Kryzys i kruchość

Dobrosław Kot

publikacja 08.07.2013 23:45

Jakie jest miejsce kryzysu w życiu chrześcijanina? Czy marzenie o spokojnej przystani nie jest przypadkiem naiwną utopią?

Znak 5/2013 Znak 5/2013

 

Słowo „kryzys” nieodmiennie wywołuje w człowieku niepokój. I nie pomogą tu chyba żadne próby jego rewaloryzacji. Nawet jeśli według niektórych kryzys przynosi jakąś nadzieję, to na ogół uznajemy to za marne pocieszenie. Dlaczego kryzys nieodłącznie wiąże się z lękiem?

Znaleźć się w kryzysie to poczuć, że rozmaite formy oswajania świata zawiodły. Być w kryzysie to uświadomić sobie, że nasze sposoby rozumienia rzeczywistości przestały do tej rzeczywistości pasować. Rzeczywistość – ekonomiczna, społeczna, polityczna, międzyludzka, małżeńska – ciągle nas zaskakuje. Budujemy sobie własne interpretacje, definicje, paradygmaty, ale ostatecznie okazuje się, że wszystkie one muszą skończyć na śmietnisku zużytych idei.

I to chyba wywołuje w nas największy niepokój. Nie tylko fakt, że w danej chwili coś zawiodło, ale podskórne przekonanie, że rzeczywistość zawsze pozostanie nieoswojona. Nie mamy recept na szczęście, miłość, wiarę, nawet na dobrobyt – chociaż w ekonomii podobno wszystko daje się obliczyć. W kryzysie człowiek staje nie tylko wobec konkretnego wyzwania; staje też wobec własnej bezradności.

Kryzys można rozumieć na kilka sposobów. Wedle pierwszego jest on kresem jakichś form, ich ostatecznym krachem. Było dobrze i nagle nadszedł kryzys, coś się popsuło. Z początku widzimy drobne zarysowania na powierzchni, bagatelizujemy proroków kryzysu. Wszystko będzie dobrze, wszystko wróci na dawne tory. Potem symptomy się nasilają, nasze nadzieje coraz bardziej rozmijają się z rzeczywistością. Dawne strategie nie działają, a wtedy uświadamiamy sobie, że nie wiemy, jak uzdrowić chorą sytuację. Stajemy wobec wyzwania: jak ratować to, co zostało jeszcze do ocalenia, nie wiedząc jednocześnie, jak to zrobić. To rodzi niepewność, świat zaczyna nam się wymykać.

Drugie rozumienie niesie promyk nadziei: wprawdzie kryzys przynosi zmianę, ale może warto odrzucić stare formy, aby odnaleźć nowe, lepsze. Z początku będą się one wydawać obce i niedopasowane, ale z czasem przyzwyczaimy się do nich i uznamy za własne. Z czasem zżyjemy się z nimi i miniony kryzys będziemy wspominać bez większego żalu. Obydwa te rozumienia pokazują życie (osobiste, gospodarcze, społeczne) jako falowanie dwóch okresów: spokoju i kryzysu. Kryzysy jawią się jako chwilowe zakłócenia, które przeminą i nastąpią lata, a może dekady spokoju. W takim ujęciu kryzys wydaje się możliwy do oswojenia: jest jak sztorm, który nie trwa wiecznie, tylko przechodzi, a na horyzoncie pokazuje się słońce.

Jednak można pomyśleć o kryzysie jako o stanie permanentnym, nigdy niezakończonym procesie korozji dawnych form, ich ciągłym przemijaniu i krachu. Takie rozpoznanie odbiera nadzieję na wypogodzenie się nieba. Sztorm może na chwilę przycichnąć, ale zaraz rozszaleje się na nowo. Tak poważna rola kryzysu w naszym życiu może przerażać, gdyż odbiera nadzieję na spokój.

Problem kryzysu pojawia się tu w kontekście Kościoła. Według jednych to świat jest w kryzysie największym od lat, wedle innych to Kościół właśnie w nim się znalazł. Jakie jest miejsce kryzysu w życiu chrześcijanina? Czy marzenie o spokojnej przystani nie jest przypadkiem naiwną utopią?

Niechęć do kryzysu wynika z prostej ludzkiej potrzeby zadomowienia: chcemy zamieszkać na ziemi i zbudować dom, który będzie odporny na rozmaite burze i katastrofy. Spokój zadomowienia wyraża się w stałości. Czy jednak chrześcijanin może sobie na taki spokój pozwolić? Czy nie jest on tylko iluzją stałości, próbą zagłaskania czegoś o wiele ważniejszego?
Ta nadzieja jest autentyczna, wyraża najgłębszą tęsknotę człowieka. Każdy chce zbudować dom, oswoić choć skrawek niegościnnej nieraz ziemi. Jednak spełnienie tej nadziei jest iluzją. Życie chrześcijanina wydaje się bowiem kryzysowe w samym swoim rdzeniu. Dzieje się tak, ponieważ chrześcijaństwo stawia świat w sytuacji kryzysu: oto trzeba porzucić stare życie, oto trzeba narodzić się na nowo, oto trzeba przewartościować dawne formy. O jakie formy chodzi?

