Upiory Romantyzmu

Andrzej Solak

publikacja 13.03.2013 00:20

Nad polską myślą polityczną wciąż unoszą się upiory Romantyzmu. Demony dawnych, XIX-wiecznych idei, które wylęgły się w mózgach niezrównoważonych poetów, ogłaszających Polskę „Chrystusem narodów”. Wciąż żywe jest przekonanie, że jeśli Polska cierpi, jeżeli dostaje od kogoś baty – to dzieje się wspaniale, bo dzięki temu reszta świata ma się znacznie lepiej.

Wzrastanie 3/2013 Wzrastanie 3/2013

 

Zawsze miałem szacunek dla bohaterstwa naszych powstańców. Czemu jednak krytyka ewidentnych błędów dowódców traktowana jest u nas jako „atak na patriotyzm”?

Kiedy w szkole nauczyciel historii roztrząsa nasze klęski narodowe, to prawie zawsze, zamiast wyciągnąć odpowiednie wnioski i wskazać palcem winnych, zaczyna snuć krzepiącą opowieść – że nie wszystko poszło na marne, bo „odnieśliśmy zwycięstwo moralne”, a co więcej, ktoś na naszym dramacie skorzystał.

Że wprawdzie takie Powstanie Listopadowe (1830) doprowadziło do sromotnej przegranej, do srogich represji w Królestwie Polskim, do trwającej ćwierć wieku „nocy paskiewiczowskiej” – jednak przecież ocaliło niepodległość Belgii (ciekawi mnie tylko, ilu Belgów przejmuje się tym faktem?).

Nie tak dawno pewien publicysta, podczas dyskusji nad sensem Powstania Warszawskiego (1944), zupełnie serio przekonywał, że zakończyło się ono wielkim sukcesem „dla Europy”. Mianowicie przez Powstanie Stalin zatrzymał na jakiś czas swą ofensywę na linii Wisły, więc Niemcy mieli czas na zorganizowanie obrony na wschodzie; dzięki temu Sowieci zagarnęli mniejszy kawałek III Rzeszy niż by chcieli (tak, tak, co tam spalona Warszawa, co tam 150 tysięcy zabitych jej mieszkańców, najważniejsze, że naród niemiecki bardziej nie ucierpiał).

Masochiści

Mam wrażenie, że stare hasło „za wolność naszą i waszą” nabrało jakichś nowych, karykaturalnych form. Kiedyś jego autorom chodziło o walkę ze wspólnym nieprzyjacielem. Dziś mamy masochistyczną manię wspierania choćby i wrogów Polski, w imię ideologicznego zacietrzewienia.

Ot, słyszę od lat o wysiłkach mojego kraju podejmowanych  na rzecz wspierania demokracji w Rosji, na Białorusi czy gdzieś tam jeszcze. Nie wiem, czy ustrój demokratyczny jest lekarstwem na wszystkie bolączki tej planety. Nie mam pewności, czy Rosjanie i Białorusini są aż tak wielkimi jego miłośnikami. Nachodzą mnie wątpliwości, czy posiadamy prawo do pouczania innych narodów jak mają rządzić się u siebie, szczególnie kiedy praktyka demokracji wygląda u nas tak, jak wygląda. Ale najgorsze jest to, że misjonarze demokratycznej religii zupełnie nie zawracają sobie głowy takimi „drobiazgami”, jak interes Polski.

Wcale nie mam powodów zachwycać się rządami Władimira Putina, jednak kiedy obserwuję demonstracje antyputinowskiej opozycji, to widzę sztandary z sierpem i młotem – komunistyczne i nacjonalbolszewickie. Słyszę powoływanie się na Lenina i wezwania do nowej rewolucji. Widzę pederastów wymachujących tęczowymi flagami i feministki zakłócające nabożeństwo w cerkwi.

Czy to jest ta „opozycja demokratyczna”, której kibicuje mój kraj? Czy jeżeli ci ludzie dorwą się do władzy na Kremlu – czy to naprawdę będzie lepsze dla Polski?

Demokraci od Rzezi Wołyńskiej

Kilka lat temu na Ukrainie doszło do ostrego kryzysu politycznego, znanego jako „pomarańczowa rewolucja”. W Polsce zapanowała na tym tle prawdziwa histeria. W naszym kraju poparcie dla „pomarańczowych” (zwolenników byłego premiera Wiktora Juszczenki) było chyba większe niż na Ukrainie.

Organizowano manifestacje, happeningi i koncerty solidarnościowe. Polskie media grzmiały jednym chórem o potrzebie obrony ukraińskiej demokracji. Politycy z prawicy i lewicy wspierali „pomarańczowych” wzniosłymi deklaracjami. I tylko gdzieś w tle słychać było nieśmiałe głosy znawców tamtejszych realiów, że może by tak nie przesadzać z tymi wyrazami poparcia, bo przecież w otoczeniu Wiktora Juszczenki nie brakuje pogrobowców Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, którzy na Polskę i Polaków patrzą krzywo (delikatnie mówiąc), którzy wielbią rezunów z UPA i głoszą ich wielką chwałę. 

Jednak dla naszych elit politycznych najważniejsze było „wspieranie demokracji na Ukrainie”. Rzeczywiście, „pomarańczowa” demokracja wygrała, skutkiem czego ziemie naszego wschodniego sąsiada zaroiły się od pomników stawianych... mordercom polskich kobiet i dzieci z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Wtedy można było już tylko smętnie pokiwać głową, obserwując ten „kolejny sukces polskiej polityki wschodniej”.

Za wolność waszą, nie naszą

Sam nie jestem bez winy. W 1990 roku, kiedy Litwa wyzwalała się spod okupacji sowieckiej, jak Polska długa i szeroka odbywały się demonstracje poparcia dla „braci Litwinów”. Chodziły na te wiece tysiące Polaków, w ich liczbie również niżej podpisany. A potem, kiedy „bracia Litwini” wybili się na niepodległość, od razu zaczęli uciskać mniejszość polską na Wileńszczyźnie, spychając ją do roli obywateli drugiej kategorii. Wtedy zrozumiałem, że ja i podobni do mnie młodzi naiwniacy byliśmy niczym stado głupich baranów.

Pozostańmy jeszcze w klimatach bałtyckich. Niedawno pracowałem nad artykułem o wspólnej operacji wojskowej Polaków i Łotyszy przeciw bolszewikom w styczniu 1920 roku. W wielkim skrócie wyglądało to tak: najpierw wojska bolszewickie wtargnęły na tereny, które dla Łotyszy były Łatgalią, a dla nas – Inflantami Polskimi. Tedy wspólnie z Łotyszami uderzyliśmy na czerwoną zarazę, przeganiając ją z tych ziem. Do tej akcji Polska wystawiła trzykrotnie więcej żołnierzy niż nasz łotewski sojusznik, i poniosła siedmiokrotnie większe straty. Po zakończeniu walk hojnie oddaliśmy Łotyszom wyzwolone Inflanty, i jeszcze doposażyliśmy im armię; wiadomo, Polak zawsze miał gest...

 

 

 

A oni podziękowali nam dość osobliwie – pół roku później, gdy Wojsko Polskie cofało się przed ofensywą bolszewicką, armia łotewska wkroczyła do sześciu pogranicznych polskich gmin (razem 1.500 km²) i... przyłączyła je do Łotwy. Nie oddali nam ich nigdy, do dzisiaj.

Nie uwierzycie, ilu polskich autorów zachwyca się do dziś tamtymi wydarzeniami! Jak wzruszająco, w samych superlatywach opisują ówczesne polsko-łotewskie braterstwo broni!

Takiego, jak Putin

Wspominałem tu wyżej przywódcę Rosji, Władimira Putina, faceta mającego u nas wyjątkowo kiepską prasę. Coby nie mówić, geopolityka lokuje dzisiaj Polskę i Rosję w przeciwstawnych obozach, i to chyba prędko się nie zmieni. Ale nawet u wroga można podpatrzeć to i owo, z korzyścią dla siebie.

Otóż pamiętam, jak kiedyś pewien polski komentator wyraził się ze złością o Putinie – że ten, gdzie tylko pojedzie, to zawsze, za wszelką cenę stara się przepchnąć interes... swojego kraju. Ach, jakież to oburzające!

Rzeczywiście, przy wszystkich niewątpliwych wadach Władimira P., trzeba mu oddać jedno – priorytetem jest dla niego interes własnej ojczyzny. Nie – „zwycięstwo demokracji i wartości europejskich” w jakimś państwie bliższej czy dalszej zagranicy; tylko - interes rosyjski tamże. Dla niego taka postawa jest oczywista – jest Rosjaninem, więc ma obowiązki rosyjskie.

Naprawdę ciężko byłoby wyobrazić sobie Putina np. wtrącającego się w spór polityczny w kraju ościennym po to, żeby udzielić poparcia, obozowi wściekle antyrosyjskiemu, budującemu pomniki zbrodniarzom odpowiedzialnym za rzezie ludności rosyjskiej (jak to uczynili politycy polscy w kwestii Ukrainy).

Podobnie nieprawdopodobne byłoby wstrzymanie przez Putina ekshumacji polskich ofiar w Katyniu, gdyby otrzymał informację, że owa ekshumacja może potwierdzić winę niemiecką oraz fakt, że ofiar było kilkakrotnie mniej niż dotąd uważano (jak jednak postąpił pewien minister sprawiedliwości rządu RP w sprawie Jedwabnego).

Natomiast przywódcy Rzeczypospolitej przyzwyczaili nas do swojej troski o: „wolną Ukrainę”, „wolną Litwę”, „wolną Białoruś”, „wolną Czeczenię”, „wolny Tybet”, „wolny Irak”... Do swego niepokoju o „interesy europejskie”, o „tożsamość europejską”, o „nasz wspólny europejski dom”... I o tym podobne dyrdymały, które zaprzątają ich oświecone europejskie umysły.

A interes Polski?

A jakiż tam interes Polski zaśmieca głowy naszych przywódców? Toż tutejszej „klasie politycznej” chodzi tylko o to, żeby załapać się na jedną-dwie kadencje we władzach, a potem załatwić sobie wygodny stołek w Strasburgu albo Brukseli.

Kiedy więc taki Putin robi co może dla swej ojczyzny, nie oglądając się na to, co powiedzą o nim w Europarlamencie, to nadwiślańscy komentatorzy wytrzeszczają nań oczy – gdzie on się uchował, taki dziwoląg? No bo jakże tak można nie merdać ogonkiem przed Brukselą, tylko działać na rzecz własnego kraju?

„– Mój Boże! – pomyślałem wtedy. – Jak bardzo chciałbym usłyszeć takie zarzuty pod adresem polskiego prezydenta!”

Andrzej Solak - www.krzyzowiec.prv.pl

 

 

TAGI: