Wyśmiać starość

Z Anną Przedpełską-Trzeciakowską rozmawia Justyna Dąbrowska

publikacja 06.07.2012 20:27

Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.

Tygodnik Powszechny 27/2012 Tygodnik Powszechny 27/2012


Anna Przedpełska-Trzeciakowska o sobie:

Urodziłam się 5 lipca 1927 r. w Warszawie. Ojciec – inżynier dróg i mostów, po wojnie specjalizujący się w zastosowaniach kamienia budowlanego; matka ukończyła klasę śpiewu w Wyższej Szkole Muzycznej. Wykształcenie: matura w Kielcach, anglistyka na UW. Do 1939 r. uczyłam się w szkole im. Cecylii Plater-Zyberkówny. Dalsza nauka organizowana była tajnie przez tę samą szkołę, ponieważ okupant nie pozwalał na naukę ponadpodstawową. Od 1943 r. odbywałam równolegle kursy sanitarne, prowadzone przez AK, po ich ukończeniu – przysięga. W 1944 r. Powstanie Warszawskie, służba sanitarna w Śródmieściu-Południe. Brat Andrzej, podchorąży AK, zginął w Powstaniu.

Potem matura w Kielcach i powrót do Warszawy. Anglistyka na UW, od 1950 r. praca w Czytelniku. Od 1955 r. byłam już „wolnym strzelcem”, tłumaczyłam Jane Austen, Charlesa Dickensa, Walter Scotta, George Eliota, Josepha Conrada, Jamesa Hogga, a także T.S. Eliota oraz Williama Faulknera. Napisałam książkę o siostrach Brontë – „Na plebanii w Haworth”. Nagrodę Pen Clubu otrzymałam z rąk Jana Parandowskiego.

Mój mąż Wojciech Trzeciakowski był ekonomistą, doradcą „Solidarności”, uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu z ramienia „Solidarności”. Minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zmarł w 2004 r.Przez lata przewodniczyłam Klubowi Tłumaczy przy Związku Literatów Polskich. W stanie wojennym zajęłam się organizowaniem paczek dla internowanych kolegów. Pracowałam w Prymasowskim Komitecie Pomocy Internowanym i Uwięzionym przy kościele św. Marcina w Warszawie.Po 1989 r., wraz z koleżankami-platerkami, zajęłam się rewindykowaniem, odbudową i ponownym uruchomieniem mojej szkoły. Mam trzech synów.



JUSTYNA DĄBROWSKA: Jak to jest, kiedy się ma 84 lata i patrzy się wstecz na swoje życie? Czy widok, który się rozpościera, jest taki, jakiego się człowiek spodziewał, czy całkiem inny? Co się okazało cenne, a co zupełnie błahe?

ANNA PRZEDPEŁSKA-TRZECIAKOWSKA: Obawiam się, że moja odpowiedź wyda się banalna, ponieważ tym, co się okazało w moim życiu najważniejsze, są dzieci. Zabrzmi to na pewno zwyczajnie, bo rzecz jest zwyczajna.

I wie pani, to się stało niejako przypadkiem, bo ja nigdy nie byłam szczególną entuzjastką dzieci i macierzyństwa. Miałam tylko bardzo silne poczucie obowiązku. Wiedziałam, że sprawa mojego dziecka jest ważniejsza od wszystkiego, co będzie mu stało na drodze... i z tego coś wyniknęło. Ku mojemu zdumieniu!

Skąd Pani wiedziała, że dziecko jest na pierwszym miejscu?

Nie wiem. Pewnie z domu. Z domu się wynosi ważne rzeczy. Nie uważam się za osobę konserwatywną, ale wydaje mi się, że to nasze dzisiejsze rozpłynięcie się, rozbulgotanie, rozchybotanie świata wartości ogromnie nas kaleczy.

Czego nas pozbawia?
Przede wszystkim poczucia trwałości. Dzięki niej można sobie w 84. roku życia powiedzieć: mam troje dzieci, przyzwoicie je wychowałam, to są przyzwoici ludzie. I jeszcze jedno: bardzo się kochają, oni we trójkę, i mnie, na czubku. I to jest sukces mojego życia – tak to widzę dzisiaj. Ale dwadzieścia lat temu nie odpowiedziałabym w ten sposób, ani trzydzieści lat temu, ani dawniej, bo uważałam, że po prostu tak się toczy życie. Wszystko zdawało się oczywiste.

