Bezpłciowa ideologia

Jacek Bulzak

publikacja 13.05.2013 00:19

Przez Polskę przetacza się fala dyskusji na temat tzw. związków partnerskich. W Sejmie debatowano nad projektami ustaw wprowadzających ich rejestrację. Wszystkie projekty odrzucono już w pierwszym czytaniu, ale to tylko dodatkowo podgrzało atmosferę. Zwolennicy rozwiązań ustawowych przystąpili do wielkiej medialnej ofensywy, licząc na to, że ich przeciwnicy w końcu się ugną i zmienią zdanie.

Rycerz Niepokalanej 5/2013 Rycerz Niepokalanej 5/2013

 

Związki partnerskie różnią się od małżeństwa zasadniczo pod trzema względami. Po pierwsze: są mniej trwałe, gdyż łatwo można je rozwiązywać; po drugie: nie mają możliwości adoptowania dzieci, ale – i to jest trzecia różnica – możliwość ich zawierania mają – oprócz par heteroseksualnych – również pary homoseksualne. I to ten ostatni powód zdaje się być najważniejszy dla większości uczestników sporu z obydwu stron. Propagatorzy związków bardzo często widzą w nich przede wszystkim szansę na prawną akceptację homoseksualizmu, co z kolei spędza sen z powiek obrońcom tradycyjnych wartości.

Krok po kroku

Przykład Francji pokazuje, jak ta akceptacja z czasem istotnie się poszerza. W tym kraju w 1999 r. zalegalizowano związki partnerskie, a obecnie wprowadza się „małżeństwa homoseksualne” (z prawem do adopcji). Towarzyszy temu poparcie znacznej części społeczeństwa. Zwolennicy podobnych zmian prawnych w Polsce otwarcie przyznają, że ustawa o związkach partnerskich była we Francji krokiem do zapewnienia homoseksualistom możliwości zawierania małżeństw. Nie inaczej było w takich krajach, jak: Holandia, Belgia, Hiszpania, Szwecja, Norwegia, Portugalia, Islandia, Dania, a ostatnio Wielka Brytania.

Wielu przedstawicieli mniejszości seksualnych – środowisk gejów, lesbijek, osób bi- i transseksualnych (w skrócie: LGBT) – jest już dzisiaj całkowicie przekonanych, że te wszystkie zmiany im się należą, że są ich ludzkim prawem. Stąd często występuje wśród nich zdziwienie, że ktokolwiek może taki pogląd kwestionować. Tym, co dzisiaj stanowi bardzo mocną filozoficzną podbudowę dla ich postulatów, jest tzw. teoria gender (czytaj: dżender).

Koń, jaki jest, każdy widzi?

Słowo gender pochodzi z języka angielskiego i oznacza albo rodzaj gramatyczny (męski, żeński, nijaki), albo – podobnie jak słowo sex – płeć. Mówiąc zwięźle, sex oznacza płeć biologiczną, natomiast gender oznacza płeć społeczno-kulturową. O co tutaj chodzi? Płeć biologiczna jest zakorzeniona w ciele, można ją rozpoznać po zewnętrznych narządach płciowych, czy też po rodzaju chromosomów płciowych (mogą przy tym występować zaburzenia). Płeć społeczno-kulturowa jest natomiast zespołem zachowań, cech, ról czy stereotypów, przypisywanych płciom przez społeczeństwo czy kulturę.

Przykładowo, jeśli zdecydowana większość członków jakiejś społeczności na pytanie: „Czy kobiety mogą być kierowcami autobusów?” odpowiada: „Nie, bo to jest zajęcie dla mężczyzn” – to odwołuje się tym samym do żeńskiego genderu, funkcjonującego w tej konkretnej społeczności. W świecie ortodoksyjnego islamu kobieta nie może chodzić po ulicy z odsłoniętą twarzą – to też element żeńskiego genderu. Z drugiej strony męski gender może się przejawiać np. stereotypem, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze albo że zawsze zna się na naprawianiu samochodu. Mój tata opowiadał mi, że kiedyś w kościołach kobiety siadały wyłącznie po lewej stronie nawy, a mężczyźni po prawej – to też było wtedy elementem treści płci kulturowo-społecznej.

Teoria gender stwierdza za Judith Butler, że to, jak postrzegamy kobiecość oraz męskość, bierze się z tego, co nam przekazali inni poprzez słowa, gesty lub czyny, przez akceptację lub odrzucenie, wyrażane wprost lub nie wprost. My z kolei powtarzamy innym to, czego się nauczyliśmy na ten temat, utrwalając w ten sposób schematy i stereotypy, i utrzymując sztywny dwubiegunowy podział świata na część męską i kobiecą. Co więcej, uczestnicząc w tym wszystkim, jesteśmy święcie przekonani, że różnice między kobietami a mężczyznami wyrastają z samej biologii naszych organizmów i że są konieczne. Tymczasem – jak stwierdzają propagatorzy teorii gender – wszystko to jest „bajką”, zmyślonym „opowiadaniem”, sztucznym tworem społeczeństwa i kultury.

Skutki takiego pojmowania rzeczywistości mogą być bardzo poważne. Radykalnie prowadzone rozumowanie w duchu genderowym prowadzi do wniosku, że pojęcia „męskiej tożsamości płciowej” oraz „kobiecej tożsamości płciowej” są... puste! Nie są niezmienne, przeciwnie: podlegają nieustannym zmianom, włączając w to sferę czysto seksualną. To oznacza koniec płci. Zamiast nich proponuje się więc uznanie, że istnieją niezliczone postacie zróżnicowanych „tożsamości płciowych”, z których każdy może sobie wybrać odpowiednią dla siebie. Z tego powodu homoseksualizm nie jest gorszy od heteroseksualizmu. Również transseksualizm czy transwestytyzm (przebieranie się za osobę płci przeciwnej) powinny być uznane za zjawiska całkowicie normalne.

Człowieku, stwórz się sam!

Początki teorii gender wywodzą się z ruchu feministycznego. Istotą feminizmu, jaki znaliśmy dotychczas, była walka z dyskryminacją ze względu na płeć. Oprócz fatalnych błędów (jak np. domaganie się „prawa do aborcji”) feminizm ma też niewątpliwe zasługi, choćby w postaci nagłaśniania problemu krzywdzenia kobiet. Teraz jednak przekształca się on dramatycznie i zamiast walki o dowartościowanie płci podejmuje walkę z płciami.

 

 

 

Chyba nie wszystkie feministki zdają sobie sprawę, jak fatalne mogą być skutki bezkrytycznej aprobaty dla tej teorii. Anna Dryjańska mówi (odpowiadając biskupom): „Oczywiście istnieją biologiczne różnice między płciami i nikt tego nie kwestionuje. Ale to nie znaczy, że kobieta przychodzi na świat po to, żeby rodzić i sprzątać, a mężczyzna po to, by rządzić, zarabiać i robić karierę”. W tych słowach jest wiele racji, ale brakuje tu świadomości, że radykalna teoria gender kwestionuje również wszystkie różnice biologiczne między płciami. Gender nie uznaje faktu, że są takie role płciowe (jak np. rodzenie dzieci), które koniecznie wynikają z różnic biologicznych, a nie są konstruowane przez kulturę czy społeczeństwo. Zwolennicy tej teorii byliby najszczęśliwsi, gdyby udało się „uwolnić” kobiety od konieczności rodzenia.

