Perspektywa zorganizowanych akcji a perspektywa serca

JAROSŁAW DUDYCZ

publikacja 21.09.2012 23:19

Czy Kościół takim Rokiem Wiary może zbliżyć się do człowieka? Czy może zachęcić ludzi, by poznawali samych siebie i w sobie, w swoich losach oraz najdawniejszych, rodzinnych relacjach szukali powodów smutku, zwątpienia oraz deficytów miłości? Czy Kościół może zachęcić wiernych do samokrytyki, elementarnej odpowiedzialności za siebie i do pracy nad sobą, a nie tylko do walki o siłę Kościoła w społeczeństwie?

Katecheta 9/2012 Katecheta 9/2012

 

Za nami wiele różnorodnych programów duszpasterskich i – wynikających z nich – rozmaitych akcji ewangelizacyjnych, intelektualnych czy społecznych, których celem było krzewienie wiary, rozwój pobożności i uwrażliwienie na ważne zagadnienia etyczne. Każda taka inicjatywa wiązała się z jakimś mocnym i wyrazistym hasłem, trafiającym do mediów i szeroko komentowanym w prasie, a w ostatnich latach także w Internecie. Mam w głowie całą kolekcję takich bon motów, myślę, że Czytelnicy podobnie. Ileż już tego było! Ostatnio: „Kościół naszym domem”, wcześniej: „Przypatrzcie się powołaniu waszemu”. Za nami zawołania programowe papieskich pielgrzymek do Polski, slogany zakonów, strategii powołaniowych, pomysły duszpasterstw akademickich i liczne happeningi bardzo niejednolitych katolickich środowisk, których jest u nas sporo i które mają różną wrażliwość. Skutkiem tego pluralizmu obserwowaliśmy i obserwujemy mnóstwo billboardów, kampanie reklamowe, sympozja i debaty. Ktoś woła, że nie wstydzi się Jezusa, ktoś inny namawia do kampanii promującej ochronę życia prenatalnego. Trzeba wspomnieć jeszcze o Przystanku Jezus, nie można zapomnieć też o Lednicy. Episkopat pisze listy, są organizowane pielgrzymki i rekolekcje. A przed nami Rok Wiary.

Słowem, Kościół ma głowę pełną planów i niespodzianek, na pewno nie śpi. Działa dynamicznie i za pomocą nowoczesnych środków wyrazu, ma coraz więcej przyczółków w Internecie. Chciałoby się powiedzieć, że zarzuca sieć w sieci. Pojawia się wszędzie tam, gdzie są ludzie, gdzie się artykułuje rozmaite zapytania o sens życia, gdzie się rodzą koncepcje religijne i polityczne. Kościół towarzyszy światu, jest w dialogu. Warto obalić, myślę, bardzo niebezpieczny mit, któremu często ulegamy, trzymając się kurczowo naszych parafii, tonących nierzadko w marazmie: że Kościół niczego nie robi, że marnuje potencjał. Jeśli się nie patrzy dalej niż ramy własnego podwórka, to rzeczywiście można uznać, że panuje bezruch. Ale wystarczy wejść na podwórko sąsiednie, zmienić parafię, pójść do kościoła obok i już będzie widać, jak duże jest poruszenie i jak intensywnie się działa. Istnieją grupy modlitewne, rady parafialne i stowarzyszenia charytatywne. Zaangażować się w taką działalność jest naprawdę łatwo, wystarczy chcieć.

Kościół padł ofiarą nieprzyjemnego kłamstwa, które ma charakter iluzji: od kilku lat imputuje się Kościołowi, że jest leniwy, że się nie stara, nie zabiega o wiernych, że jest go za mało na dole, wśród ludzi, że jest pozbawiony wyobraźni. Tymczasem Kościół pracuje najmocniej ze wszystkich instytucji społecznych, jakie w Polsce istnieją, jest wszędzie: w edukacji, medycynie, filantropii, blisko państwa, blisko potrzebujących, biednych… Kościół jest najbardziej urozmaiconą organizacją, prowadzi kilka tysięcy wielkich projektów, które są zakorzenione w skrajnie różnych dziedzinach. Co chwilę słychać, że w Kościele coś wymyślono i że poparło to mnóstwo ludzi.

Sądzę, że nadchodzący Rok Wiary zainicjuje sporo wydarzeń, które rozpalą wiele grup katolickich. Zdarzy się dużo dobrego. Nie będzie pusto i cicho. Sam przed laty brałem udział w dużej akcji kościelnej, mianowicie byłem dzieckiem Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego, który odbył się w roku 1997 we Wrocławiu. Już kilka lat przed Kongresem zostaliśmy przez katechetów zaangażowani w kilka projektów, jeździliśmy na spotkania, spotykaliśmy się z rówieśnikami. Działo się wiele rzeczy niezwykle pożytecznych, zwłaszcza w wymiarze międzyludzkim.

Nie umiem zatem, operując własnym doświadczeniem, podzielać obaw wielu dyskutantów, że nadchodzący Rok Wiary – i wszystkie podobne mu programy – niczego nie sprowokuje, będzie jałowy i nie obrodzi w aktywność. Myślę, że powinno być zupełnie odwrotnie: w tego rodzaju historiach aktywności jest dużo, dużo jest też korzystnych konsekwencji. W polskim Kościele ludzie wymiernie robią coś razem, wymiernie się komunikują; to wszystko rozbudowuje się z roku na rok. Znam coraz więcej osób będących kościelnymi animatorami, którzy spędzają całe dnie, oddając się różnym kościelnym działaniom. Rok Wiary pobudzi – z pewnością – do realizacji dodatkowych zadań.

W czym więc tkwi problem? Piszę ten tekst, a przecież ideały nie potrzebują argumentów, same się bronią. Skoro jest tekst, to znaczy, że musi istnieć jakiś krytyczny wymiar sprawy. Istnieje, owszem, ale – w moim mniemaniu – ma charakter zupełnie inny, niż się powszechnie sądzi. Stąd te powyższe akapity, które oddają Kościołowi sprawiedliwość i przyznają, że robi sporo. Bo rzecz nie w tym – i to chcę mocno podkreślić – że nic nie robi i że to do niczego nie prowadzi, ale w tym, czy można to określić jako ewangeliczne. Na pewno jest dobre, na pewno jest pobożne, na pewno wielu pomaga, ale czy jest to Jezusowe?

Kościół się wytęża i ciężko pracuje, zyskując w ten sposób sporo wyznawców, zwłaszcza wśród młodych (młodzi są, wbrew pozorom, dość kościelni i szukają tradycyjnych wartości), ale czy zyskuje nawróconych? Dzięki kościelnym staraniom ludzie nierzadko widzą więcej, budzą się do działania, wychodzą z domu, dźwigają się z tej czy innej biedy, ale czy przemieniają się im serca? Czy dotyka ich radykalizm Ewangelii? Czy ktoś ich woła po imieniu i chce im dać miłość? Sformułuję rzecz wprost: filantropia filantropią, kazania kazaniami, sympozja sympozjami, chodzenie do kościoła chodzeniem do kościoła, ale czy do ludzi mówi Jezus, czy Jezus wpływa na ich życie?

 

 

I tu mam, przyznam, nie lada zagwozdkę i zgryzotę. Kościół takim Rokiem Wiary będzie w stanie wielu doprowadzić do praktyk religijnych i aktywizacji, ale co z przemianą życia? Widzę ludzi z duszpasterstw akademickich, widzę pobożną młodzież, widzę osoby z kółek różańcowych, czytam apele o walkę z laicyzacją, ale to wszystko jest jakoś mocno zakorzenione w tym świecie, jest nierzadko walką o sprawy tutejsze, a nie o ducha królestwa Bożego. Zastanawia mnie to wszystko, bo spostrzegam, że duszpasterze często walczą o zachowanie życia wiernych, pokazując im utarte wzorce, walczą o to, by przyszli, by byli, by wspierali różne koncepcje, a przecież chrześcijanin nie powinien żyć, lecz obumierać, nie może zachowywać, lecz tracić, nie powinien ratować starego człowieka, ale stawać się nowym. Tymczasem mamy wokoło kościelne inicjatywy, które konserwują ludzi w ich dramatach, są przyklepywaniem zranień, zamiataniem bólów pod dywan, dążeniem do ocalenia status quo. Ludzie idą za głosem duszpasterzy, za hasłami programów duszpasterskich, ale prowadzi ich to, co najwyżej, do pobudzenia zmysłów i rozumu, do mówienia, do działania, a nie do rozwijania życia wewnętrznego. To mój główny zarzut: dzieje się dużo, ale dzieje się na zewnątrz, w odniesieniach społecznych i towarzyskich, socjalnych; mało natomiast rozgrywa się w duszy ludzkiej, nie przeobraża się jestestwo. Ludzie oddają Kościołowi sporo czasu, całe lata, ale bywa, że przez ten okres nie drgnie wcale ich osobowość, nie nauczą się wolności, są ciągle pogrążeni w swoich konfliktach psychicznych, gdzieś głęboko w sercu skłóceni z bliźnimi, przepełnieni kompleksami. Jezus mówił: Jakie myśli nurtują wasze serca?, docierał do osoby, wydobywał największe skrzywienia. Leczył kalectwa, odpuszczał grzechy, znał człowieka na przestrzał.

Czy Kościół takim Rokiem Wiary może zbliżyć się do człowieka? Czy może zachęcić ludzi, by poznawali samych siebie i w sobie, w swoich losach oraz najdawniejszych, rodzinnych relacjach szukali powodów smutku, zwątpienia oraz deficytów miłości? Czy Kościół może zachęcić wiernych do samokrytyki, elementarnej odpowiedzialności za siebie i do pracy nad sobą, a nie tylko do walki o siłę Kościoła w społeczeństwie? Walka o zaangażowanie społeczne wychodzi Kościołowi nieźle, co ma znaczenie duże, ale jak mu wychodzi walka o pobudzenie dusz do autorefleksji?