Miała Pani busolę.

Miałam cudowną matkę, która była dla mnie punktem odniesienia. Dom, który nam stworzyła, był przede wszystkim ciepły.

To był inteligencki dom warszawski, ojciec był inżynierem budowlanym. Rodzice pobrali się bardzo młodo, z wielkiej miłości, ale bez wielkich pieniędzy, ojciec dopiero kończył studia, więc na początku byli na utrzymaniu rodziców z obu stron. Znalazłam kiedyś – jeszcze przed wojną – ich książkę rachunkową.

A w niej?

Dokładnie spisane przychody – tata Wędrowski, czyli ojciec mamy: tyle milionów (bo to były miliony, czas po reformie Grabskiego), tata Przedpełski: tyle. I potem były wydatki: śledź, kino, coś tam i na dole podsumowanie – brak w kasie: trzydzieści albo czterdzieści, albo pięćdziesiąt milionów.

Tak wyglądało ich życie i byli szczęśliwi. A potem przyszliśmy na świat my, mój brat i ja – pewno rodzicom nie było lekko. Ojciec skończył studia i zaczął, jako inżynier, prowadzić przedsiębiorstwo. Później specjalizował się w kamieniu budowlanym. Pomału firma nabierała wiatru w żagle, ale w latach trzydziestych na dobre imię przedsiębiorstwa trzeba było długo pracować. Mimo to oboje z bratem zostaliśmy oczywiście posłani do tych samych szkół, do których chodzili ojciec i matka, Jędrek do Górskiego, a ja do Platerki.

To były koleiny, w które się wstępowało, i dlatego czasami myślę – kiedy porównuję swoje życie z życiem niektórych rówieśników – że miałam łatwe wybory, bo wchodziłam w uformowane już, gotowe bruzdy.

W domu nie mówiło się o patriotyzmie czy służbie społecznej, bo to nie był język przedwojennej inteligencji, ale wejście do AK było sprawą oczywistą. Brat powstaniec – to też było oczywiste. I potem, po 1945 było oczywiste, że trzeba robić wszystko, żeby nie dać się „im” wdeptać w ziemię, bo „to” musi minąć.

 


Trochę długo „to” trwało.

Musi minąć, twierdził mój ojciec, optymista, musi minąć, przecież nie może trwać wiecznie.

Właśnie dlatego zabrałam się za tłumaczenie klasyki angielskiej – to była doskonała nisza. Tłumaczyłam świetną literaturę i mogłam stać z boku. Po skończeniu anglistyki pracowałam w Czytelniku, tam poznałam wielu bardzo ciekawych ludzi, myślących podobnie jak ja i, podobnie jak ja, niedzielących się tymi poglądami z otoczeniem.

Mówię, że moje życie jest banalne, bo w gruncie rzeczy było pójściem na łatwiznę, ponieważ jak powiada klasyk – to były oczywiste oczywistości. Wiedziałam doskonale, że ten ustrój jest wrogi, miałam to wpojone. Do tego doszła brutalna, wroga, potwierdzająca tę prawdę rzeczywistość.

Świat się zmieniał, zmieniali się przyjaciele. Ale właściwie nie... przyjaciele się nie zmieniali, zmieniały się środowiska i okoliczności i sprawa przyzwoitości nabierała innego kształtu i wymiaru. Bardzo powoli doszłam wreszcie do wniosku, że można było być człowiekiem przyzwoitym i równocześnie członkiem partii, co znaczy, że dokonałam rewolucji w swoim sposobie myślenia. Ale to przyszło o wiele później.

A mąż? Myślał podobnie? Co Was do siebie zbliżyło?

Witolda poznałam na kursie Klubu Wysokogórskiego, ja „robiłam” północną ścianę Mięguszowieckiego, on grań. Poznaliśmy się na dole, przedstawił mi go Tadeusz Orłowski, jego kuzyn, lekarz i wspaniały taternik. Potem robiliśmy razem wiele ścian. Mnich przez płytę, Żabia Czuba, Mięguszowiecki – bardzo dobrze poznaje się człowieka, z którym jest się związanym liną. Stara technika bicia haków czekanem, z dyndającymi na siedzeniu karabińczykami, tak się zaczęła nasza znajomość.

