Sprawniejsi niż inni

MICHAŁ BONDYRA

publikacja 26.02.2013 21:35

Chcemy ich oglądać, gdy szukamy w sporcie prawdziwych emocji, czystej walki i przełamywania siebie. Tego w trawionej przez doping i korupcję rywalizacji pełnosprawnych już nie ma.

Przewodnik Katolicki 8/2013 Przewodnik Katolicki 8/2013

 

Blisko czwartą część konferencyjnej sali zajmują przeszklone gabloty. To trofea zdobywane przez niepełnosprawnych sportowców gorzowskiego „Startu” na przestrzeni 38 lat funkcjonowania klubu w sporcie niepełnosprawnych. Nie ma w nich tych najcenniejszych – siedmiu medali igrzysk paraolimpijskich w Londynie. Nic dziwnego, przecież ich zdobywcy muszą się nimi nacieszyć. W sumie w Londynie Polacy zdobyli ich aż 36. Ze swoich półkilogramowych krążków dumni są więc i Maciej Lepiato, i Łukasz Mamczarz, i Milena Olszewska, którzy swój sukces oparli… tylko na jednej nodze.

Maciej Lepiato: być jak Natalia Partyka

Milena przedstawia Maćka jako największą gwiazdę klubu. Gdy przychodzą prośby o autografy ze szkół, dzieci głównie pytają o niego. „Przegląd Sportowy” okrzyknął go odkryciem roku. Nic w tym dziwnego. To on zdobył złoto, bijąc przy tym aż o cztery centymetry rekord świata w skoku wzwyż. Mało tego, startując z pełnosprawnymi, w tym roku skoczył trzy centymetry wyżej, osiągając najlepszy wynik halowy w Polsce! Maciek Lepiato na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od innych sportowców. Jego końsko-szpotawe zakończenie lewej nogi widać dopiero, gdy skacze. Na zawodach i treningach wzmacnia ją specjalnym ochraniaczem. – Cała noga jest krótsza o pięć centymetrów, mam w niej zanik mięśni podudzia, przedłużone ścięgno Achillesa i prawie zerowy zakres ruchu w stawie skokowym – mówi. Gdy przychodzi lato, bez wstydu wkłada jednak krótkie spodenki i… biega. Robi to praktycznie od dzieciństwa, bo mimo swej niepełnosprawności „od zawsze grał z chłopakami w piłkę”.

Albo wsad, albo „pała”

Wzwyż pierwszy raz skoczył na lekcji WF-u w zwierzynieckim gimnazjum. – To były skoki przez gumę na materac, jeszcze „nożycami”. Wszyscy skakali po 130–140 cm, a ja od razu 170 cm. Gdyby nie dzwonek na przerwę, skakałbym dalej – wspomina. Przygodę z lekką atletyką zaczął jednak od… koszykówki. – W drugiej klasie liceum w Strzelcach Krajeńskich pod nieobecność wuefisty Jarka Wali robiłem wsady do kosza. Gdy dowiedział się, co robię, powiedział, że mam to mu pokazać albo wstawi mi „pałę”. Pokazałem, a on zaprowadził mnie do trenera lekkiej atletyki Krzysztofa Borka – tłumaczy. Ten, po tym, co zobaczył, dał mu tygodniową rozpiskę z ćwiczeniami. – Pierwsze zawody lekkoatletyczne kończyłem z wynikiem 193 cm – mówi. Od tamtego czasu co roku zalicza wynikowy progres. Pełnię swoich możliwości pokazał w Londynie. Na pobicie rekordu świata Jeffa Skiby potrzebował tylko siedmiu skoków. – Nie mówiłem tego głośno, ale do Anglii jechałem po złoto i rekord. Wcześniej na oficjalnych zawodach starałem się nie skakać zbyt wysoko, by uśpić konkurencję. No i się udało – śmieje się. Do dziś wspomina 80 tys. żywiołowo reagujących kibiców. – Gdyby wtedy stadion mógł pomieścić 200 tys. osób, tylu by pewnie przyszło. Ludzie chcą nas oglądać, bo oni szukają prawdziwych emocji, czystej walki i przełamywania siebie. Tego w trawionym przez doping i korupcję sporcie pełnosprawnych już nie ma – podkreśla.