Papież Benedykt XVI w grudniu 2012 r. mówił do pracowników Kurii Rzymskiej na temat genderu: „Nie jest już ważne to, co czytamy w opisie stworzenia: «Stworzył mężczyznę i niewiastę». Nie, teraz uważa się, że to nie On stworzył ich mężczyzną i kobietą, ale że dotychczas określało to społeczeństwo, a teraz my sami o tym mamy decydować. Mężczyzna i kobieta jako rzeczywistości stworzenia, jako natura osoby ludzkiej już nie istnieją. Człowiek kwestionuje swoją naturę”. I dodaje: „Jeżeli jednak nie istnieje dwoistość mężczyzny i kobiety jako dana wynikająca ze stworzenia, to nie ma już także rodziny, jako czegoś określonego na początku przez stworzenie”. Człowiek sprzeciwia się swojemu Stwórcy. Teoria gender okazuje się w istocie głęboko bezbożna.

Poprawka: My cię stworzymy...

Jej wniosków nie potwierdza też doświadczenie. Interesującym przykładem jest tutaj przypadek kibuców, czyli spółdzielczych gospodarstw rolnych w Izraelu. Otóż oprócz roli gospodarczej spełniały one też rolę społeczną. Ich najmłodsi członkowie byli wychowywani w duchu czysto genderowym: zacierano lub maskowano cechy płciowe osób, kobiety nakłaniano do podejmowania prac uważanych za typowo męskie. I stała się ciekawa rzecz: nowe pokolenie członków kibucu, które nie znało tradycyjnego podziału na role płciowe, samo po pewnym czasie przyjęło takie role. Kobiety samorzutnie zajęły się wychowywaniem dzieci, edukacją i pracami w domu, a mężczyźni pracą na roli, w przemyśle, budownictwie.

Zwolennicy teorii gender są bardzo aktywni w propagowaniu swoich przekonań w mediach, na uczelniach (teraz już także w Polsce). Przekłada się to na działania polityczne. W różnych krajach zaczyna być normą, że zamiast „ojciec” i „matka” mówi się oficjalnie: „rodzic A” i „rodzic B” (lub nadaje się im numery). We Francji otwarto właśnie pierwszy państwowy żłobek, w którym będzie się dzieci wychowywać bezpłciowo. Tak jak w Szwecji. A w Polsce? Ostatnio minister zdrowia zdecydował, że genderu będą się uczyć pielęgniarki. Nasz rząd chce też zezwolić na bezpłciowe imiona, np. Fifi. To jeszcze niewiele, ale obowiązuje zasada małych kroków.

Amerykańska specjalistka od gender, Dale O’Leary, mówiła w wywiadzie dla tygodnika „Niedziela”: „To oczywiste, lecz z perspektywy ideologii gender jest rzeczą nie do przyjęcia, że kobieta może wybrać macierzyństwo jako pierwszorzędne powołanie. Najlepiej świadczą o tym słowa Simone de Beauvoir. Gdy Betty Friedan spytała ją, czy kobiety powinny mieć prawo wyboru pozostania w domu i wychowywania dzieci, pisarka odpowiedziała: «Kobiety nie powinny mieć takiej możliwości wyboru, ponieważ gdyby taka możliwość naprawdę istniała, zbyt wiele kobiet skorzystałoby z niej»”. Kto wie, co nas jeszcze czeka? Może już wkrótce związek kobiety i mężczyzny będzie „obciachowy”? Może to, co dziś jeszcze uchodzi za normalne, jutro będzie już w ogóle nie do pomyślenia...?

***

Nie wiemy, jak potoczą się losy świata. Ludzie już nieraz udowadniali, że są w stanie zgotować innym ludziom piekło. Nie możemy jednak tracić ducha! Nie zapominajmy o zachęcie Jezusa, który mówił: „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat”. Brońmy zdrowego rozsądku, brońmy rozumu – jak zachęcał m.in. śp. kard. Józef Glemp. Może będziemy nieliczni
i niepopularni, ale jeśli będziemy konsekwentni w swoich przekonaniach, to w końcu spełni się proroctwo kard. Ratzingera z 1969 r.: „Wtedy ludzie zobaczą tę małą trzódkę wierzących jako coś kompletnie nowego: odkryją ją jako nadzieję dla nich, odpowiedź, której zawsze w tajemnicy szukali”.