Potem Witold poszedł na słowacką stronę na poważniejsze wspinaczki i przysłał mi do schroniska w Morskim Oku pierwszą kartkę, zaczynającą się od słów: „Kochana Żono”. I tak już zostało. Pięćdziesiąt dwa lata.

Wzruszyłam się. Ale wróćmy do tej przyzwoitości...

Dzisiaj to znaczy nie oszukiwać państwa, mieć świadomość, że jesteśmy współodpowiedzialni za Polskę i – w miarę możliwości – robić jeszcze coś poza zarabianiem na utrzymanie; coś, co powiększy nasz wspólny stan posiadania, materialny i niematerialny. Szanować wspólną wolność – podstawowe obowiązki obywatelskie, które pani zna doskonale i wie, na czym polegają. No i jeszcze – robić rachunek własnego, a nie cudzego sumienia. Czasami nieswojo mi mówić, że jestem Polką i katoliczką, bo to określenie zaczęło przeczyć swojej istocie. Jest sprzeczne z tym pojęciem Polski i katolicyzmu, jakie wyniosłam z domu.

Więc znowu dom...

Bo z domu bierze się to, co najważniejsze – powtarzam. Ale potem życie też może człowieka czegoś nauczyć. Mój dom, ten stworzony z mężem, nie był tolerancyjny. Był domem o bardzo sztywnych przekonaniach. Ja do późnych lat, czyli do 1956 roku, nie przyjęłam u siebie nikogo, kto był członkiem partii. Dziś się zastanawiam, na ile to było rozumne.

Nie było wyjątków?

Jedynym wyjątkiem był Janek Strzelecki, bywał u nas, przyjaźnił się z mężem. Mąż i ja mieliśmy podobne poglądy, może on był mniej ode mnie skłonny do obdarzania ludzi zaufaniem. Powinnam powiedzieć tu o pewnej sprawie, która zaważyła na naszym wczesnym wspólnym życiu. Mój mąż, podobnie jak ja, był w AK i brał udział w Powstaniu, tyle że on był w najciężej doświadczonej dzielnicy, bo na Starówce, i w najbardziej wykrwawionym oddziale, bo w Batalionie „Gustaw”.

Jako ochotnik zgłosił się do oddziału osłonowego przy wycofywaniu wojsk ze Starówki i został w ostatniej chwili ciężko ranny – zmiażdżona lewa dłoń i poważne rany głowy. A miał być pianistą. Kiedy nastały czasy stalinowskie, czyli mniej więcej od pięćdziesiątego roku, zaczęły się próby zastraszania tych popowstaniowych akowskich resztek. Batalion „Gustaw”, do którego należał mąż, ponoć z początku NSZ-owski, w czasie powstania pod dowództwem AK poszedł, jak to się dzisiaj powiada „walczyć za Polskę” (wtedy się tak górnie nie mówiło), a przede wszystkim za nią umierać, ale te resztki, które nie zdążyły umrzeć, szczególnie interesowały Urząd Bezpieczeństwa. To byli bardzo młodzi chłopcy, osiemnasto- czy dziewiętnastoletni, więc ich poglądy to sprawa osobna...

Jeszcze chyba nie mieli poglądów.

Myślę, że jedynym poglądem, łączącym wtedy wszystkich młodych, była chęć walki. Tak czy inaczej, kiedy przyszły lata stalinowskie, ci, co przeżyli, byli poddawani szczególnie podłym prześladowaniom. Podłym, bo niejawnym – aresztowano ich po cichu, w nocy. Człowiek ginął, a potem się gdzieś znajdował. Albo i nie znajdował.

Przesłuchiwali go w jakichś piwnicach prywatnych willi, świecili mu przez całą dobę w oczy ostrym światłem, pytali o kolegów, czy się spotykają, o czym mówią. Trzeba było dobrze pamiętać, kto się ujawnił, kto jeszcze nie. Niektórych potem formalnie aresztowali, innych nie, ale po pewnym czasie znowu zamykali. Spotykało to wielu naszych kolegów. Ale większość moich przyjaciół nie przeżyła powstania, mój brat też nie.

To jest ten najgorszy czas?

Po wojnie najgorszy! Od 1949 do 1953 r... śmierć Stalina, potem jeszcze trochę, a potem mogliśmy już – choć to się działo stopniowo – patrzeć na naszych rówieśników z przeciwnej strony barykady bez bielma nienawiści na oczach. Przedtem to były dwa osobne światy, na nieszczęście ich obu, szczelnie od siebie odizolowane. Władzy bardzo na tym zależało.

