Smoleńska wiara doktora Laska

Artur Stelmasiak

publikacja 09.04.2013 23:45

Wiceszef komisji Millera rozpaczliwie próbuje bronić raportu, pod którym widnieje jego podpis. W walce ze smoleńską niewiarą coraz bardziej brnie w stronę kłamstwa

Niedziela 14/2013 Niedziela 14/2013

 

Tekst pt. „Trotyl na wraku tupolewa” w „Rzeczpospolitej" wysadził polską scenę medialną i polityczną. Mało kto zwrócił uwagę, że kilka tygodni później ustalenia Cezarego Gmyza potwierdziła prokuratura. Natomiast najnowsze przecieki z laboratorium oraz niezależne ekspertyzy z USA wskazują, że na wraku Tu-154M nie tylko odnaleziono cząstki trotylu, ale przede wszystkim ślady materiałów wybuchowych, które pochodzą z eksplozji.

– Gdyby w Smoleńsku doszło do wybuchu, to w kadłubie wyleciałyby wszystkie okna. Natomiast wszyscy widzieliśmy film, na którym szyby wybijają później Rosjanie – tego argumentu na smoleński „niewybuch” używa dr Maciej Lasek, szef Polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL) i wiceszef tzw. komisji Millera. To on był spiritus movens badania katastrofy rządowego tupolewa, a teraz jest zatwardziałym obrońcą polskiego raportu.

Ten pozornie logiczny wniosek świadczy jednak o kompromitacji dr. Macieja Laska. Albo szef PKBWL jest całkowicie ignorantem i nieukiem, albo celowo kłamie i manipuluje opinią publiczną. Jako ekspert od badań wypadków lotniczych powinien wiedzieć, że m.in. w Boeingu 747, który po zamachu bombowym w 1988 r. spadł z wysokości ponad 10 tys. m na Lockerbie, niektóre okna także były całe.

Zrekonstruowanego z tysięcy kawałków Boeinga 747 nadal można zobaczyć w Farnborough. Analiza i dokładne studiowanie elementów tego wraku – według ulubionego serialu dr. Laska na kanale National Geographic – jest abecadłem dla wszystkich ekspertów zajmujących się badaniami katastrof lotniczych. Dlaczego najważniejszy ekspert w Polsce nie zna lotniczego abecadła?

Zabrakło doświadczenia i odwagi

Podczas spotkania członków komisji Millera w redakcji „Gazety Wyborczej” padło jedno proste pytanie: – Jakie większe katastrofy panowie badali?

Wywołany do odpowiedzi poczuł się Maciej Lasek, który odesłał zainteresowanego do strony internetowej. Po analizie okazuje się, że szef PKBWL badał jedynie rozbite awionetki i szybowce. Lasek nie był nawet w komisji badającej katastrofę CASY. 10 kwietnia 2010 r. nie miał więc żadnego doświadczenia przy analizowaniu dużych katastrof.

Z perspektywy trzech lat widać jak na dłoni, że „grzechem pierworodnym” badania przyczyny tragedii smoleńskiej była zgoda na oddanie sprawy w ręce Rosjan, ale przede wszystkim zaniechanie powołania komisji międzynarodowej. Wówczas bowiem Rosjanie nie mogliby aż tak bardzo kompromitować się przed ekspertami z całego świata. Z drugiej strony śledztwo obnażyło skrajne niekompetencje polskiej komisji, którą Smoleńsk po prostu przerósł. – Po katastrofie nie było żadnego eksperta, który znał się na konstrukcji tupolewa – wspomina w książce „Moja czarna skrzynka” Edmund Klich.  

Z jednej strony katastrofa smoleńska była największą tragedią w powojennej historii Polski, a z drugiej – dotychczasowe śledztwo okazuje się totalnym partactwem. Wystarczy wspomnieć badania katastrof dwóch iłów z lat 80. ubiegłego wieku. Wówczas Rosjanie także nie chcieli przyznać się do winy. Jednak oficerowie Ludowego Wojska Polskiego mieli wystarczającą odwagę, aby postawić się swoim zwierzchnikom w ZSRR. Płk Antoni Milkiewicz okazał się na tyle uparty, że Rosjanie postanowili go własnoręcznie odwołać. O tym, że stracił stanowisko naczelnego inżyniera Wojsk Lotniczych, Milkiewicz dowiedział się tuż po powrocie z Moskwy do Warszawy. Jednak upór Polaków opłacił się. Kilka lat później Rosjanie przyznali się, że przyczyną obydwu katastrof była wadliwa konstrukcja radzieckich silników. Niestety, w 2010 r. zabrakło wiedzy, umiejętności, wigoru i... odwagi.

Smoleńska brzoza kontra Las Kabacki

Szef PKBWL powiedział kiedyś, że gdyby nie było brzozy, to pasażerowie Tu-154M najprawdopodobniej dziś by żyli. Natomiast słuchacze konferencji nt. bezpieczeństwa lotów w Kazimierzu Dolnym dowiedzieli się od dr. Laska, że zadaniem komisji było tylko zbadanie przyczyn, a nie skutków katastrofy. Dlatego też eksperci skupili się jedynie na locie samolotu do uderzenia w drzewo.

Cały raport komisji Millera jest więc oparty na wierze w moc smoleńskiej brzozy. Co później działo się z samolotem, to już nie interesowało polskich ekspertów. Dlatego też tak zdawkowo i niedbale zmierzyli brzozę i w ogóle nie zajmowali się badaniem wraku samolotu oraz oderwanym skrzydłem. Ich analiza pirotechniczna została przeprowadzona na podstawie badania m.in. znalezionego buta i parasolki. Żadne próbki z wraku nie trafiły wówczas do laboratorium.

Naukowcy związani z zespołem Antoniego Macierewicza podkreślają natomiast, że tupolew nie powinien rozpaść się na tak wiele kawałków. Ich zdaniem, totalną destrukcję samolotu można wytłumaczyć tylko hipotezą wybuchu.

Na takie zarzuty dr Lasek również znajduje barwną i „przekonującą” argumentację. Na dowód swoich twierdzeń przypomniał katastrofy dwóch iłów z lat 80., kiedy to te radzieckie samoloty roztrzaskały się w drobny mak. Niemniej są znaczące różnice. Pierwszy z nich spadł prawie pionowo z dużej wysokości i z ogromną prędkością na XIX-wieczną fortyfikację, a drugi wleciał w las z prędkością niemal dwukrotnie większą niż w Smoleńsku. Miał przy tym pełne zbiorniki paliwa, które eksplodując, rozerwały samolot na części.

Szkoda, że szef PKBWL wybiórczo pamięta te obydwie katastrofy. Zapomniał dodać, że Ił-62, w którym w 1980 r. zginęła Anna Jantar, tuż przed rozbiciem przeciął skrzydłem drzewo – podobne rozmiarami do smoleńskiej brzozy. Las Kabacki w 1987 r. wyglądał natomiast, jakby go skosiła gigantyczna kosiarka. Zanim samolot wybuchł bez naruszenia konstrukcji nośnej skrzydeł, wyciął 600 metrów prawdziwego lasu. Wiele z tych drzew miało po kilkadziesiąt centymetrów średnicy, co doskonale widać na fotografiach z tego okresu.

Wiara w niewiarygodne

Raport Millera obarcza winą pilotów, wskazuje ich niekompetencję oraz brak przestrzegania procedur. Kluczowym błędem popełnionym przez załogę miało być korzystanie z osławionego radiowysokościomierza. Ten mit został obalony przez ekspertów z krakowskiego Instytutu Sehna. Okazało się, że jeden z członków załogi czytał prawidłową odległość samolotu od lotniska. Co więcej, tłumaczenie dr. Laska, że piloci popełnili błąd, posługując się radiowysokościomierzem, można również zapisać w poczet smoleńskich kłamstw. – W instrukcjach dla 36. pułku było napisane, że nawigator od 100 m powinien czytać wysokość z radiowysokościomierza. Skoro takie były wytyczne, to znaczy, że nawigator robił wszystko dobrze. Ale komisja się o tym nie zająknęła – podkreśla płk Bartosz Stroiński, były szef eskadry 36. Pułku.

Na tych kilku przykładach doskonale widać, że członkowie komisji Millera sprytnie manipulują faktami, a nawet uciekają się do zwykłych kłamstw. Dlatego też traktowanie ich raportu niczym prawdy objawionej sprowadza się raczej do wiary w nieomylność Millera, dr. Laska i jego spółki niż obiektywnej analizy dowodów i faktów. Rząd przy pomocy mainstreamowych mediów nakłania nas, abyśmy wierzyli w coś, co jest zupełnie niewiarygodne. – Nie mówię, że komisja zrobiła wszystko źle. Ale nie powinna nas wszystkich karmić informacjami, że jest nieomylna – uważa płk Stroiński.

Tego typu wnioski podziela zdecydowana większość społeczeństwa. W tym gronie znajdują się nawet śledczy z prokuratury. Do zespołu biegłych NPW nie został zaproszony nikt z komisji Millera. – Zasiadały w niej osoby niemające nic wspólnego z lotnictwem. Poza tym ograniczają nas prawne procedury – mówił po powrocie ze Smoleńska płk Antoni Milkiewicz, szef zespołu biegłych NPW oraz były członek komisji badającej katastrofę w 1987 r. To właśnie on w latach 80. postawił się Moskwie.

Jedną z decyzji NPW jest zlecenie nowej analizy trajektorii lotu, odczytanej z tzw. polskiej czarnej skrzynki. Okazało się bowiem, że dotychczasowa analiza była mocno naciągana. Najprawdopodobniej próbowano ją dopasować do raportu MAK, Millera i smoleńskiej brzozy.

Dotychczasowe ustalenia trajektorii w ostatniej fazie lotu zarówno rosyjska, jak i polska komisja wyznaczyły na podstawie obserwacji smoleńskich drzew, a nawet ich fotografii znalezionych w Internecie. Członkowie komisji Millera przyznali się do tego na wspomnianym sympozjum w Kazimierzu Dolnym. Okazuje się, że uderzenia w brzozę, a później przechyłu samolotu o 180o nie potwierdzają żadne parametry odczytane z rejestratorów. Co więcej, dane z polskiej czarnej skrzynki jednoznacznie zaprzeczają tej teorii. Jeżeli samolot zacząłby się obracać, radiowysokościomierz przestałby odbijać fale od ziemi, co oznaczałoby zapis gwałtownego zwiększenia wysokości. Jednak w czarnych skrzynkach nie ma żadnego śladu po takim zapisie.

W 3. rocznicę tragedii smoleńskiej pewnie znów uaktywnią się eksperci z komisji Millera. Ciekawe, co tym razem wymyślą w obronie swoich stanowisk oraz rozbudzenia wiary w jedynie słuszną brzozę.