Kim nie chcą być Polacy

Gabriel Maciejewski

publikacja 04.10.2012 00:13

Często bywa tak, że artyści są chwaleni nie za to, za co powinni, a ich najlepsze dzieła idą w zapomnienie, ustępując tym bardziej trywialnym i łatwiej trafiającym do serc i umysłów. Nie inaczej jest ze sztuką Sławomira Mrożka Krawiec. To całkowicie przemilczane dzieło.

Zeszyty Karmelitańskie 1/2012 Zeszyty Karmelitańskie 1/2012

 

Można odnieść wrażenie, że cały Mrożek powoli odchodzi w niepamięć. Ale Krawiec to w jego twórczości dzieło szczególne. Być może dlatego, że w sztuce tej jest stosunkowo mało miejsca na komunizm, a więcej na coś, co zwykło się określać mianem refleksji ogólnej. Da się ona – nie mam tu dziś miejsca na streszczanie tej sztuki – ująć w słowach; największym marzeniem człowieka jest bycie kimś innym. Żeby to marzenie spełnić, człowiekowi jest potrzebny wybitny krawiec, absolutnie wybitny, który skroi dla niego nową skórę. Dopiero w niej, w tym przyodziewku dla duszy, człowiek będzie szczęśliwy. Ważne jest także to, że według Mrożka, obecność krawca jest absolutnie konieczna; gdyby ktoś sam próbował skroić i uszyć sobie nową skórę, gdyby ktoś sam próbował stać się kimś innym, nie będzie to miało znaczenia, choćby nawet sam był mistrzem krawieckim. Nie jest to istotne, krawiec bowiem musi przyjść z zewnątrz.

I nie chodzi tu bynajmniej o powierzchowne mody, którym wszyscy podlegamy. Chodzi o istotną przemianę, która zagwarantuje nam zadowolenie oraz podniesie naszą samoocenę. Za to ostatnie zaś – o czym warto zawsze pamiętać – Polacy są w stanie zapłacić bardzo wiele.

W XIX-wiecznych opisach podróży przyrównywano Słowian do Arabów. Podstawą tego porównania była silna u jednych i drugich chęć przypodobania się i zwrócenia na siebie uwagi. To ważny rys charakteru, ważna cecha, która każe w pojedynczych przypadkach odrzucać to, co lokalne i dla lokalnych spraw ważne, a przyjmować wszystko, co przychodzi z daleka. W przypadku zaś dużych grup ludzi zamienia się w ślepą wiarę w ocalenie, które przyjść może zza morza jedynie i całkowicie paraliżuje możliwość działania w grupie.

Znamy to i powtarzaliśmy ów błąd wiele razy w historii. Ze świadomością lub bez niej, ale powtarzaliśmy. Co było środkiem, centrum tego błędu i jak działał jego mechanizm? Myślę, że chodziło i nadal chodzi o słabość. Wobec osłabienia państwa, więzi, wobec zaniku komunikacji innej niż agresywna lub handlowa, ludzie czują się słabi i poszukują jakiegoś oparcia. Poszukują innego niż ich własne źródła siły.

Jeśli zajrzymy do sarmackich opisów podróży po Europie i świecie, zauważymy, jak mało tam jest fascynacji obcymi krajami i jak wielka jest chęć powrotu do domu. To znamienne i trudno doprawdy odnaleźć to już później w gorzkich pamiętnikach XIX-wiecznych emigrantów. Polacy niełatwo ulegali powierzchownym fascynacjom i nie dawali się zwieść pozorom. To przyszło później, po upadku państwa i jego struktur. Bo nawet to schyłkowe, słabe państwo dawało nam poczucie siły. Później tego zabrakło i rozpoczęło się poszukiwanie wzorów. Poszukiwanie stylu życia. We Francji, w Anglii, w Niemczech wreszcie. I nie będzie prawdą stwierdzenie, że to samo czynili Rosjanie, choć państwo mieli, nie będzie ono prawdą, bo Rosjanie swoje państwo zwalczali i czuli, że jest ono wrogie i bardzo wymagające, lojalność zaś wobec tego państwa jest wymuszona i sztuczna.