Emocje tylko przy Mazurku

Stres potrafi przekuć w pozytywną energię. Kiedyś sprzyjały temu samotne wyprawy na ryby lub grzyby. – Jeszcze w szkole potrafiłem wstać o czwartej trzydzieści, by wyjść do lasu lub nad wodę, a potem wrócić do domu o siódmej, wziąć prysznic i biec do szkoły. Bardzo mi tego brakuje – mówi z żalem. Emocji nie dał jednak rady powstrzymać podczas dekoracji. Mazurka Dąbrowskiego śpiewał ze łzami w oczach. Londyn był nagrodą za sześć lat wyrzeczeń, ale i motorem do dalszego działania. Chce jechać do Rio, by tam, tak jak Natalia Partyka i Oskar Pistorius, startować nie tylko na paraolimpiadzie, ale i w igrzyskach olimpijskich. Droga do tego celu wiedzie przez ciężkie treningi. Sześć razy w tygodniu po dwie godziny szlifuje wraz z trenerem Zbigniewem Lewkowiczem technikę, siłę i dynamikę. Choć mówi trenerowi „per pan”, ich układ jest partnerski. Może dlatego, że obaj są magistrami wychowania fizycznego.

Za zdrowy, za chory

Ze studiami było trochę kłopotów. – Lekarz powiedział mi, że jestem zbyt chory, by studiować. A było to dwa miesiące po tym, jak na mistrzostwach świata juniorów dla niepełnosprawnych w Dublinie okazałem się zbyt zdrowy, by startować
– wspomina rok 2006. Z obu historii wyszedł zwycięsko, z wyróżnieniem skończył bowiem gorzowski AWF na specjalizacji trener siatkówki, a nauczony doświadczeniem, na zawody jeździ już z dokumentacją medyczną. Jeździ i zdobywa medale, bo obok olimpijskiego złota ma w kolekcji mistrzostwo świata zarówno wśród seniorów, jak i juniorów. Dumna z jego wyczynów jest jego dziewczyna Dominika oraz rodzina. Dla mamy sukcesy najstarszego syna to rekompensata za cierpienia, jakie przeżyła, gdy był niemowlęciem. – Zaraz po urodzeniu musiałem przejść operację, pierwsze pół roku życia miałem druty w nodze i gips  – mówi. Dziś z rodzicami śmieje się, że chyba przyniósł go… bocian. – Tata pracuje na budowie, mama jest polonistką, a moje rodzeństwo Marta i Kuba mają coroczne zwolnienia z WF-u. Tylko ja odnajduję się w sporcie. I pewnie bym w nim nie był, gdyby nie moja niepełnosprawność – śmieje się.

Łukasz Mamczarz: poprzeczka zamiast motoru

Łukasz to pasjonat motocykli. Interesował się nimi od dziecka. Nowiutkim ducati monster cieszył się kwadrans. Tamten dzień 13 lipca 2009 r. zapamięta na całe życie. – Jechałem drogą na Barlinek. W Łubiance jest parę domów i ostry zakręt. Jechałem 260 km/h, myślałem, że się zmieszczę. Nagle wyjechał stary opel. Huk. Z miejsca urwało mi nogę. Cud, że przeżyłem – mówi już bez emocji. Dziś jego noga po amputacji ma 20 cm. Zaraz po wypadku się nie załamał. – Nie miałem czasu, by analizować to, co się stało, bo dzień i noc byli ze mną znajomi – mówi. – Koledzy targali mnie z wózkiem na ryby, oglądali wspólnie filmy – wspomina. Dwa miesiące później trafił na oddział rehabilitacyjny Zespołu Szpitalnego przy ul. Walczaka w Gorzowie. – To przez panią ordynator zacząłem skakać. Pewnego razu przyszła i powiedziała: „Jesteś wysoki, nadawałbyś się do sportu”. „Przecież nie mam nogi” – odpowiedziałem. Ona powiedziała mi, że zna trenera od lekkiej atletyki, który zajmuje się niepełnosprawnymi, i czy nie chciałbym spróbować. Zgodziłem się i zapomniałem o sprawie – mówi.

 

 

Zamiast motoru paraolimpijski brąz

Dwa tygodnie później ojciec jeżdżący tirem poinformował go, że dzwonił pan Lewkowicz i chciałby się spotkać. Bracia dowieźli go na salę „Startu” pierwszy raz w listopadzie 2009 r. Dziś już go nie dowożą – dojeżdża sam mercedesem z automatyczną skrzynią biegów. – Motor sprzedałem, ale jeżdżę na quadach, są stabilniejsze, a przy jednej nodze to bardzo ważne – tłumaczy, wspominając, jak początkowo bał się chodzić o kulach. – Nieraz idąc do sklepu czy znajdując się na przejściu dla pieszych, wywracałem się. Było mi głupio, że taki młody, a nie potrafię normalnie iść – wraca do początków. Dziś na jednej nodze potrafi przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną na wysokości 182 cm. – Ten wynik dał mi mistrzostwo Europy i przepustkę do Londynu – tłumaczy. W stolicy Anglii skoczył 8 cm mniej. Starczyło na brąz. – Na paraolimpiadę jechałem, by odkuć się za czwarte miejsce na mistrzostwach świata w Nowej Zelandii. Mało brakowało, żeby mi to kompletnie nie wyszło. Stres był tak ogromny, że nie czułem zupełnie skoków. Trener łapał się za głowę. Uspokoił mnie dopiero kolega z Fidżi, z którym rywalizowaliśmy o medale. Udało się i jemu, i mnie – oddycha z ulgą.

Podwójnie szczęśliwe Rio?

Choć nie ma nogi, trenuje razem z Maćkiem u tego samego trenera Zbigniewa Lewkowicza. Razem z nim i Mileną odwiedza szkoły i opowiada o tym, dlaczego jest niepełnosprawny i jak to możliwe, że na jednej nodze skacze tak wysoko. – Sam nie wiem, jak to możliwe – śmieje się, dodając poważnie, że to efekt ogromnej pracy. – Muszę bardzo wzmacniać nogę, bo na niej biegam i z niej się wybijam – chwali się, że potrafi na niej zrobić półprzysiad ze sztangą obciążoną 180 kg! Dziś przygotowuje się do tegorocznych mistrzostw świata w Lyonie. – O medal będzie trudno, bo mamy grupę łączoną z Maćkiem – przyznaje szczerze. Dużo optymistyczniej wypowiada się o igrzyskach w Rio. – Tam znów powalczę o złoto – deklaruje. Rio może być jeszcze szczęśliwe dla Łukasza z innego powodu; po paraolimpiadzie planuje bowiem ślub ze swoją dziewczyną Sandrą. Teraz stara się o protezę sportową. Kwoty 40 tys. zł nie pokryje jednak z pieniędzy, które dostał za paraolimpijski brąz. Choć dostaje stypendium, liczy na to, że wynik z paraolimpiady przyciągnie sponsorów i w tym względzie niepełnosprawni sportowcy zaczną być traktowani tak jak ich pełnosprawni koledzy.

Milena Olszewska: człowiek renesansu

Milena to człowiek instytucja. Pięć dni w tygodniu siedzi za biurkiem sekretariatu w „Starcie” Gorzów. Potem je w biegu obiad, by zdążyć na popołudniowy trening łuczniczy na 18-metrowej hali – 52 metry bliżej niż w Londynie, gdzie sięgnęła po niespodziewany brąz. W ciągu dwóch godzin potrafi oddać nawet 100 strzałów. – Każde naciągnięcie 40-fun-towego łuku jest równoważne z podniesieniem 20 kg. Śmiejemy się z trenerem, że na zawodach przerzucamy ponad dwie tony – mówi. Po takich zawodach jak te w Londynie adrenalina nie pozwala zasnąć, co innego żmudne treningi, po których zasypia jak dziecko. – Zimą doskonalimy siłę. Mam takie ćwiczenie, że naciągam łuk i trzymam go w tej pozycji 20 sekund, nie oddając strzału. Wszystko po to, by później, gdy na zawodach pojawi się stres, zadziałał automatyzm – wyjaśnia Milena.

Bez taryfy ulgowej

Niepełnosprawna jest od dziecka. – Chyba wychowałam się w jakimś raju, bo czarnkowskie środowisko przyjęło mnie taką, jaką jestem od samego początku – śmieje się. Podkreśla też wielką mądrość rodziców. – Oni wychowywali mnie tak, jak moje zdrowe rodzeństwo, nigdy nie miałam taryfy ulgowej – dodaje. Choć urodziła się z dwiema nogami, jedna z nich – prawa, ciągle się łamała. – Miałam tzw. staw rzekomy, noga przestała rosnąć i od szóstego roku życia zaczęłam chodzić o kulach – wspomina. W wieku 15 lat, chora noga była już o 30 cm krótsza od zdrowej, wtedy lekarze podjęli decyzję: amputacja! – Początkowo mówiłam, że to dobrze, bo przecież mam z nią same problemy. Jednak gdy obudziłam się „po” w szpitalu, przeżyłam szok – mówi, podkreślając olbrzymie wsparcie rodziców. Amputacja zbiegła się z egzaminami do liceum. – Nie było czasu na rozpamiętywanie tego, co się stało. A szpitale już tak pokochałam, że chciałam zostać lekarzem – śmieje się. W szkole średniej w Czarnkowie odkryła, że jest humanistką. Poszła za ciosem. Ukończyła pedagogikę w Gorzowie. – Mogę uczyć dzieci w klasach 1–3, ale chyba wolałabym je trenować – mówi o przyszłości po łucznictwie.

Do łuku podstępem

Do łucznictwa została zwerbowana podstępem. Swoją konferencję w Gorzowie miała Alicja Bukańska – wtedy aktualna mistrzyni świata w łucznictwie wśród osób niepełnosprawnych. – Chodziło o to, by mnie poznać i przekonać do łuku – tłumaczy Milena. Na treningu pojawiła się w listopadzie 2007 r. – Naciągnęłam łuk, strzeliłam i mi się spodobało – uśmiecha się. Sukcesu w Londynie się nie spodziewała. – Z trenerem Ryszardem Bukańskim zakładaliśmy wejście do czołowej ósemki. Po drugim miejscu w eliminacjach, chciałam wygrać choć jeden pucharowy pojedynek – tłumaczy. Ten pierwszy przypadł na Brytyjkę Lee. – Bardzo było mi jej żal, bo przegrać u siebie, gdy wspierają cię rodzice, nie jest miło – mówi. W walce o czwórkę spotkała się ze starą znajomą: Rosjanką Iriną Batorową, z którą przegrała wcześniej finał mniejszych zawodów w Czechach, jak przyznaje na własne życzenie. Kilka miesięcy później w Anglii Irina prowadziła z Mileną już 4:0. – Wtedy wzięłam trzy głębokie oddechy, przesunęłam krzesło bliżej prawej strony i… wygrałam pojedynek 6:4 – relacjonuje swój najlepszy jak dotąd występ. Potem gładko przegrała z późniejszą mistrzynią z Chin, by wygrać z Mongołką. – Powiedziałam sobie, że skoro strzelałam z trzeciego toru i stanowiska C, to do kompletu brakuje mi trzeciej trójki – mówi. Ta trzecia trójka dała jej brąz i łzy radości.

Koronka na torze

Wzruszenie towarzyszyło jej po Londynie kilkakrotnie. Pierwszy raz na korytarzu prowadzącym z hali przylotów. – Stała tam pani i dwie małe dziewczynki z różami. Kiedy mama zobaczyła, że wychodzę, powiedziała swoim córkom, żeby wręczyły mi te kwiaty – wspomina powrót z igrzysk. Milenę poruszyła też reakcja sąsiadów. – Na moim wieżowcu rozwiesili wielki transparent z napisem „Witamy Milenę – wicemistrzynię olimpijską”. Z tą wicemistrzynią już ich nie poprawiałam – śmieje się. Pokłosiem paraolimpijskiego brązu jest też wybór Polskiego Związku Łuczniczego do 10 najlepszych polskich łuczniczek. Jest też… darmowe wejście do najlepszego w Gorzowie klubu jazzowego. – Jazz obok rocka, książek Tołstoja i Dostojewskiego to moja wielka pasja – przyznaje członkini klubu książki „Mole”, który założyła wraz z przyjaciółmi. Do przyjaciół zalicza też państwa Bukańskich. – Oni nie mają dzieci i traktują mnie trochę jak córkę – tłumaczy. Największego przyjaciela widzi jednak w… Panu Bogu. Ze swoją wiarą się nie kryje. W przerwie między pojedynkami na torach lubi posłuchać… Koronki do Bożego Miłosierdzia. Przed wylotem do Londynu wraz z przyjaciółką poszła na Mszę św. i do spowiedzi. – Wśród telefonów, spotkań i słów otuchy ta wspólna modlitwa była dla mnie najważniejsza – przyznaje szczerze.