Ślubuję ci (…) wierność

Jacek Salij OP

publikacja 13.09.2012 12:48

Czymś złym jest nie tylko wnoszenie pozwu rozwodowego, ale również zgoda na rozwód, namawianie do niego, tendencyjne świadczenie w sądzie na jego rzecz, przekonywanie, że rozwód to przecież tylko prawna formalność, która w życiu duchowym niczego nie zmienia.

W drodze 9/2012 W drodze 9/2012

 

Ludziom o pewnej mentalności, bardzo dziś rozpowszechnionej, trudno zrozumieć, że może istnieć małżeństwo prawdziwe, choć nieudane – mówił Jan Paweł II podczas spotkania z pracownikami Roty Rzymskiej w 2001 roku. – Również małżeństwo podlega logice Chrystusowego krzyża, który wymaga wysiłku i poświęcenia, wiąże się także z bólem i cierpieniem, nie stanowi jednak przeszkody – pod warunkiem przyjęcia woli Bożej – dla pełnej i autentycznej samorealizacji, przynoszącej pokój i pogodę ducha”.

Rota Rzymska to papieski sąd apelacyjny od wyroków biskupów diecezjalnych. Tradycyjnie kolejni papieże spotykają się corocznie z jej pracownikami, zazwyczaj wygłaszając ważne uwagi doktrynalne i duszpasterskie na temat małżeństwa. Rota zajmuje się bowiem przede wszystkim sprawami dotyczącymi stwierdzenia nieważności małżeństwa. Zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI wysuwali konkretne postulaty również pod adresem sądów cywilnych, aby nie ulegały „rozpowszechnionej dziś mentalności prorozwodowej”:

„Specjaliści w zakresie prawa cywilnego powinni unikać osobistego zaangażowania w cokolwiek, co może implikować współpracę na rzecz rozwodu – mówił Jan Paweł II w styczniu 2002 roku. – Zwłaszcza adwokaci powinni zawsze odmawiać wykorzystywania swej specjalności w celu przeciwnym sprawiedliwości, jakim jest rozwód; mogą współpracować w tym działaniu jedynie wtedy, gdy według intencji klienta nie jest ono ukierunkowane na zerwanie małżeństwa, ale ma na celu inne skutki prawne, które w danym ustawodawstwie można osiągnąć wyłącznie na tej drodze sądowej. W ten sposób – udzielając pomocy osobom przeżywającym kryzysy małżeńskie i prowadząc do ich pojednania – adwokaci prawdziwie służą prawom człowieka i nie stają się zwykłymi wykonawcami w służbie jakiegoś interesu”.

Do tematu tego wrócił Benedykt XVI, w przemówieniu do Roty z 29 stycznia 2009 roku: „Wszyscy działający w dziedzinie prawa, każdy zgodnie ze swoją funkcją, powinni kierować się sprawiedliwością. Mam na myśli zwłaszcza adwokatów, którzy powinni nie tylko dokładać wszelkich starań, by uszanować prawdę dowodów, ale także starannie wystrzegać się, jako radcy prawni, podejmowania się spraw, których, zgodnie z ich sumieniem, nie można obiektywnie obronić”.

Nie będę nawet próbował wymieniać wszystkich tematów dotyczących małżeństwa, które podnosili papieże w swoich przemówieniach do Roty. Jednak o dwóch sprawach nie wolno wręcz nie wspomnieć. W przemówieniu z 1987 roku Jan Paweł II zdecydowanie przypomniał sądom kościelnym, ażeby nie wydawały zbyt łatwo orzeczeń nieważności małżeństwa „pod pretekstem niedojrzałości lub słabości psychicznej partnerów”. Natomiast Benedykt XVI w cytowanym wyżej przemówieniu z 29 stycznia 2009 roku zwrócił uwagę na absurdalność takiego pesymizmu antropologicznego, zgodnie z którym prawie nikt nie byłby dostatecznie dojrzały, ażeby zawrzeć ważne małżeństwo.

Już dwa lata wcześniej Benedykt XVI bardzo krytycznie ocenił pojawiające się w Kościele postulaty, ażeby z większą łatwością dopuszczać katolików żyjących w związkach niesakramentalnych do spowiedzi i komunii świętej: „W niektórych środowiskach kościelnych rozpowszechniło się przekonanie, że z duszpasterskiego punktu widzenia dobro osób żyjących w nieuregulowanych sytuacjach małżeńskich wymaga jakiegoś kanonicznego uregulowania, niezależnie od ważności lub nieważności ich małżeństwa, a więc niezależnie od prawdy o ich osobistej sytuacji. Proces prowadzący do orzeczenia nieważności małżeństwa traktowany jest w istocie jako narzędzie prawne pozwalające osiągnąć ten właśnie cel zgodnie z logiką, wedle której prawo staje się formalizacją subiektywnych roszczeń”.

Do tego tematu papież Benedykt wrócił dwa lata później, w cytowanym już przemówieniu: „Należy wystrzegać się pseudoduszpasterskich rozwiązań, w których liczy się zaspokojenie subiektywnych żądań, by za wszelką cenę uzyskać orzeczenie nieważności, by między innymi móc przezwyciężyć przeszkody do korzystania z sakramentów pokuty i Eucharystii. Natomiast najwyższe dobro dopuszczenia na nowo do komunii eucharystycznej po pojednaniu sakramentalnym wymaga brania pod uwagę autentycznego dobra osób, nieodłącznie związanego z prawdą ich sytuacji kanonicznej. Byłoby fałszywym dobrem i poważnym uchybieniem sprawiedliwości i miłości otwarcie im mimo wszystko drogi do przyjmowania sakramentów, stwarzając niebezpieczeństwo, że będą żyli w obiektywnej sprzeczności z prawdą swej osobistej kondycji”.

Wspólnota Trudnych Małżeństw

Przypominanie nauki Bożej ma ogromny sens również wówczas, kiedy jest ona odrzucana, a głosiciela spotykają za to szyderstwa. Dość przeczytać wyjaśnienie, jakie usłyszał kiedyś prorok Ezechiel: „Posyłam cię do nich, abyś im powiedział: Tak mówi Pan Bóg. A oni czy będą słuchać, czy też zaprzestaną – są bowiem ludem opornym – przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich” (Ez 2,4–5).

Zwolennikom nowej moralności – nieprzejmującej się Bożymi przykazaniami w momentach, kiedy jest to trudne – bardzo przeszkadza świadectwo, które Kościół składa poprzez przypominanie, że tego, co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela, oraz poprzez stanowczy sprzeciw wobec aborcji, eutanazji, sterylizacji czy zapłodnienia in vitro. Gdyby moralna nauka Kościoła była faktycznie tak beznadziejnie głupia, nieżyciowa, przestarzała, doktrynerska, itp., jak ją usiłują dezawuować jej przeciwnicy – ich gwałtowne krytyki i szyderstwa byłyby przecież zupełnie zrozumiałe.

W naszych czasach, kiedy zasada wierności małżeńskiej aż do śmierci jest na różne sposoby i przy niemałej aprobacie społecznej kwestionowana, Duch Święty powołuje wielu nowych świadków tej prawdy. Powiem tu parę słów o tych, których Boża Opatrzność pozwoliła mi poznać i podziwiać osobiście.

Wspólnotę Trudnych Małżeństw Sychar tworzą małżonkowie, których związek znalazł się w kryzysie, a często już się rozpadł – ale którzy wierzą, że ich małżeństwo da się uratować, nawet jeżeli został orzeczony rozwód, a współmałżonek uwikłał się w związek niesakramentalny. Do nadziei tej skłania ich wiara w łaskę sakramentu małżeństwa, na którą przecież małżonkom wolno liczyć również w sytuacjach, kiedy przyszłość ich związku przedstawia się całkiem beznadziejnie.

Prowadziłem niedawno rekolekcje dla kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet związanych z tym ruchem. Było to dla mnie ważne i bardzo budujące doświadczenie, zwłaszcza że miałem możliwość przysłuchiwania się ich obradom i dyskusjom na temat różnych aktywności Sycharu. Nie zauważyłem w tych ludziach (jak ktoś z zewnątrz mógłby się niesłusznie spodziewać) ani śladu egocentrycznego skupiania się na doznanych krzywdach czy też niedojrzałych marzeń, że sprawy ich małżeństwa muszą się potoczyć po ich myśli.

Owszem, pojawiło się podczas naszych dyskusji wypowiedziane z wielkim przekonaniem zdanie, że u Boga nie ma nic niemożliwego – ale to przecież prawda. Ktoś też z wielką radością podzielił się nowiną, że nieobecna na tych rekolekcjach koleżanka, której małżeństwo wydawało się ostatecznie przegrane, właśnie wspólnie z mężem spodziewa się dziecka.

 

 

Zarazem ludzie ci w sposób bardzo przekonujący – bo poparty własną postawą życiową – podkreślali, że wierność małżonkowi niewiernemu miałaby wielki sens również wówczas, gdyby na tej ziemi do pojednania miało nigdy nie dojść. To, że strona dochowująca wierności i pragnąca pojednania nie dokonała żadnych aktów utrwalających rozbicie małżeństwa (nie znalazła sobie następnego partnera, nie zgadzała się na rozwód, itp.), stanowi realny sygnał dla małżonka niewiernego – być może w którymś momencie ten sygnał zauważy i doceni. Kiedy tylko jedno z małżonków chciało rozejścia i do niego doprowadziło, drugie z małżonków ma możliwość dawania świadectwa, że małżeństwo zawsze – również w okolicznościach bardzo niekorzystnych – powinno kierować się prawem Bożym.

Naukę Katechizmu Kościoła katolickiego na temat rozwodów znam od dawna. A jednak kiedy ludzie związani z Sycharem przytaczali w trakcie naszych rozmów wyjęte stamtąd zdania, nieraz brzmiały one tak, jakbym usłyszał je po raz pierwszy.

Zasada podwójnego skutku

Pojawił się podczas naszych rozmów następujący problem teoretyczny: Kompendium Katechizmu Kościoła katolickiego do najcięższych grzechów godzących w sakrament małżeństwa zalicza „rozwód, który sprzeciwia się nierozerwalności” (nr 347).

Z drugiej zaś strony prawo małżeńskie w wielu krajach jest tak skonstruowane (tak było w Polsce przed rokiem 1999, kiedy sądy nie mogły orzekać separacji) – że chcąc skutecznie chronić siebie i dzieci przed agresją współmałżonka, utrzymywać gwarantowany prawem kontakt z dziećmi albo zabezpieczyć się przed ekonomiczną nieodpowiedzialnością współmałżonka, trzeba wziąć rozwód. Jak tego rodzaju dylematy rozwiązuje się w nauce Kościoła?

Najpierw jednak zauważmy, że niekiedy małżonek bywa niewinną ofiarą rozwodu, mianowicie bardzo się starał uratować swoje małżeństwo, nie chciał i nie zgadzał się na rozwód, a mimo to rozwód został orzeczony. „Może zdarzyć się – mówi o takich sytuacjach Katechizm Kościoła katolickiego – że jeden ze współmałżonków jest niewinną ofiarą rozwodu orzeczonego przez prawo cywilne; nie wykracza on wówczas przeciw przepisowi moralnemu. Istnieje znaczna różnica między współmałżonkiem, który szczerze usiłował być wierny sakramentowi małżeństwa i uważa się za niesłusznie porzuconego, a tym, który wskutek poważnej winy ze swej strony niszczy ważne kanonicznie małżeństwo”.

Wróćmy teraz do naszego pytania. Co to konkretnie znaczy, że rozwód jest jednym z najcięższych grzechów godzących w sakrament małżeństwa? Grzechem – i to jednym z najcięższych, które godzą w sakrament małżeństwa – jest aktywne przyczynianie się do rozwodu. Celem rozwodu zawsze – i jak się wydaje, bezwyjątkowo – jest rozerwanie małżeństwa, a więc rozwód zawsze jest czymś złym. Czymś złym jest nie tylko wnoszenie pozwu rozwodowego, ale również zgoda na rozwód, namawianie do niego, tendencyjne świadczenie w sądzie na jego rzecz (a przecież u nas wręcz plagą w procesach rozwodowych są fałszywi świadkowie!), przekonywanie, że rozwód to przecież nic złego, że to tylko prawna formalność, która w życiu duchowym niczego nie zmienia itp.

W jakich sytuacjach wystąpienie z pozwem rozwodowym lub zgoda na rozwód wydaje się czymś moralnie dopuszczalnym? Na pewno nie ma takich sytuacji, w których dobry cel mógłby uświęcić niegodziwe środki. Rozwodu nie uświęcą ani nie usprawiedliwią żadne dobre cele, które spodziewamy się dzięki niemu osiągnąć. Mówiąc inaczej, rozwodu nigdy nie wolno podejmować jako złego środka do jakiegoś dobrego celu.

Jednak często zdesperowani małżonkowie wnoszą pozew o rozwód, żeby chronić jakieś bardzo ważne dobro swojej rodziny i jednocześnie mają w sercu pragnienie dochowania wierności przysiędze małżeńskiej. Na przykład jedno z małżonków stało się nałogowym hazardzistą albo nieodpowiedzialnym kredytobiorcą, a prawo danego państwa nie dopuszcza ustanowienia rozdzielności finansowej między małżonkami – wówczas drugi małżonek, dla ratowania rodziny przed nędzą i większymi jeszcze długami, stara się tę rozdzielność uzyskać, decydując się na rozwód. Ale przecież nie rozwód jest celem jego działań. On chce uzyskać rozdzielność majątkową, której w tym państwie nie da się inaczej osiągnąć.

W teologii moralnej nazywa się to stosowaniem zasady podwójnego skutku. Chodzi o to, że działania, które prowadzą jednocześnie do jakiegoś dobra i do jakiegoś zła, są pod pewnymi warunkami moralnie dopuszczalne.

Ponadto musi zaistnieć bardzo poważny powód po temu, żeby zdecydować się na działanie powodujące ów w gruncie rzeczy niechciany, zły skutek. Na przykład: Czy naprawdę potrzebny jest rozwód, ażeby utemperować agresywnego współmałżonka? Nieraz wystarczy wezwać policję. W sytuacjach skrajnych – uzyskanie separacji broni przed agresją równie skutecznie jak rozwód.

Zatem jeśli uznajemy, że rozwód jest czymś złym, nie próbujmy go usprawiedliwiać zasadą podwójnego skutku. W Polsce możliwe jest uzyskanie zarówno rozdzielności majątkowej, jak i separacji. Ta druga umożliwia m.in. zabezpieczenie opieki nad dziećmi i obronę majątku nie gorzej niż rozwód – tym zaś się od niego różni, że nie dając małżonkom prawa do związków następnych, ułatwia ich ewentualne pojednanie.

Małżeństwo jest dobrem tak wielkim, że również o separację wolno zabiegać tylko w sytuacjach naprawdę wyjątkowych, jedynie wówczas, „jeśli jedno z małżonków stanowi źródło poważnego niebezpieczeństwa dla duszy lub ciała drugiej strony albo dla potomstwa, lub w inny sposób czyni zbyt trudnym życie wspólne” – jak to określa prawo kościelne.

Skorzystam z okazji, żeby na konkretnym przykładzie pokazać, jak bardzo mentalność rozwodowa wdarła się do myślenia nas, katolików, księży nie wyłączając. Dość powszechnie uważa się, że zwyczajnym sposobem radykalnego zamknięcia głębokich konfliktów małżeńskich jest rozwód, natomiast separacja jest to forma rozejścia się dopuszczalna w wypadku katolików, którym nie wolno się rozwodzić.

Otóż jedność i nierozerwalność jest dobrem wszystkich małżeństw, również małżeństw ludzi niewierzących. Ich dzieci – dokładnie tak samo, jak dzieci katolików – potrzebują obojga rodziców, a pojednanie skłóconych rodziców zazwyczaj ich uszczęśliwia. Krótko mówiąc, wydaje się, że również dla małżonków niewierzących separacja byłaby przeważnie rozwiązaniem słuszniejszym niż rozwód.

Jacek Salij – ur. 1942, dominikanin, duszpasterz, profesor teologii UKSW, autor wielu książek i artykułów, mieszka w Warszawie.