Polak, szlachcic, Sarmata, miał do swojego państwa stosunek pobłażliwy lub lekceważący, lubił je jednak i cenił. Potem, po likwidacji Rzeczpospolitej, zaczął dopiero szukać czegoś nowego, z czym mógłby się utożsamić jako indywidualność i jako członek kasty posiadaczy. I to nam, niestety, zostało do dziś. Tyle, że wyglądamy z tym znacznie gorzej. Bo kiedy ludzie z aspiracjami i chęcią do naśladowania obcych mają pieniądze oraz możliwości, to wiele można im wybaczyć, bo pieniądze i możliwości gwarantują jednak jakiś styl i jakość. Kiedy zaś za naśladowanie biorą się ludzie biedni, nierozgarnięci lub słabo zorientowani, wtedy rzecz cała zalatuje groteską. I nie ma dla takich ani litości ani współczucia.

Niestety, prostej tej prawdy nie sposób wytłumaczyć dziś nikomu, bo świat się skurczył i naśladowanie obcych jest łatwiejsze. Pozornie jednak, bo w istocie nie zmieniło się to wcale. Obcy nie są tylko tak bardzo obcy jak kiedyś. Tylko chęć ich naśladowania za wszelką cenę pozostała.

Wróćmy jednak do początku. Polacy posiadający państwo i króla nie chcieli za nic być Niemcami. To było pierwsze i najważniejsze rozróżnienie, za pomocą którego naród szlachecki określał się tu na ziemi, w ramach prawa i w ramach swojego państwa. Niechęć do Niemców na tronie polskim i do Niemców w ogóle była z dzisiejszego punktu widzenia dość zaskakująca. Polacy po śmierci Zygmunta Augusta woleliby widzieć na tronie prędzej cara Iwana niż cesarza z Wiednia. Wynika to wprost z poczucia siły względem wschodniego sąsiada, z przekonania, że łatwo można poradzić sobie ze wschodem, mając silne państwo, silne więzi kastowe i silną armię. Z Niemcami już trudniej, tym bardziej trudno, że prowadzą oni politykę rozkładu sąsiadów i powolnego ich osłabiania aż do całkowitego wchłonięcia lub podziału. To tłumaczy niechęć Polaków do Niemców i tego co dziś nazwalibyśmy Europą.

Polacy nieposiadający państwa nie chcą być przede wszystkim ofiarami. To jest wprost rzucająca się w oczy rzecz, którą zauważy każdy uważny czytelnik pamiętników pochodzących z XIX wieku. Nieprawdą jest, jakoby Polacy lubowali się w narzekaniu i prowokowaniu sytuacji, które czynią z nich ofiary. Polacy świetnie sobie radzą, bo ich podstawowym pragnieniem jest – nie być ofiarą. Z tym pragnieniem przetrwają zabory i Polska – jak to już kiedyś zostało ustalone – nie tyle odrodzi się po 123 latach niewoli, ile po prostu się ujawni jako byt silny, solidny, który pozostawał przez wiele lat ukryty. 

Polska ujawniła się w roku 1920 w Bitwie Warszawskiej i bitwie nad Niemnem. Polska, jakiej potrzebowali wtedy wszyscy, niestety, za chwilę zmieniła swój charakter na stałe, podpisując traktat wytyczający granicę wzdłuż linii II rozbioru. Granicę tę gwarantowała Wielka Brytania, a Polacy z niezrozumiałych przyczyn traktowali poważnie umowy międzynarodowe. Być może dlatego tak czynili, gdyż przez ponad stulecie byli obywatelami państw silnych i mających potencjał na tyle duży, by samodzielnie gwarantować swoje bezpieczeństwo. Być może chodziło tu o proste naśladownictwo dojrzałych społeczeństw, silnych politycznie krajów, o naśladownictwo, które okazało się pułapką. W dodatku taką, której mechanizmu nikt wówczas nie rozumiał. Polacy budowali więc swoje państwo w pułapce, nie zdając sobie z tego sprawy.

