – to podstawa w wielkich klubach. Trenera można oszukać, ale komputer analizujący dane będzie wiedział swoje. Na temat trybu życia również, ale z Messim i Ronaldo akurat nie ma pod tym względem kłopotu. Leo zachowuje umiar, a Ronaldo używek się wyrzekł. Alkoholu nie tyka w ogóle, bo ojciec pił aż po grób. Za pierwsze zarobione pieniądze Cristiano wyciągnął brata z uzależnienia od narkotyków. Nawet za papierosa zapalonego w jego obecności potrafi zrobić awanturę. Ma inne nałogi, można powiedzieć, że bardziej z naszej epoki: uzależnienie od ćwiczeń i od zakupów.
 
Piłkarze idą do Hollywood

Są razem z Messim idealnymi pracownikami swoich korporacji. Barcelony, która nazwała się „więcej niż klubem”, i Realu, w którym wszystko musi być „naj”: najdroższy piłkarz świata Ronaldo, drugi najdroższy piłkarz Kaka, najsłynniejszy trener Jose Mourinho, najpotężniejszy menedżer piłkarski Jorge Mendes, rządzący klubem z tylnego siedzenia. A między tymi korporacjami szaleją dwie najpotężniejsze armie futbolu, podbierające sobie każdy kawałek terenu: Nike i Adidas. Drużyną Adidasa jest Real, ale piłkarzem Adidasa – Messi. Nike ubiera Barcelonę i współrządzi klubem, ale indywidualnie sponsoruje Cristiano.         To pierwsze pokolenie piłkarzy urodzonych już w globalnej wiosce i wychowanych w tak zwanej erze Bosmana, czyli po zniesieniu przepisów, które przywiązywały piłkarzy do klubów i skazywały na grę dla nich nawet wtedy, gdy nie mieli już na to ochoty. W 1995 roku belgijski piłkarz Jean Marc Bosman wywalczył w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej swobodę podpisywania kontraktów – gdzie piłkarz chce i za ile. Ten wyrok zmienił futbol. Piłkarze stali się panami sytuacji, kluby musiały bardziej o nich zabiegać, pensje poszybowały w górę, bo to był też czas, gdy wybuchła wielka miłość telewizji i futbolu. Powstał wielki rynek transferów, padały kolejne rekordy. Pośrednicy, czyli menedżerowie piłkarscy, zarabiali miliony. W klubach pojawili się dyrektorzy do spraw marketingu. A piłkarze odjechali w stronę życia jak w Hollywood. Futbol produkował gwiazdy zawsze, ale nigdy z tak szybką dostawą do domów jak dzisiaj. Brazylijczyk Pele, uważany za najlepszego w historii, pracował na sławę co cztery lata na mundialach i podczas komercyjnych tournée ze swoim klubem Santosem. Argentyńczyk Diego Maradona był pierwszym piłkarskim celebrytą ery telewizji satelitarnej i kurczącego się świata. Z własną firmą marketingową, świetnymi kontraktami, milionami, które szybko przepuścił na ludzkie słabości. Ale to była manufaktura przy dzisiejszym przemyśle sławy. Fabryce snów, albo według nowomowy – fabryce kontentu. Z postaciami uproszczonymi jak w kreskówce: egocentryczny pracoholik Cristiano, milczek Leo, zabijaka Wayne Rooney z Manchesteru United – i tym podobnymi.

W którąkolwiek stronę świata pojedziemy, to oni patrzą na nas z okładek i ekranów. Łatwiej dziś w Azji czy Afryce znaleźć małych chłopców kopiących piłkę w koszulkach Messiego, Ronaldo, Rooneya czy Xaviego i Andresa Iniesty z Barcelony niż z nazwiskami lokalnych bohaterów. Łatwiej w Malezji czy Ghanie obejrzeć mecz angielskiej Premiership niż jakikolwiek inny program. Liga hiszpańska od obecnego sezonu gra również w niedzielę w południe, choć o tej porze w Madrycie niektórzy dopiero wstają od sobotnich kolacji. Ale w Chinach jest wtedy prime time, a tam też chcą czasami popatrzeć na Ronaldo i Messiego bez zarywania nocy.
 