 


Dziś są jakieś resztki tamtych uczuć?

Nie. I czasem trochę mi przykro, że wystawialiśmy te bezpardonowe oceny naszym rówieśnikom po tamtej stronie, ludziom idei... Ale my też byliśmy ideowi.

I jak Pani im potem zaufała?

Zaczęliśmy po prostu wspólnie działać. Dwa osobne nurty połączyły się we wspólnej niechęci do tego ustroju. W Związku Literatów Polskich, do którego zostałam przyjęta jako tłumaczka, powstało Koło Tłumaczy, to była dosyć liczna grupa, co się przekładało na dużą liczbę głosów w wyborach do władz związku. A z opiniami ZLP władze partii musiały się choć trochę liczyć. Wtedy zaczęłam odczuwać naszą zbiorową siłę, to było doprawdy zaskakujące odkrycie. Trzeba pani wiedzieć, że tłumacze byli grupą w większości opozycyjną wobec władzy.

Dlaczego właśnie tłumacze?

Bo na ogół tłumaczyli literaturę krajów, które nie były prokomunistyczne, a jeśli rosyjską, to tę najszlachetniejszą, a więc – co rozumie się samo przez się – antytotalitarną. Nie wiem, czy trzeba tu przypominać, że wielu młodych ideowych marksistów zaczęło po 1956 r. dostrzegać prawdę o rzeczywistości, mówić o tym i – co więcej – pisać, narażając się na coraz większe kłopoty z władzą i cenzurą.

I doszło do zabawnej sytuacji, kiedy ja, przewodnicząca Koła Tłumaczy, wystąpiłam do władz ZLP z protestem w sprawie Wiktora Woroszylskiego, któremu cenzura wstrzymała książkę.

Okoliczności sprzyjały rodzeniu się wzajemnej życzliwości, co jednak nie kasowało pamięci. Rok 1968 był cezurą. Zaczęły się bliższe znajomości, przeradzające się w trwałe przyjaźnie. Dużą rolę odegrał tu „salon” Antoniego Słonimskiego, który jednych zapraszał, innych nie...

A jak Pani patrzy wstecz, to o czym myśli Pani teraz inaczej niż za młodu?

O kwestii żydowskiej. Mój sposób widzenia się zmienił, co pewno było udziałem wielu, którzy w czas wojny wchodzili jako dzieci. Nie było nigdy antysemityzmu w naszej rodzinie. Ale może trzeba tu powiedzieć, że my spędzaliśmy wszystkie wakacje u moich dziadków na wsi, gdzie Żyd był synonimem czegoś zupełnie innego, to był chałaciarz, to był inny język, inny świat, to był „obcy”. Pamiętam, jak mama prowadziła mnie tam do wiejskiej krawcowej Żydówki, takiej „krawczusi”.

Ile miała Pani lat?

Dziesięć może, nie więcej. Ta krawcowa źle mówiła po polsku i matka powiedziała: mogłaby się pani nauczyć polskiego. A ona do mamy ostro: a pani mogłaby zacząć mówić po żydowsku. To mi zapadło w pamięć. Ta niechęć była wzajemna, symetryczna: jesteśmy inne, nie pchaj się na moje – i ty się nie pchaj na moje.

Równocześnie mój ojciec miał znajomych, o których żydowskim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero w czasie wojny, kiedy musieli się ukrywać.

Mówili po polsku, bywali u was, bo byli zasymilowani.

Tak, to była polska inteligencja. Koledzy, niektórzy wręcz przyjaciele. I nagle się okazało, że mają żydowskie korzenie i przez to są szczególnie narażeni. Ale ci zagrożeni znajomi to wciąż nie była tamta „krawczusia” ze wsi, jej losy mnie nie dotyczyły. Dlaczego? To pytanie ciągnie się za mną od dawna. Powiązane z poczuciem, że ja w tej sprawie nic nie zrobiłam. Moi rodzice ukrywali czy pomagali ukrywać przyjaciół, ale nie jako Żydów, tylko jako zagrożonych przyjaciół właśnie. I jak tu rozgraniczyć – że tego się ukrywa, bo w jego domu była wpadka, a tego, bo jego babka była Żydówką?