 

 

W dwudziestoleciu międzywojennym przybyła nam jeszcze jedna niechęć. Nie chcieliśmy już bowiem być takimi Polakami, jak się to rozumiało we dworach Litwy, Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Galicji i Kongresówki. Polacy międzywojnia po raz pierwszy chyba postulują rezygnację z tradycji i tożsamości szlacheckiej na rzecz niedoprecyzowanej nowoczesności i – jakbyśmy to dziś powiedzieli – fajności. Nie kończy się to dobrze, ale odwrotu nie ma. Nie ma go nie ze względu na to bynajmniej, że nowa skóra Polaków jest tak znakomita, iż nie chce im się powracać do starej. Nie ma powrotu, bo cała przeszłość, jej wartości, wzory, nawyki i kolory została zniszczona i zapomniana. Polacy po II wojnie światowej są pozostawieni sami sobie,  bez wzorów kulturowych i możliwości  by je stworzyć na nowo. Pozostaje więc jedynie naśladowanie obcych albo mniej lub bardziej udana stylizacja. I to jest dopiero prawdziwy dramat. Zanim jednak doń przejdziemy, przyjrzyjmy się jeszcze odwrotowi Polaków od religii katolickiej. Odwrót ten zaczął się wraz z rozluźnieniem obyczajowości i przybrał formy urzędowe. Oto w Wilnie udzielano tak zwanych „ślubów pod palmą”, czyli w Kościele kalwińskim. Przychodzili tam wszyscy urzędnicy i oficerowie, którzy chcieli się rozwieść, a przynależność do Kościoła katolickiego im to uniemożliwiała. Zmieniali więc wyznanie i już, załatwione. Nie wiem, czy fakt, iż czołowe osobistości w państwie zachowywały się w ten sposób, miał wpływ na udział Polaków w życiu religijnym katolickiej wspólnoty, ale mam wrażenie, że jednak miał. Miał, bo stawiał religię i sakramenty w roli służebnej do „widzimisię” wpływowej osoby, która dla własnej wygody potrafiła zmienić rzecz tak istotną, jak wyznanie. Miał wpływ, ponieważ to, co przez lata Polaków jednoczyło, czyli wiara, ustępowało teraz hierarchii urzędniczej, autorytetom oficerów i samego Marszałka. Hierarchia ta wydawała się silna i atrakcyjna, w istocie jednak była bardzo krucha i bardzo niepoważna.

Niechęć Polaków do samych siebie obserwować możemy właśnie w tych dwóch aspektach – jako niechęć do religii i niechęć do tradycji świeckiej. Apogeum tych obrzydzeń przypadło na czasy po II wojnie światowej, udało się bowiem komunistom, częściowo strachem, częściowo kokieterią przekonać ludzi, że to, co dawało im siłę, pewność i gwarantowało bezpieczeństwo, jest w istocie słabością. Dziś dzieło to kontynuują reformatorzy naszego życia obyczajowego. I śmiało możemy sobie powiedzieć, że wszystko, co Polaków od wspólnoty religijnej i wspólnoty tradycji odciąga, jest szkodliwe i prowadzi jeśli nie do zbrodni, to do upadku na pewno.

Budowaniu fałszywych hierarchii towarzyszy rozbudzanie aspiracji. Są to aspiracje rozmaitego rodzaju, głównie finansowe i artystyczne. Polakom imponuje dziś biznes oraz udział w przedsięwzięciach medialnych, które kojarzą się z karierą. I nic nie pomaga ujawnianie fałszu tych propozycji, wyszydzanie programów rzekomo dających szansę na sukces, karierę czy cokolwiek. Ludzie lecą do tego jak muchy do miodu, nieświadomi, że rynek mediów i rynek muzyczny jest po prostu kontrolowany przez ludzi niemających zamiaru ułatwiać kariery komukolwiek, że biznes w Polsce nie istnieje poza środowiskami ściśle określonej proweniencji. Niby wszyscy wiedzą o podatkach, opłatach ZUS, które rosną ciągle, i innych haraczach, ale to niczego nie zmienia. Biznes i pieniądze to jest fetysz potężny, a jego siła jest nie do zwalczenia. Tymczasem interesy Polaków to jakieś nędzne sklepiki utrzymywane nadludzkim wysiłkiem, jakieś kioski lub w najlepszym razie przedsiębiorstwa typu import-export.

Kariera w strukturach korporacyjnych to kolejna fałszywa pokusa. Polacy wierzą w to, że gromadzenie doświadczeń, wiedzy z zakresu funkcjonowania tych instytucji pozwoli im awansować i buduje ich pozycję w hierarchii. Tymczasem prawda jest taka, że doświadczenia nie mają żadnego znaczenia. Awans zależy od tego, czy aspirujący do kariery człowiek przejdzie pewne rytualne stopnie wtajemniczenia, które uczynią go członkiem jakiejś wewnętrznej kasty. Doświadczenie, wiedza czy łatwość nawiązywania kontaktów z klientem (kolejne oszustwo) nie mają tu żadnego znaczenia. Wręcz przeszkadzają. Jeśli ktoś nagromadzi zbyt wiele doświadczeń i pozna przez to prawdę o strukturze firmy oraz motywach, jakimi się ona kieruje, zostaje wyrzucony na bruk. Jest niepotrzebny po prostu, a jego doświadczenia nie mają znaczenia nigdzie. Po prostu nigdzie. Jeśli w dobrej wierze przyzna się do nich w czasie rozmowy rekrutacyjnej, będzie uznany za naznaczonego i pracy nie dostanie. Nie o to bowiem chodzi, by promować ludzi świadomych, ale o to by wykorzystywać i deprawować nieświadomych. Praca w korporacji to nie jest droga do doskonałości. To droga w kierunku przeciwnym. Jeśli ktoś próbuje zawrócić – znika.

Polacy jednak aspirują do tego, by awansować w tych hierarchiach, wydaje im się bowiem, że to jedyne sensowne, prawdziwe i mocne struktury. Być może tak jest w sytuacji, kiedy nie mamy żadnych innych struktur wytworzonych przez nas samych. Być może to jedyna droga, ale przyznać musimy, że jest to dość upiorne. Wszystko zostało odwrócone, a my żyjemy w kłamstwie. To, co dobre i prawdziwe, kojarzy się nam ze złem i słabością, a to co słabe i fałszywe, uznawane jest za celowe i ważne.

Podstawowa dziś niechęć Polaków dotyczy najgłębszych pokładów ich tożsamości. Polacy nie chcą być Polakami, bo wmówiono im, że to złe. W dodatku wmówiono tak sprytnie, że jeśli ktoś raz w to uwierzy, nie ma już właściwie wyjścia z tej sytuacji. Pozostaje tylko oszukiwanie się, że wszystko jest w porządku. Polacy nie chcą być Polakami, bo wmówiono im, że być Polakiem to być ofiarą. Jest dokładnie odwrotnie i – powtórzymy to raz jeszcze – by się o tym przekonać, trzeba wziąć do ręki dowolny pamiętnik  z czasów zaborów. Polacy, prawdziwi Polacy, na pewno nie są ofiarami. Są nimi za to ci, którzy wierzą w fałszywe hierarchie, tylko że oni dowiedzą się o tym na samym końcu, kiedy nie będzie można już nic zrobić. I pół biedy, jeśli stanie się tak, że celem było jedynie wyrzucenie z pracy, pozbawienie czci, honoru, własności i tożsamości. Bo może być przecież gorzej. Dobrze o tym wiemy.

Kim w takim razie chcą być Polacy? Tutaj zaznaczają się wyraźnie dwie drogi: jedni chcą być ludźmi sukcesu, a drudzy marzą o spokojnym życiu w domowym zaciszu. Według mnie obydwie te wizje skażone są obłędem po prostu. Co do sukcesu – ustaliliśmy już, że sukces rzeczywisty nie jest w naszych warunkach możliwy, mówić możemy jedynie o jakimś sukcesie sfingowanym, warunkowym. Sukcesie do którego potrzebne są cechy charakteru nie kojarzące się potocznie z sukcesem – miękki kręgosłup, umiejętność produkowania wazeliny w dużych ilościach, znana wielu z nas przymilność, która już dawno zastąpiła uprzejmość i inne podobne cechy. Spokojne życie jest za to – wobec czekających nas przeznaczeń – po prostu szyderstwem. Nie można mówić o spokojnym życiu wobec takiej ilości jawnych i ukrytych podatków, nie można mówić o spokojnym życiu wobec takiej ilości strachów i niepokojów, które czekają na każdego w przestrzeniach publicznych, w pracy, szkole, a często także w domu. Ktoś może powiedzieć, że kiedyś było gorzej, na przykład za okupacji niemieckiej czy radzieckiej. Oczywiście, że było, ale my nie aspirujemy to tego, by być krajem i narodem okupowanym, aspirujemy do sukcesu prawdziwego, wszyscy razem i każdy z nas pojedynczo. Dobrze by było więc wpierw ten sukces zdefiniować. Musi się on różnić od tego co zwykle nazywa się dziś sukcesem, czyli od pracy ponad siły za wynagrodzenie niepozwalające spłacić wszystkich zobowiązań. Sukces ten i droga do niego wyklucza ponadto tak zwane spokojne życie. Jeśli ktoś na nie liczy, powinien czym prędzej oprzytomnieć. Sielanki nigdy nie zawierały w sobie ani krzty prawdy psychologicznej i to się nie zmieniło do dziś.

Dziś także – jak dawniej – Polacy nie chcą być katolikami. Wynika to wprost z antykościelnej propagandy obecnej w mediach. Ma jednak owa niechęć do Kościoła wymiar trochę inny, dziś bowiem Polacy nie chcą być katolikami, ale chcą jednocześnie chodzić do Kościoła i przyjmować sakramenty. Chodzi o to, by przyjąć lansowaną, liberalną obyczajowość i nie rezygnować z niczego. Być może to się da pogodzić. Nie wiem. Myślę jednak, że warunek tutaj jest jeden – nie trzeba opowiadać o tym, jak się Kościoła nie lubi lub jaki ten Kościół jest okropny. Wielu go nie spełnia. Wielu traktuje ataki na Kościół jako swoistą kokieterię środowiskową, jako obowiązkowy element wtajemniczenia w lepsze życie, życie bardziej swobodne i ciekawe.

Spróbujmy na koniec jeszcze raz opisać mechanizm pułapki, w którą Polacy wpadają przy okazji różnych przełomów dziejowych. Jak ona działa i na czym opiera się jej podstawowa zasada. Myślę, że na zmianie optyki: to, co ważne i dobre, jest wyszydzane, to, co powierzchowne i głupie – jest podnoszone wysoko. Do tego dochodzi przekupstwo intelektualne i inne, a także systematyczne niszczenie komunikacji. I tyle. Pułapka gotowa, ludzie z rozbudzoną wyobraźnią, którzy nie potrafią się porozumieć we własnym języku, a potrzebują do tego innych środków, są skazani na klęskę. Tylko ile można przegrywać i cały czas mieć nadzieję na sukces? Ile jeszcze razy?