Życie w gorsecie

Im więcej gwiazd futbolu na ekranach, tym trudniej tych gwiazd dotknąć w codziennym życiu. Telewizyjno-marketingowa rewolucja zamknęła swoje najbardziej pojętne dzieci w willach i limuzynach. Pięknych willach, ale właściwie bez dostępu do normalności. Żyją w kokonach, otoczeni sztabem ludzi, którzy wynegocjują za nich kontrakt, wykreują wizerunek, dowiozą na sesję reklamową, Rooneyowi wyciszą pozamałżeńskie skandale, dla Ronaldo poprowadzą konto na Facebooku i Twitterze, udając, że to wpisuje się on sam, sprzedadzą prasie prawa do zdjęć ze ślubu piłkarza albo zdjęć jego nowo narodzonego dziecka, zatrudnią autora, który pomoże napisać autobiografię. Najczęściej piszą zaufani dziennikarze sportowi, ale na przykład Rooneya zastąpił biograf Beatlesów. I nie jedną, tylko całą serię: tom po tomie z dwudziestokilkuletniego życia chłopaka, który mówi, że jego głównym hobby jest spanie. Trudno znaleźć w reprezentacji Anglii piłkarza, który jeszcze swojej autobiografii nie wydał. Niektóre nawet ciekawe. Messi przyznał kiedyś, że czytał w życiu jedną książkę, autobiografię Maradony, i nie dotrwał do końca. Ale jego trener Pep Guardiola, sam pochłaniający każdą literaturę, recytujący wiersze, ma rację, kiedy mówi: niech książki w takim razie czytają inni, a Leo niech gra dalej tak, jak nikt inny nie potrafi. Świetny autor książek piłkarskich Simon Kuper często powtarza, żeby nie dać się zwodzić pozorom i brać większość piłkarzy za ograniczonych umysłowo. Oni są rzeczywiście ograniczeni, ale gorsetem futbolu. Ich rówieśnikom wbijano do głów, że nauką pracują na lepsze życie. A od nich świat oczekiwał, żeby trenowali, zdrowo jedli i długo spali. Pokusa dla większości nie do odparcia. W futbolu trudno jest dorosnąć. Żyje się od zgrupowania do zgrupowania, czyli jak w niekończącej się delegacji, jest się ze wszystkimi na ty, śmieje się ze sztubackich żartów, że ktoś komuś związał sznurówki albo obciął rękawy marynarki. Szatnie zresztą stały się, jak słusznie zauważył publicysta hiszpańskiego dziennika „El Pais”, bliższe teatralnym garderobom niż dawnym miejscom, w których obowiązywała hierarchia i młodszy czyścił buty starszym. Dziś jest w klubie człowiek od butów, a trener już nie może być jak sierżant dla rekrutów. Musi im imponować czymś więcej niż władzą, być zarządcą ego, a to jest stąpanie po linie. Alex Ferguson, legendarny trener Manchesteru United, opowiadał swego czasu, jak musiał zmienić swoje metody zarządzania, bo nowe pokolenie nie wytrzymywało jego awantur. – Zaczynali płakać. Nie do wiary. Kiedyś piłkarze nigdy nie płakali. Nie tylko to się zmieniło. Szatnie zapełniają dziś administratorzy własnych karier. Mogą być wytatuowani od stóp do głów, patrzeć groźnie, ale nie mają potrzeby zmieniania świata i wychylania się. Za dużo jest do stracenia. Choć i bunt czasem jest w cenie, gdy się go da efektownie sprzedać. Francuz Eric Cantona, jeden z tych, którzy zawsze szli swoją drogą, jest dziś, wiele lat po zakończeniu kariery, gwiazdą całej serii reklam Nike.