To nie była prosta sprawa kogokolwiek ukrywać.

W sensie organizacyjnym?

Trzeba zacząć od tego, jak wyglądały warszawskie kamienice przed wojną: wejście, brama i w niej okienko dozorcy, który widzi każdego, kto wchodzi; dlatego żadna konspiracyjna grupa nie mogła się spotykać w jednym miejscu częściej niż raz na jakiś czas. Adresy tajnych szkolnych kompletów zmieniało się z zasady co dwa tygodnie. Więc i nowy lokator mógł być „krewnym”, który przyjechał na kilka dni, ale już na dłużej nie, bo to by wymagało szczegółowych wyjaśnień.

Każdy „obcy” zwracał uwagę. Nie, nie twierdzę, że każdy warszawski dozorca był donosicielem, ale mógł powiedzieć, że w tym a tym mieszkaniu mieszka więcej osób, gdyby go przycisnęli. Albo dlatego, że chciał dostać dodatkowy przydział. Albo – jeśli sam miał coś na sumieniu. Bohaterów nie było wielu.

Kiedy teraz czytam zarzuty wobec Polaków, że nie przechowali wszystkich zagrożonych, to sobie myślę: ludzie, o czym wy mówicie! Czy wiecie, jak wyglądało – technicznie – ukrywanie kogokolwiek w warszawskiej kamienicy?

Czy ja dobrze zrozumiałam, że Pani robi sobie wyrzut z tego powodu?

Tak, mam do dzisiaj poczucie winy... że czegoś zaniechałam.

Pani była dziewczynką.

Miałam dwanaście lat, kiedy zaczęła się wojna, a siedemnaście kiedy poszłam do Powstania, więc szybko dojrzewałam. Nie tyle sobie wyrzucam, że czegoś nie zrobiłam, bo wiele zrobić nie mogłam, ale – że mnie to w gruncie rzeczy wiele nie obchodziło.

 


I teraz, po czasie, dociera groza tego wszystkiego?

Ja tę grozę czułam także wtedy, tylko, widzi pani, groza była i w nas. A ja najbardziej się bałam o mojego brata, który był dla mnie najważniejszy na świecie. Był dwa i pół roku starszy ode mnie, wiedziałam, że kończy podchorążówkę, że zaczął nielegalne studia i lęk o niego był najsilniejszy. Nasz ojciec pracował w podziemnym magistracie, ja uczyłam się na tajnych kompletach i robiłam konspiracyjne kursy służby sanitarnej. Więc cały dom siedział na beczce prochu i wiele było źródeł lęku. I ten lęk o biednych Żydów w getcie już nie docierał, już się nie mieścił.

Nie próbuję bić się w piersi, ale wiem, że tego zabrakło. Wie pani, kiedy jeździłam do moich dziadków na wieś, to wyruszałam z Dworca Gdańskiego. Jechało się tramwajem, siedemnastką chyba, pod murami getta. Wiedziałam, że tam jest getto, i tyle. Nie, nie żadne „Campo di Fiori”, nie pamiętam żadnej karuzeli pod murem, ale przecież nie o to chodzi, może tam coś stało.

Ja w głowie miałam jedną tylko myśl: czy Jędrek zdążył wrócić przed godziną policyjną, czy nie. Więc kiedy wiele lat później czytałam w „Tygodniku” słynny tekst, jak „biedny chrześcijanin patrzy na getto”, to coś odnajdywałam z tego myślenia. Czy raczej niemyślenia...

Teraz wynurza się z niebytu dużo świadectw, książek, dokumentów, więc może i własna pamięć tych zdarzeń łatwiej dochodzi do głosu?

Tak, to prawda. Ja też mam naszą rodzinną polsko-żydowską historię. Jednym z jej bohaterów – bo jest ich dwóch – jest mój teść, Witold Trzeciakowski. Nie zdążyłam go poznać, bo został rozstrzelany razem z żoną na ulicy w pierwszym dniu Powstania.

W wiele lat później, po 1989 r., kiedy mój mąż został ministrem w rządzie premiera Tadeusza Mazowieckiego, w prasie zagranicznej podano nazwiska członków tego rządu i ni stąd, ni zowąd sekretarka męża odebrała telefon z Londynu: ktoś pytał, czy ten pan Trzeciakowski ma zdeformowaną lewą rękę. Odpowiedziała, że tak. „A to on jest mój”, powiedział ten głos, z żydowskim akcentem. „I proszę mu powiedzieć, że ja jutro przylatuję z Londynu”. I to jest drugi bohater tej polsko-żydowskiej opowieści.

Miał na imię Maks, był chyba trochę starszy od mojego męża i, jak nam później opowiedział, zawdzięczał życie mojemu teściowi. Po wojnie wyjechał do Afryki, dorobił się fortuny i osiadł w Londynie. Nasz gość przyjechał nie tylko po to, żeby nam opowiedzieć swoją historię, a po części przecież i naszą, ale też dlatego, że czegoś tu szukał. Jakiejś zerwanej nici, mistycznej więzi, która łączyła jego ojca, żydowskiego handlarza z małego miasteczka z moim teściem, zamożnym warszawskim fabrykantem, który u tego handlarza kupował surowiec.

Ten handel był jakiś osobliwy, bo sprzedawca po dokonaniu transakcji wyrzucał dzieci z izby i rozmawiał z „gojem” za zamkniętymi drzwiami. O czym? Na pewno nie o interesach, bo Maks podsłuchiwał. Nie mówili o pieniądzach. Rozmawiali o filozofii, może o Bogu? Ale o czym dokładnie, nie wiadomo. To pozostało tajemnicą.

Nie wiadomo do dziś?

Nie. Możemy się tylko domyślać. I Maks przyjechał z dalekiego Londynu, w nadziei, że będzie w ten sam sposób rozmawiał z moim mężem, że to się powtórzy w drugim pokoleniu, że to się jakoś przerzuci, będzie dalej snuło... Że on złapie tę nić, uchwyci się jej jako jedynej końcówki pamięci. Bo cała jego rodzina zginęła.

On jeden się uratował, wyskakując z pociągu do Treblinki. A ojciec jeszcze w getcie dał mu adres mego teścia, który – tak się ułożyły okoliczności – mógł go uratować i uratował. Ci dwaj, którzy prowadzili te filozoficzne rozmowy w szydłowieckim sklepiku żelaznym, obaj zginęli. Jeden w Treblince, drugi na warszawskiej ulicy.

Więc mam poczucie, że przerwane zostało nie tylko ludzkie istnienie; że ten Żyd z „Pana Tadeusza” i „Wesela” żył dalej w Polsce, z kimś prowadził rozmowy, z kimś się spierał. > W różnych osobliwych miejscach, jakie by nam do głowy nie przyszły... I że to również zginęło, przepadło.

A Maks? Odnalazł tę nić?

Kiedy przyjechał do Polski na dłużej, mąż już był bardzo chory. Ale zaprzyjaźnił się z moim synem. To była dobra, serdeczna przyjaźń i trwała do śmierci Maksa w zeszłym roku. I dziś mój syn przyjaźni się z jego synem, który, oprócz interesów ojca w Londynie, prowadzi, jako pobożny Żyd a zarazem wychowanek Oksfordu, dysputy o tym, co mają ze sobą wspólnego wielkie religie monoteistyczne. Ale to już nie są tamte rozmowy na zapleczu sklepiku z żelastwem, tylko uczony dyskurs w wielkiej metropolii.

Nić się plecie?

Musi się pleść. Takie rzeczy nie umierają. Wie pani, Maks był pobożnym Żydem. Kiedy się ukrywał, szukał pomocy u zmarłych cadyków, opowiadał nam, że najgoręcej się modlił do Meira Jachiela Halewiego, rabina z Ostrowca, którego uważał za świętego. Zamknięty w ziemiance w stodole modlił się, żeby nikt ze wsi nie zauważył wokół stodoły najmniejszych oznak życia. A pod tę stodołę zaczął co noc przychodzić wiejski kundel, pewno coś zwęszył. I Maks modlił się o ratunek przed tym psem. I proszę sobie wyobrazić, że ten pies nagłe padł!

Przeżycia Maksa opisał Abram Lancman, jego przyjaciel, który uciekł z warszawskiego getta. Przetłumaczyłam tę książkę, a Władysław Bartoszewski na moją prośbę napisał do niej przedmowę. Książkę wydał Rytm.

Takie są te moje związki żydowskie...

 


Coś jeszcze się zmieniło w Pani myśleniu o świecie?

Młodość ma kanciaste poglądy, i tak być powinno. Dzisiaj moje poglądy są bardziej obłe. Mogę kogoś nie lubić, ale staram się wzbudzić w sobie wyrozumiałość. Wyrozumiale patrzę na przykład na tych młodych, którym wszyscy zarzucają wulgarność. Rzeczywiście używają okropnego języka, ale kiedy spotykam w okolicach Wawelskiej młodzież ze Staszica i słyszę – niestety często – te „kurwy”, zawsze podchodzę i bardzo spokojnie zwracam młodemu człowiekowi uwagę. I zwykle słyszę zażenowane: „ale przecież ja nie do pani”. Wiem, że nie do mnie, mówię, ale czy koleżanka, która idzie obok, musi być w ten sposób obrażana? No i rozstajemy się w przyjaźni. Jeszcze nikt mi nie nabluzgał, a staram się zawsze reagować.

Podoba się Pani ten świat, który widzimy dookoła?

Tak, tak, o takim marzyłam – żeby było jak dawniej. Są ludzie przyzwoici i nieprzyzwoici, porządni i nieporządni, uczciwi i nieuczciwi, zawsze tak było. Jeśli są gorszące kłótnie polityczne, to nie z braku demokracji, która uniemożliwia porozumienie, tylko dlatego, że ktoś dąży do awantury.

Dzisiaj wszystko zależy od nas samych. Przeszliśmy przez piekło. Może trzeba przejść przez piekło, żeby wrócić do podstawowych prawd?

A jak Pani to robi, że ma Pani tyle werwy?

Ach, zupełnie nie narzekam, ja miałam bardzo szczęśliwe życie. Miałam kochanych ludzi wokół siebie, mam do dzisiaj, cóż można mieć więcej?

Niczego nie brakuje?

Jak się ma 84 lata, to brakuje przyjaciół, bo większość odchodzi. Miałam teraz drobną operację i Julia, moja przyjaciółka, dzwoniła do mnie codziennie, a kiedy starałam się bagatelizować sprawę, bo istotnie była drobna, to słyszałam: wiesz, ale nas już zostało tak niewielu. I to prawda. Z naszego pokolenia tylko pojedyncze osoby.

Brak mi też poczucia, że mogę się jeszcze zawodowo na coś przydać. Byłam tylko skromną, choć cenioną tłumaczką i te kilkadziesiąt tomów pozostawało wciąż otwartym dorobkiem. A dzisiaj grozi mi to, że mój dorobek to już zamknięta całość... Więc się bronię przed poczuciem, że jestem tylko emerytką. I wie pani, nawet próbuję coś pisać, nie wiem, co z tego wyniknie. Po prostu, żeby ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać.

Żeby się czemu nie dać?

Starości.

Przemijaniu?

Nie. Przemijaniu trzeba się dać, trzeba kiedyś umrzeć, tylko trzeba się śmiać z własnego lęku.

Można się z tego śmiać?

Można, można, tak.

Jak to?

Bo to jest po prostu krok. Trzeba ten krok zrobić. Bardzo by było miło, żeby ten krok był estetyczny, o tym się też myśli. Nie wiem, czy każda staruszka się pani do tego przyzna, ale myśli się o estetyce odchodzenia, na tym polega nasza kokieteria.

Żeby ładnie wyglądać?

Żeby to nie było takie nieestetyczne...

Co się jeszcze myśli o tym ostatnim kroku?

Mam chyba wielką łaskę, łaskę wiary. Nie tyle intelektualnej, ile poczucia metafizycznej wspólnoty z moimi, którzy odeszli. Oni gdzieś są, gdzieś się tutaj kręcą.

Czyli ten krok będzie w ich stronę?

Tak, oni mi podadzą rękę. Nie czuję lęku, a to jest chyba ważne.

Wie pani, moja matka miała piękny głos i często śpiewała, w domu zawsze był fortepian, nawet w czasie okupacji. Wieczorami siadała do fortepianu i śpiewała pieśni Moniuszki, Karłowicza, Szymanowskiego. Takie smutne ale przecież takie piękne... Może coś usłyszę? Nie, nie czuję lęku. Przede wszystkim trzeba się z własnej niedołężności śmiać, wyśmiać ją do końca. Jak najwięcej poczucia humoru, oto jest ratunek dla starców.

 

TAGI: