Katolicy w krainie lodu

Zuzanna Rasiewicz Mignon

publikacja 29.07.2012 06:03

Moja przygoda z Arktyką zaczęła się 17 sierpnia 2008 r. w Pond Inlet na Ziemi Baffina. Na mroźną Północ przyleciałam prosto z Polski, nie miałam wtedy pojęcia, czego się spodziewać. Moja znajomość tej części świata sprowadzała się do tego, co znalazłam w internecie. Bardzo, bardzo zimno, ziemia skuta lodem od września do czerwca, kraina Eskimosów. Obecnie mieszkam w Grise Fiord, najbardziej na północ wysuniętej stale zamieszkałej osadzie na świecie. Jestem tam nauczycielką

List 7-8/2012 List 7-8/2012

 

Mieszkańca Arktyki określamy w Europie najczęściej sło­wem „Eskimos". Ci jednak, którzy żyją w Nunavut - najbardziej na północ wysuniętej kanadyjskiej prowincji - bardzo nie lubią tego określenia. Prawidłowa nazwa to Inuita (co oznacza „zamieszkały w lodowej krainie"). Eskimos to „zjadacz mięsa". Nunavut oznacza w języku Inuktitut „naszą ziemię".

Dla ludzi, którzy mieszkają w innych rejo­nach świata, jest to po prostu wielki obszar skuty lodem przez większość roku. Dla mnie to przepiękna kraina, bez względu na porę. Lato, choć krótkie, jest niezwykle piękne. Wte­dy przyroda rozwija się bardzo intensywnie, można niemal zauważyć, jak rośliny rosną i rozkwitająz dnia na dzień. Późne lato to czas, kiedy rodziny narwali (gatunek wielorybów) migrują na południe. Spędzam wtedy dużo czasu siedząc na plaży, wpatrując się w morze i czekając aż się wynurzą.

może łatwiej tu wierzyć?

W Nunavut, jak chyba w większości nietknię­tych przez człowieka miejsc na ziemi, można odczuć bliskość świata nadprzyrodzonego. Może dlatego Inuici są bardzo wierzącymi ludźmi. Mieszkając tu, poznałam kilku księży, którzy pracowali na oddalonych placówkach tej prowincji. Trzech z nich pochodziło z Polski. Pamiętam tę niesamowitą radość, która ogar­nęła mnie, gdy mogłam porozmawiać z nimi w ojczystym języku czy wysłuchać opowiadań księdza Daniela z parafii w Repulse Bay.

Ewangelizacja Inuitów w kanadyjskiej Ark­tyce, rozpoczęła się mniej więcej w połowie XVIII w. Dziś w każdej inuickiej miejscowości znajdują się dwa kościoły: rzymskokatolicki i anglikański. Inuici są bowiem albo katoli­kami, albo anglikanami. Niestety w kościele rzymskokatolickim księża pojawiają się rzad­ko. Czasem musimy czekać na ważniejsze święto kościelne, aby któryś przyjechał. W każdą niedzielę mieszkańcy spotykają się w kościółku (chyba tak trzeba go nazwać ze względu na jego wielkość) na wspólnych mo­dlitwach, lekturze Biblii oraz śpiewaniu pieśni. Wszystko odbywa się w języku inuktitut oraz po angielsku (angielski pojawia się tam chyba tylko ze względu na mnie, gdyż nie rozumiem wszystkich dialektów inuickich). Każde święto kościelne celebrowane jest z wielką wiarą i powagą. Czasami, siedząc w tylnej części ko­ścioła, przyglądam się moim współmieszkań­com. Zadziwia mnie ich uduchowienie. Nie­którzy z nich nie potrafią ani pisać, ani czytać, ale ich modlitwa pełna jest wielkiej pasji. Od momentu, kiedy tu przybyłam, zastanawiałam się, dlaczego tak jest.

Obserwując tutejsze życie, zaczęłam ro­zumieć. Inuici powierzają wszystko, co robią Bogu. Jest tak zarówno podczas polowań, jak i zwyczajnych wypadów na łono natury, gdzie otoczeni są ze wszystkich stron dzikimi miesz­kańcami tej krainy. Nie brakuje tu bowiem niedźwiedzi polarnych oraz wilków, które są znacznie większe od tych, które zamieszkują południową część Kanady. Na morzu podczas połowu ryb łatwo o wywrotkę, a temperatura wody jest bardzo niska.

Ewangelia jest tu czytana i rozumiana w bardzo prosty sposób, choć zawsze z wielkim szacunkiem. Zapytałam jedną z nauczycielek ze szkoły, w której uczę, Inuitkę, o to, jak ro­zumieją przypowieści ewangeliczne, w których pojawiają się odwołania do winnic, do łuskania kłosów w szabat itp., skoro nie majądo czynie­nia z takimi roślinami. Nie wiedziała, o czym mówię, nigdy nie zwróciła na nie uwagi. Naj­ważniejsze dla Inuity w jego relacji z Bogiem jest to, że wszystko Mu zawdzięcza. Bóg stwo­rzył zwierzęta i wody oceanu pełne ryb i wie­lorybów. Za udany połów czy polowanie Inuici zawsze więc dziękują Bogu i dzielą się zdoby­czą z całą osadą. Często słyszę, jak rodzice mówią swoim dzieciom: „Pamiętaj, Jezus Cię kocha i chroni. Zawsze jest z tobą". Ja również staram się to przekazać moim uczniom. A po­nieważ traktuje się tutaj wszystkich jak człon­ków wielkiej rodziny, nie dziwi mnie już, kiedy uczniowie zwracają się do mnie „mamo".

Osady w tej części świata odcięte są od cy­wilizacji, najbliższa wioska znajduje się często kilkaset kilometrów dalej. Owszem, dostępny jest internet czy telewizja kablowa, ale używa­ją ich wyłącznie młodzi ludzie. Osoby powyżej 40 roku życia, robią to bardzo rzadko. Dlatego być może Inuici nie mają tak wielu informacji o religii jak mieszkańcy południowych terenów. Ci z kolei, przynajmniej w Kanadzie, coraz częściej odchodzą od religii. W Kanadzie, ze względu na wielość wyznań, nie ma naucza­nia religii w szkołach, w Nunavut nie ma także szkółek niedzielnych.

psy, cisza i modlitwa

Główne środki komunikacji w tym rejonie to samoloty oraz psie zaprzęgi, które poma­łu wypierane są przez skutery śnieżne. Psy wciąż jednak odgrywają istotną rolę w życiu Inuitów. W zimowych miesiącach, gdy ocean pokryty jest lodem, wszystkie psy przykuwa­ne są do lodowej pokrywy. Mają ostrzegać osady przed zbliżającymi się niedźwiedziami polarnymi, by mieszkańcy mogli odpowiednio wcześniej zareagować. Każdy właściciel psa rasy husky wie, że te psy nie szczekają, ale wydają odgłosy zbliżone do wycia wilków. Jest to bardzo dziwny dźwięk, który przypomina mi płacz dziecka. Kiedy psy zaczynają wyć, za­wsze mam wrażenie, że dzieje się z nimi coś złego. Po kilku latach spędzonych w Arktyce zdążyłam się już trochę do tego przyzwyczaić i wiem, że nie dzieje się im żadna krzywda. Po prostu tak się komunikują.

Podczas mojego pobytu w Pond Inlet mia­łam okazję podróżować psim zaprzęgiem. Było to niesamowite przeżycie dla kogoś, kto dorastał w średniej wielkości polskim mia­steczku. Podczas tej przejażdżki miałam oka­zję doświadczyć ciszy, jakiej nie można spo­tkać chyba nigdzie poza Arktyką; ciszy, która niemal nakazuje ci wsłuchać się we własne myśli. Wyobraź sobie, że dookoła ciebie nie ma zupełnie niczego poza śniegiem i lodem, nie ma jakiegokolwiek owada czy ptaka, któ­ry wydawałby najcichszy nawet dźwięk. Gdy znajdujesz się daleko od osady, wszystko, co możesz usłyszeć, to psi tupot po śniegu. Nic więcej. W takiej sytuacji naturalnie przychodzi skupienie i modlitwa.

ciepli ludzie w zimnym kraju

Z Pond Inlet przeniosłam się do malutkiej miej­scowości nad Zatoką Hudsona zwanej Whale Cove, co w tłumaczeniu oznacza Zatokę Wie­lorybów. W godle miejscowości widnieją trzy białuchy. Miejscowość ta liczy tylko 350 miesz­kańców. Jak w każdej innej w tym rejonie są tu dwa kościoły, pełne w każdą niedzielę i waż­niejsze święta. Wszystkie uroczystości cele­browane są tu bardzo podniośle. Każdy ubiera wtedy tradycyjny strój, który własnoręcznie szyją tutaj kobiety. Zadaniem kobiet jest bo­wiem utrzymanie ogniska domowego, wycho­wanie dzieci oraz szycie ubrań. Mężczyzna ma wykarmić rodzinę oraz dostarczyć skóry potrzebne do uszycia tradycyjnego ubrania oraz obuwia (tzw. kamiks).

W Whale Cove znalazłam pracę w szkole jako nauczycielka (moja kariera nauczycielska rozpoczęła się w Polsce w 2002 r.). Nie było to trudne dla kogoś takiego jak ja, gdyż język angielski - podobnie jak dla mnie - nie jest dla Inuitów pierwszym. Językiem obowiązującym w szkole jest inuktitut, ale nauczanie odbywa się przeważnie po angielsku. Jako nauczyciel ka muszę zawsze uwzględnić historię i trady­cje Inuitów - taki jest wymóg ministra oświaty. Najlepszą sposobnością do tego są szkolne pikniki, czyli wypady poza osadę, zabawa z dziećmi, łowienie ryb czy polowanie (ze star­szymi uczniami) i jedzenie świeżo przyrządzo­nych potraw.

Uczenie w tej części świata jest dla mnie przygodą życia. Nigdy nawet przez moment nie przypuszczałam, że znajdę się w jednym z najzimniejszych zakątków świata i poznam bardzo ciepłych ludzi, którzy pomagają mi w każdej sytuacji. Inuici potrafią oddać drugiej osobie ostatnią koszulę, a gość w ich domu jest zawsze nakarmiony, nawet jeśli nie jest głodny.

Obecnie mieszkam w Grise Fiord, najda­lej na północ położonej osadzie ludzkiej na świecie. Liczy ona 140 mieszkańców, 50 do­mów. W szkole uczy się łącznie 32 uczniów; od klasy pierwszej szkoły podstawowej do szkoły średniej. Samolot ląduje dwa razy w tygodniu: w czwartki i soboty, oczywiście je­śli pogoda jest sprzyjająca. Czasami na list z Polski czekam nawet dwa miesiące. Jesteśmy najbardziej odizolowaną osadą w Kanadzie. Nie wszyscy potrafią się tu odnaleźć, niektó­rzy przyjezdni dość szybko rezygnują z pracy tutaj. Temperatura w zimie spada do -50 C, nie wspominając o trwającej całą dobę nocy podczas kilku zimowych miesięcy. W lecie, na odmianę, słońce świeci przez 24 godziny. Czasami, gdy się budzę, nie mam pojęcia, czy powinnam zbierać się do pracy, czy mogę jeszcze spać, a moi uczniowie potrafią bawić się poza domem nawet całą noc.

Często zastanawiam się, jak udało mi się przetrwać kilka lat w tym niezbyt przyjaznym do życia miejscu. Jedno jest pewne, zostanę tu jeszcze na trochę.

Zuzanna Rasiewicz Mignon, absolwentka historii (UPJPII), nauczycielka w inuickiej osadzie Grise Fiord w północnej Kanadzie