 



Rewolucja pokory

Konformizm stał się największą cnotą i taki też płynie przekaz od działaczy FIFA czy UEFA: nie wychylamy się, dbamy o wizerunek futbolu jako produktu, nie wciągamy go w żadne spory ideologiczne ani religijne. FIFA i UEFA każą piłkarzom przed meczami odczytywać z kartki wzniosłe przesłania o walce z rasizmem, na rękawy naszywają im napisy „Szacunek” i „Fair play”, ale jeśli oni sami napiszą sobie coś na podkoszulku i pokażą po strzeleniu gola, dostają kary. Nieważne, czy jest tam logo ich prywatnego sponsora, pozdrowienia dla rodziny, dla strajkujących dokerów czy napis „Kocham Jezusa”. Andres Iniesta, bohater finału ostatniego mundialu, dostał żółtą kartkę za to, że po strzeleniu gola pokazał dedykację dla przyjaciela z boiska zmarłego kilka miesięcy wcześniej. Iniesta to jeden z przykładów, że można pozostać normalnym chłopakiem mimo milionów na koncie i uwielbienia tłumów. Ale trzeba mieć mądrego przywódcę. Takiego jak trener Barcelony Pep Guardiola, który przeprowadził w tym klubie rewolucję pokory. Tępi gwiazdorstwo, zabrania popisywania się samochodami, każe zawsze pamiętać, że najważniejsza jest wierność sobie i pięknej grze. I na przykład Francuz Eric Abidal zawsze zupełnie inaczej zachowywał się w Barcelonie niż w swojej reprezentacji narodowej, w której od lat obowiązywało prawo silniejszego. Patrice Evra pod okiem Aleksa Fergusona w Manchesterze też nigdy nie pozwoliłby sobie na awanturę, jaką zrobił w reprezentacji Francji podczas ostatniego mundialu w RPA. Ciekawe, czy Messiemu bilibyśmy brawo na wszystkich stadionach świata, gdyby go Guardiola w odpowiednim momencie nie wziął w karby.
 
Cristiano kupuje dziecko

Piłkarze żyjący jak gwiazdy rocka, niebieskie ptaki, są już dziś tylko mitem. To się mogło udawać kiedyś, gdy do futbolu już zaczęły wchodzić pieniądze pozwalające żyć dostatnio, ale gra jeszcze nie była tak szybka. George Best odstawiał kieliszek niedługo przed meczem, Brazylijczyk Socrates odpalał jednego papierosa od drugiego i dyskutował o polityce, pół ligi angielskiej kończyło tydzień wielkim sobotnim pijaństwem. A dziś? Zawsze się komuś zdarzy wyskok, o którym – zwłaszcza w Anglii – będzie głośno tygodniami. Ale zrobić prawdziwą karierę bez szanowania zdrowia to teraz właściwie niewykonalne. Trudno się przemknąć do wielkiego futbolu nawet z niezaleczonym zębem, od kiedy medycyna sportowa odkryła, jak to zatruwa organizm i przyspiesza kontuzje.

Elita najlepszych piłkarzy to raczej zakonnicy futbolu niż utracjusze. Budują sobie swoje małe światy, jedyne miejsca w których mogą opuścić gardę i nie patrzeć, czy ktoś patrzy. Messi mieszka z ojcem Jorge w jasnym pałacyku w Casteldefells, spokojnym nadmorskim miasteczku, które sobie upodobali zagraniczni piłkarze Barcelony. Leo tylko trenuje w Hiszpanii, a żyje ciągle w swoim argentyńskim Rosario. Wszystko, co go otacza, jest absolutnie argentyńskie i nic w jego domu nie przypomni ci, że wyjechał z ojczyzny – mówił kiedyś dla „El Pais” jeden z pracowników Barcelony. Niedaleko mieszka brat Leo, Rodrigo, z trójką synów, reszta rodziny przylatuje tu w wolnej chwili. Messi jest w Barcelonie od dwunastu lat, a nawet nie złapał miejscowego akcentu, z czego zresztą jest dumny. Tak jak Rooney, wyrwany ze złej dzielnicy Liverpoolu jako nastolatek, ale do dziś mówiący po angielsku na swój własny niezrozumiały sposób. Jego też otacza rodzinny klan i przyjaciele z dzieciństwa. Cristiano Ronaldo przeprowadził do Madrytu niemal wszystkich swoich bliskich z Madery. Do twierdzy w La Finca, dzielnicy milionerów. Do świata, w którym jest miejsce tylko dla piłki, rodziny, narzeczonych, psów i zakupów. Choć Ronaldo do sklepów nie jeździ. To sklepy przyjeżdżają do niego. Próbował inaczej, ale ciągnął się za nim taki tłum fanów, że butiki, które odwiedzał, wyglądały jak po przejściu frontu. Jego trener w Realu, Jose Mourinho, też medialna sława, trener z osobistym rzecznikiem prasowym, umawia się z właścicielami na zakupy po zamknięciu sklepów. Ale z Cristiano nawet to by nie działało. On dostaje towar do domu, przebiera i odsyła. Jak mówią, potrafi wydać w jednej takiej sesji od kilku do nawet dwustu tysięcy euro. Dziecko Ronaldo też sobie kupił. Syn urodził się rok temu. Kim jest matka, nie wiadomo. Portugalczyk, znany z licznych romansów, prawdopodobnie nie był z nią nawet związany. Zapłacił jedenaście milionów euro za to, że urodzi dziecko, pozostanie anonimowa i nigdy nie zgłosi się z żadnymi roszczeniami. Chciał mieć syna już. Odzwyczaił się, że na cokolwiek trzeba czekać. A nie ma wokół niego nikogo, kto by mu wytłumaczył, że nie tędy droga. Taki sam chór potakiwaczy otaczał kiedyś Diego Maradonę i źle się to dla niego skończyło.
 