Mówiąc metaforycznie, być chrześcijaninem to pozostawać w zawieszeniu pomiędzy ziemią a niebem. I nie mam na myśli tego, że chrześcijanin powinien porzucić ziemię i oddać się wyłącznie sprawom nieba. To pozostawanie w zawieszeniu polega raczej na tym, że chrześcijanin, wiedząc już coś o niebie, nie potrafi porzucić ziemi. Mało tego, nie jest pewien, czy w imię nieba ma ją porzucać, czy też jakoś niebiańsko przemienić: mam siać czy mam nie siać? Niebo chce, bym posiadał, czy żebym nie posiadał? To zawieszenie jest stanem mało komfortowym. Najczęściej z niego rezygnujemy, wybierając albo ziemię, albo niebo. W chrześcijaństwie chyba od zawsze istniały te dwa modele. Możliwe jednak, że być chrześcijaninem to zdać sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie należy się już do ziemi i jeszcze nie należy się do nieba. Być chrześcijaninem to trwać w dziwnym stanie, gdzieś pośrodku drabiny.

Rozsądek nakazuje zejść z niej lub wspiąć się wyżej. Jednak kłopot polega na tym, że dobrze wiemy, iż naszym losem jest zamieszkać w tym stanie „pomiędzy”. Dlatego nie należy zbytnio zadomowić się na ziemi – to jest w orędziu chrześcijańskim dostatecznie jasno powiedziane. Dlaczego jednak nie należy w związku z tym porzucić ziemi i szybko wspiąć się po szczeblach w górę? Myślę, że dotykamy w tym miejscu sedna owej permanentnej kryzysowości chrześcijaństwa: tu, na ziemi, prawdy nieba są bardzo kruche. Są jak szklana konstrukcja, którą łatwo zniszczyć jednym nierozważnym dotknięciem. Można nie dostrzegać tej kruchości, siedząc we wspaniałej gotyckiej katedrze, słuchając preludiów chorałowych Bacha i czytając kolejne kwestie ze świętego Tomasza. Wtedy kruchość przemienia się w stałość. Czujemy moc potęgi, której nic nie wzruszy.

Ale przecież wiemy bardzo dobrze, że poza murami katedry miłość najłatwiej wyszydzić i sponiewierać, że słabość najłatwiej skopać, a poświęcenie wyśmiać. Nikomu nie udowodnimy istnienia Boga, nikogo nie przekonamy do prawdy zmartwychwstania Chrystusa. Prawdy te są skandalem i głupotą, jak pisał święty Paweł. Kruchość prawd chrześcijaństwa polega na tym, że choć są najważniejsze, pozostają najbardziej bezbronne – moc truchleje. Można bowiem zrozumieć człowieka bez Chrystusa, można pomyśleć świat Boga. Dla wielu wierzących brzmi to groźnie, ale przecież codziennie się przekonujemy, że tak jest.

Dlatego trudno zadomowić się w niebie. Nie tylko z tego powodu, że dookoła są inni, którzy wybrali ziemię, ale przede wszystkim dlatego, że doświadczamy tej kruchości w sobie. Te prawdy są kruche nie tylko wobec jakichś „wrogów zewnętrznych”, ale są zagrożone w nas i przez nas samych – pogardzamy konsumpcjonizmem i jednocześnie śnimy o nowym samochodzie. Na tym chyba polega ostatecznie dramat etyki: być może nie jest tak, że przez całe życie zachowujemy pewność co do wartości, tylko czasem nie starcza nam siły, by je wypełnić – tylko w momencie wyboru na chwilę uznajemy, że te wartości są niewiele warte; gdzie indziej jest lepiej.

Kryzys w chrześcijaństwie rodzi się zatem na styku nieba i ziemi. Chronimy kruche prawdy i sami je jednocześnie kruszymy. To jest niepokojące i dlatego zrozumiała jest nadzieja, by ten kryzys raz na zawsze zażegnać. Jednakże warto się zastanowić, jak miałby wyglądać ten stan, w którym wszelki kryzys zostałby zażegnany, w którym chrześcijaństwo uzyskałoby niezagrożony niczym spokój. Owe kruche prawdy musiałyby ulec jakiemuś utwardzeniu, musiałyby być dla każdego oczywiste i niekwestionowalne, tak jasne i wyraźne, że nikt przy zdrowych zmysłach nie byłby ich w stanie odrzucić. Prawdy wiary musiałyby się stać twarde jak prawa fizyki: ciała spadają, Chrystus zmartwychwstał, w uniżeniu wywyższenie. Czy jednak możemy sobie w ogóle wyobrazić taki stan? Czy marząc o nim, nie oszukujemy samych siebie?

Cały artykuł można przeczytać na łamach majowego numeru miesięcznika „Znak” (nr 696, 2013).