Jeśli zastanawiamy się nad tym, jak najlepiej przepowiadać w Roku Wiary, to musimy najpierw wiedzieć, co stanowi centrum chrześcijańskiego przepowiadania. Centrum orędzia zbawczego jest Jezus Chrystus, Jego słowa i gesty, Jego śmierć krzyżowa. Sednem tych spraw były miłość i wolność, afirmacja osoby, pokój i zaniechanie odwetu, pójście – wbrew dobremu samopoczuciu, wbrew bezpieczeństwu – za wolą Ojca, wyrzeczenie się władzy i wpływów, dominacji, kontroli nad innymi, zgoda na utratę wszystkiego, byleby był Bóg uwielbiony i by miłość bliźniego nie doznała uszczerbku… Królestwo Boże opiera się na poczuciu, że jesteśmy godni, chciani przez Boga, wartościowi, zdolni do poświęcenia i przedłożenia relacji z osobami nad różne mniejsze interesy. To wezwanie do zostawienia świata, do porzucenia pobocznych kryteriów, do niekierowania się bogactwem czy bezduszną, religijną normą w starotestamentowym stylu. Królestwo Boże nie jest z tego świata – mówi Jezus, a to znaczy, że nie jest pyszne, nie dąży po trupach do celu, nie chce istnieć inaczej jak tylko w sercach świadomych, wolnych ludzi, którzy czują się kochani i nie dają sobie prawa do mówienia językiem siły.

Na co dzień jesteśmy obrośnięci mnóstwem mechanizmów obronnych, chowamy się przed zranieniami, boimy się otworzyć, boimy się, że padnie światło na te miejsca w nas, które są brzydkie i obolałe. Uciekamy od siebie, uwierzyliśmy – jak Pierwsi Rodzice – podszeptom Złego, że Bóg nam czegoś poskąpił, że sami sobie musimy zapewnić przetrwanie, sami zerwać owoc. Popadamy w małostkowość, zabiegamy o przetrwanie, o święty spokój, zależy nam na tym, by prawda o krzywdach nie wyszła na jaw. Chcemy uchodzić za mocnych swoją mocą, boimy się bliskości. Królestwo Boże istnieje na przekór temu, jest orędziem otwarcia i zbliżenia.

I oto rodzą się pytania skierowane do Kościoła, pytania, które są zadaniem… Jak z poharatanych, słabych ludzi, którymi jesteśmy, wątpiących w swoją wielkość i Boże powołanie, wychować osoby z mocnym, zdrowym poczuciem godności, którą nas Bóg obdarzył? Jak nauczyć ludzi patrzenia w serce, porzucenia nawyków tego świata? Jak sprawić, by nie uciekali, by się nie poddawali lękom i nie służyli zranieniom, ale śmiało się do nich przyznawali? I wreszcie: skąd wziąć miłość, by leczyć ludzi?

Na te wszystkie pytania Kościół powinien sobie odpowiedzieć właśnie teraz, w Roku Wiary. To tu rodzi się wiara: w sercu, w patrzeniu sercem na świat i ludzi, a nie w walce z laicyzacją, w wielkich programach. Kluczowe jest to, jaki obraz samego siebie zyska człowiek, czy zobaczy, że jest synem, a nie niewolnikiem.

Jak uczyć ludzi synostwa i wyprowadzać z duchowego uwikłania, z niewolnictwa? Czy tego w ogóle można się nauczyć? Czy to można wymyślić? Czy można – powiem dosadnie – wyprodukować miłość?

Ludzki smutek wymaga Bożego dotknięcia. Duch wieje, kędy chce, nie da wymusić się Jego działania czy czymkolwiek zastąpić. Przyjście Boga do człowieka jest Boże, nie ludzkie, tego nie można symulować. Zadaniem Kościoła nie jest wyręczanie Boga, ale służba, pokorne przypominanie o Bogu, powtarzanie Jezusowych znaków, czytanie Pisma, łamanie chleba, sprawowanie Komunii. Pozostaje nam to, by jeden drugiego brzemiona nosił, by oddawał życie za bliźnich, by pokazywał, jak się mu układa, obnażał swoje doświadczenia. Tak jak apostołowie, jak Piotr i Paweł… Oni nie mieli Roku Wiary, mieli tylko historię swoich zmagań. Odsłaniali siebie. Nie da się niczego przyspieszyć, umasowić; miłość i wiara kształtują się w codzienności, w tych relacjach, które są nam dane. Bóg nie przychodzi na obłoku, narodził się w stajni, a potem umierał na krzyżu. Tak samo – dyskretnie i spokojnie – porusza ludzkie serca.

Warto, by Kościół w Roku Wiary przypominał o tym sercowym, indywidualnym ukierunkowaniu, by się nie zachwycił głośnymi akcjami. Kościół nie może popaść w samozachwyt, trzeba pamiętać, że ci, którzy przyjdą z szumnymi hasłami, nie są jeszcze zbawieni i oczyszczeni, ale potrzebują rozwoju. Na pewno nie należy cieszyć się jedynie ich liczbą i… spocząć na laurach.

Jarosław Dudycz – współpracownik magazynu katolickiego „List”, autor reportaży i felietonów o sprawach społeczno-religijnych; publikuje w prasie kościelnej i świeckiej.