Licencja na zarabianie

Ronaldo, Messi, Rooney i inne gwiazdy codziennie rano wjeżdżają za bramy zamkniętych ośrodków treningowych, których nazwy stały się tak znane jak stadiony: Valdebebas w Madrycie, Carrington pod Manchesterem, Ciutat Esportiva Joan Gamper pod Barceloną, i tak dalej. Codziennie z tym samym rytuałem rozdawania autografów i pozdrawiania kibiców przez uchyloną szybę samochodu. Tam, i w tak zwanych strefach mieszanych, gdzie przeprowadza się krótkie wywiady po meczu, są najbliżej nas. Barcelona kiedyś trenowała w cieniu swojego stadionu Camp Nou, ale była tam za bardzo dostępna. Mimo przeprowadzki poza centrum chętnych do obejrzenia jej treningów jest tylu, że klub zaczął i za to brać pieniądze. Długie osobiste wywiady z takimi gwiazdami już się właściwie nie zdarzają. A jeśli już, to najczęściej wtedy, gdy otoczenie gwiazdy uzna, że to ona ma interes, by wywiadu udzielić. Najczęściej przy okazji wydawania wspomnianych autobiografii, żeby wesprzeć promocję. Albo podczas spotkań organizowanych przez sponsorów piłkarzy. Przypomina to nieco wywiady powstające z gwiazdami filmowymi podczas wielkich festiwali. Do stolika z aktorem zaprasza się wtedy kilkunastu dziennikarzy, którzy dostają piętnaście-dwadzieścia minut na zadanie pytań, a po nich do stolika zapraszana jest następna zmiana. Jak Hollywood, to Hollywood.

 

 

Piłkarze to dziś coraz częściej – by znów posłużyć się nowomową – globalne marki, wchodzące w sojusze z innymi firmami, często zarządzane przez ludzi z doświadczeniem z showbiznesu. Karierą Davida Beckhama, Anglika, który nawet większy sukces odniósł w reklamie i biznesie niż na boisku (a na boisku wygrywał Ligę Mistrzów z Manchesterem United, grał w Realu, Milanie i w reprezentacji, więc poprzeczka wisi wysoko), kierował Simon Fuller, menedżer piosenkarki Victorii Adams, która została panią Beckham. Fuller wymyślił programy typu „Idol” i zarabia fortunę na licencjach, ale marka Beckham udała mu się chyba jeszcze bardziej. On wytyczył drogę dla wielu menedżerów. Jedni na siłę aranżują kolejne małżeństwa piłkarsko-muzyczne (obrońca Chelsea Ashley Cole i piosenkarka Sheryl Cole), inni na popularności męża usiłują wynieść do sławy jego żonę. Paul Stretford, pilnujący interesów Rooneya, jest również impresario Coleen Rooney. Coleen nie śpiewa, nie tańczy, jest panią domu, która wcześniej pracowała w sklepie. Dzięki karierze Wayne’a miała swoje show w telewizji i kolejnych propozycji nie brakuje. Kultura WAG’s, czyli żon i narzeczonych piłkarzy (skrót od wives and girlfriends) to brytyjski fenomen, zapełniający szpalty tabloidów. 

Piłkarski fundusz inwestycyjny

Johan Cruyff zszokował władze Ajaksu Amsterdam, kiedy przyprowadził swego teścia, by w jego imieniu wykłócał się o podwyżkę. Holandia zresztą z przyczyn religijnych długo nie pozwalała na założenie zawodowej ligi, ale to już temat na inną opowieść, dawno nieaktualną. W Anglii też do lat osiemdziesiątych był przepis zabraniający właścicielom klubów zarabiania na nich, a teraz to najbardziej skomercjalizowana liga piłkarska na świecie. I dziś szokiem byłby nie Cruyff z teściem, ale piłkarz który przyszedłby na rozmowy o kontrakcie bez kogoś, kto się będzie targował w jego imieniu. Transfery stały się zbyt zawiłymi transakcjami, by je przeprowadzić bez prawnika i menedżera. Normą stało się, że piłkarza w ogóle podczas takich rozmów nie ma. Pojawia się dopiero, gdy trzeba złożyć podpis. Cristiano Ronaldo bił transferowy rekord świata, kiedy bawił się w USA, między innymi z Paris Hilton. Odpoczywał na urlopie, a jego sztab negocjował przejście z Manchesteru United do Realu Madryt. Było lato 2009, kryzys gospodarczy w pełni. Real niedługo wcześniej pobił rekord transferowy, płacąc Milanowi za Kakę sześćdziesiąt pięć milionów euro. Za Cristiano trzeba było wyłożyć jeszcze o połowę więcej. Manchester oddawał Realowi swojego najlepszego pracownika. Oba kluby są w pierwszej trójce najbardziej dochodowych na świecie. Są też wśród najbardziej obciążonych długiem. Ale mogą brać kolejne kredyty, bo solidnie spłacają raty i mają wielu przyjaciół. Z dziewięćdziesięciu czterech milionów aż siedemdziesiąt cztery zapłaciło Manchesterowi konsorcjum bankowe Bankia. Wcześniej to samo konsorcjum wyłożyło na Kakę sześćdziesiąt milionów. A niedługo później Bankia poprosiła Europejski Bank Centralny o sto milionów euro natychmiastowego kredytu, który uratuje ją przed zapaścią. Jako zabezpieczenie kredytu wystawiła pożyczki dla klubu na Ronaldo i Kakę. A Real już zarobił na sprzedaży pamiątek z nazwiskiem Cristiano Ronaldo i na jego części praw wizerunkowych (piłkarz przychodzący do Realu musi oddać czterdzieści procent dochodu z tych praw klubowi) tak dużo, że mógłby sobie kupić następnego Ronaldo. Oczywiście dziewięćdziesiąt cztery miliony to nie był cały koszt transferu, trzeba jeszcze było opłacić wszystkich pośredników. Menedżer Cristiano, wspomniany wcześniej Jorge Mendes, dostał dziesięć milionów euro za to, że doprowadził wszystkie strony do stolika i że wszyscy odeszli z poczuciem, że coś zyskali. Mendes to właściciel menedżerskiego imperium, tak potężnego, że tworzy fundusze inwestycyjne oparte na wzroście wartości transferowej piłkarzy, którzy są, za przeproszeniem, skupowani przez ten fundusz jak akcje czy obligacje. Bywa i tak, że kurs takiego funduszu rośnie, a klub w którym grają piłkarze-akcje niewiele z tego ma.

Wymiana publiczności

I tak się dziś ten biznes kręci. Pieniądze od telewizji, sponsorów, banków oderwały futbol od jego naturalnego środowiska, czyli klasy robotniczej żywiącej go kiedyś pieniędzmi z biletów. Nikt się dziś z samych biletów nie utrzyma. Nie budujemy już stadionów, budujemy sportowe centra rozrywki. Nie nazywamy ich stadionami Wojska Polskiego czy Stadionami Olimpijskimi, tylko Pepsi Areną, Allianz Areną, PGE Areną. Irlandczyk Roy Keane jako kapitan Manchesteru United narzekał kiedyś, że żywiołowych kibiców zastąpili cisi „zjadacze kanapek z krewetkami”. Szefowie Legii Warszawa mówili kilka lat temu zupełnie otwarcie,że chcieliby sobie wymienić publiczność. Na taką, która robi mniej awantur, a ma więcej pieniędzy do wydania na stadionie.

Futbol stał się produktem standardowym, wielkie turnieje również. Czy mistrzostwa Europy odbywają się w Polsce i na Ukrainie czy w Austrii i Szwajcarii, mają mieć te same procedury, ten sam organizacyjny sznyt. Sponsor i telewizja mają dostać takie danie, które już wcześniej zamawiali, dodaje się tylko trochę lokalnych przypraw. Reszta ma być jak w innym turnieju UEFA, w Lidze Mistrzów, najbardziej udanym przedsięwzięciu piłkarsko-biznesowym: nieważne, czy gramy w Hiszpanii czy na Cyprze, trzeba zapewnić ten sam standard transmisji, trzymać się tej samej książki z wytycznymi, a dekoracje stadionów wyjeżdżają z jednego magazynu w Beneluksie.

Dlatego nie martwmy się podczas Euro 2012 korkami i drobnymi potknięciami. To jest przede wszystkim turniej telewizyjny. Jeśli dobrze wypadł w obrazku rozesłanym na cały świat, to reszta ujdzie. UEFA na pewno będzie zadowolona, bo zarobi na tym turnieju rekordowo dużo. Przychody szacuje na miliard trzynasta milionów euro. Polska wydała na przygotowania sto dziewięć miliardów złotych i jak każdy gospodarz do imprezy dołoży. Ale wydała je głównie na to, co i tak trzeba byłoby zbudować lub przebudować: drogi, lotniska, dworce. A Euro i mistrzostwa świata to wciąż nieoceniony sposób na promocję w świecie. I impuls do rozwoju. Dla tego impulsu do rozwoju, albo z potrzeby uznania, albo z chęci rozprawy ze stereotypami na swój temat – państwa co kilka lat licytują się w walce o mistrzostwa świata, Europy, igrzyska olimpijska. To akurat nie jest żaden nowy fenomen. Jeszcze przed drugą wojną światową Benito Mussolini osuszał z okazji mundialu bagna i ciągnął setki kilometrów autostrad. My bagien nie suszyliśmy, ale uprzątnęliśmy jarmark w środku stolicy. Każdemu według jego potrzeb. Niewiele krajów może o sobie powiedzieć tak jak Szwedzi: po co nam teraz mistrzostwa, jak my już wszystko mamy?

Zajrzeć do kuchni

My nie mieliśmy. Dzięki Euro przyspieszyliśmy prace i choć nie ze wszystkim zdążyliśmy, to będzie nasz czas nagrody. Wielkie turnieje są rodzajem piłkarskich wakacji. Gwiazdy są wtedy bardziej dostępne niż zwykle, możemy zajrzeć w okolice kuchni futbolu, choć to nigdy nie będzie pełny obraz, bo w reprezentacjach nie panuje aż taki porządek jak w klubach. Dobre jednak i to, a UEFA wymaga od drużyn, żeby przynajmniej raz zrobiły trening otwarty dla kibiców. Leo Messiego wprawdzie tu nie będzie – kiedyś miał propozycję gry dla Hiszpanii, wybrał jednak Argentynę. Ale inni sławni będą blisko. Cristiano Ronaldo z reprezentacją Portugalii w Opalenicy, Rooney w Krakowie z Anglikami, Xavi i Iniesta z Hiszpanami w Gniewinie. Dlaczego jechać do nich, chodzić na mecze, gdy już wiemy, jak nieciekawie bywa za kulisami? Może dlatego, że kochamy bajki, potrzebujemy ich. Albo dlatego, że gdy te gwiazdy wchodzą na boisko, niewiele już da się wyreżyserować. Mimo całego zła, to jednak ciągle nasza gra. Więc się Euro cieszmy. A za wszystko inne, jak nauczył nas futbol, zapłacimy Mastercard.

 

TAGI: