Światełko na przełęczy

Iwona Pawłowska

publikacja 07.11.2013 21:29

Maciej Berbeka to nie tylko himalaista, który wszedł własnym wariantem od strony tybetańskiej na Mount Everest i wytyczył tzw. Drogę Jana Pawła II na Annapurnę, a zimą zdobył Manaslu, Czo Oju i Broad Peak. Po ukończeniu krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych uczył przez kilka lat w zakopiańskim Liceum Plastycznym im. A. Kenara, a wraz z Ewą Dyakowską-Berbeką współpracował z Teatrem St. I. Witkiewicza. Toprowiec i przewodnik.

Głos Karmelu 54/6/2013 Głos Karmelu 54/6/2013

 

 

Pasja

Ilekroć myślę o wyprawach górskich Maćka Berbeki, zastanawia mnie raczej jego wolność, męstwo i pokora niż osiągnięcia mierzone stopniem trudności przebytych dróg. Jego pasja spełniała się na rozmaite sposoby. Podczas wspinaczek poznawał przecież także siebie samego. W góry prowadził tych, którzy pragnęli czerpać radość z wchodzenia na szczyty. Był toprowcem jak jego ojciec – Krzysztof, o którym Apoloniusz Rajwa pisał: „Każdy mógł na niego liczyć: partner, z którym związał się liną, towarzysz wyprawy w góry wysokie, ranny taternik w zerwach Mnicha”. Chodzi tu o Jana Łąckiego, po którego nocą 20 kwietnia 1960 r. bracia Krzysztof i Ryszard Berbekowie zjechali całą wschodnią ścianą tej góry. Trudno powiedzieć, że Maciek rozpoznał w sobie umiłowanie gór. On się z tą pasją urodził.

„W dolinach naszej codzienności”

Codzienność, w której poznałam Maćka, była związana z Teatrem Witkacego, w którym zajmowałam się m.in. opracowywaniem programów do spektakli. Maciek pomagał Ewie w realizowaniu projektów reklamowych, które powstawały jako integralna część wizji artystycznej tworzonej z Andrzejem Dziukiem.

Nigdy nie wspinałam się z Maćkiem, a jednak stał się moim przewodnikiem. Wiosną 1989 r. mieliśmy nawet biwak, tyle że w warszawskim hotelu, który był wtedy częściowo remontowany. Trafiliśmy tam z pociągu przesiadkowego, bo ten, którym wyruszyliśmy z Zakopanego – Maciek na zebranie Polskiego Związku Alpinizmu, a ja do drukarni – utknął na dworcu w Suchej Beskidzkiej. Maciek do mnie przyszedł nieco wcześniej ze swojego wagonu. W Suchej nasz wagon wypadł z szyn. Maciek w okamgnieniu wyjrzał przez okno i zerwał hamulec bezpieczeństwa. Zaraz przybiegł konduktor, grożąc mu grzywną za nieregulaminowe zachowanie. Wysiedliśmy z pociągu, a Maciek, wskazując konduktorowi na słup trakcji elektrycznej, rzucił zwięźle: „Dużo dalej byśmy nie pojechali!...”.

Kiedy spotykałam Maćka, miałam wrażenie, że rozmaite sprawy nabierają właściwych proporcji. Jednak wtedy podczas wspólnej podróży przeżyłam coś więcej niż moment grozy i ulgę, że wszystko dobrze się skończyło. Maciek zareagował tak, jakby ten łomot zwiastował lawinę. Jeśli nie da się uniknąć zagrożenia, bezpieczeństwo zależy od koncentracji i umiejętności nabytych w takim stopniu, że spontaniczne działanie jest bezbłędne.

Gdybym wówczas była sama, to sparaliżowana nową dawką lęków utwierdzałabym się w przeświadczeniu, że sztuka przetrwania polega na rezygnacji ze spełniania pragnień. Maciek, zatrzymując pospieszny do Warszawy, zarazem zerwał we mnie jakąś blokadę uniemożliwiającą radowanie się życiem. Sprawił, że powróciłam do siebie samej.

W Maćku pełnię życia wyczuwałam tak silnie, że była darem nieznanej mi wcześniej wolności, zrodzonej w przenikaniu się radości z radykalizmem. Nie przypadkiem jego uczennica wspominała, że „Berbeka był bardzo wymagający, kochał wręcz stalową dyscyplinę”. Ten rys jego osobowości był ukryty za rozbrajającym poczuciem humoru. Mówimy zwykle o „stalowych nerwach” i „żelaznej konsekwencji”. Tymczasem „stalowa dyscyplina”, uszlachetniona empatią, pozwalała Maćkowi wymykać się natłokowi rozmaitych życia drobiazgów. Przyznał kiedyś: „Wracając z Himalajów, czuję się odmieniony. Mam znów siłę, by coś robić. Życie składa się ze zbyt wielu szczegółów, kłopotów, zmagań z banałem. Trzeba odetchnąć, żeby te przeszkody wydały się nieistotne choć na chwilę. Trzeba czasem spojrzenia z góry na to, co zdarza się w dolinach naszej codzienności. Człowiek traci do tego dystans. Góry go przywracają”.

Pełnia życia

Mieliśmy spotkać się, by zanotować choćby w formie impresji jego przemyślenia o górach. Zapewne o najgłębszym źródle pasji życia, jakim jest Bóg, byśmy pomilczeli. O pewne rzeczy nigdy nie odważyłam się zapytać. Na przykład o to, jak w 1988 r. przetrwał noc na Broad Peaku. Przed tegoroczną wyprawą powiedział: „Gehenna, jaką przeżyłem w czasie zejścia... Rzadko do tego wracam, nie lubię o tym opowiadać, bo nikt nie lubi opowiadać o tym, jak się po prostu powoli umiera w górach”.

Maciek zwykle przemilczał to, czego doświadczał w ekstremalnych sytuacjach. Niekiedy odwoływał się do symboliki lustra, jakby starając się ominąć budzenie bolesnych wspomnień. Jego słowa odsłaniają jednak więcej, niż sugerowałoby skojarzenie z dotykaniem krawędzi doczesnej egzystencji. Mówił: „Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Dlaczego więc ryzykuję stratę wszystkiego? Każdy chce zajrzeć na drugą stronę lustra”. „Nie wiem, czy umiem racjonalnie wyjaśnić, dlaczego pod pewne góry się wraca. W naszej podświadomości są strzępy informacji, obrazów z przeszłości. Tylu przyjaciół zostało na K2 na zawsze. To zostawia jakiś niepokój, zadrę w duszy. Chce się wrócić, zobaczyć, czy się da wejść. Przeżyć to, za czym gonili ci, co zginęli. Zrozumieć, dlaczego tak się stało”. Także dlaczego w 1964 r. zmarł wskutek wypadku na Dent d’Herens w Alpach jego ojciec.

Okruchy wyznań Maćka ledwo dają przeczuć, jaką intensywność przybiera pasja doświadczana zarówno w umiłowaniu gór, jak i w cierpieniu powodowanym dotarciem podczas wspinaczki do tak głębokiego wymiaru własnej tożsamości. Ujrzenie w sobie, jak w zwierciadle, śladów traumatycznych przeżyć i rozbłysków chwil niewyrażalnej szczęśliwości może wzbudzać palącą potrzebę przekroczenia polaryzacji doznań. Ufam, że Maciek, spełniając ćwierć wieku później marzenie o zimowym wejściu na Broad Peak, doświadczył upragnionej harmonii siebie z samym sobą, z górą i jej Stwórcą. Jak napisał św. Ireneusz: „Chwałą Boga jest człowiek żyjący w pełni”.

 

 

Droga na Górę gór

Wśród rozmaitych pasji Maćka rysuje się wyraźnie jego droga na Górę gór, ukształtowana przez żywą wiarę i trudne doświadczenia. Czyż sprostanie warunkom wspinaczki, jaką uprawiał, nie wymaga podobnej postawy jak wypełnianie zasad podanych przez św. Jana od Krzyża? Pewne elementy topografii drogi na Górę Karmel umożliwiają zastanowienie się nad radykalizmem przylgnięcia do Boga, pozwalając wydobyć takie aspekty pracy nad sobą, które są trudno uchwytne zarówno w opowieściach wyprawowych, jak i w rozważaniach o duchowości karmelitańskiej.

Jan od Krzyża superdiretissimę Góry Karmel wpisał w sylwetkę człowieka, narysowaną kreską podobną do szkiców dróg taternickich. Jej skalę trudności określił słowami: „nic – nic – nic”, zakładając odrzucanie wszystkiego, co utrudnia jej przebycie. Kuluarem prowadzącym na szczyt aż po zjednoczenie z Bogiem jest mądrość. Kto jednak może stwierdzić: „już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20), uznając, że ukończył drogę do pełni człowieczeństwa?

W obrazach Ewy powtarza się wizerunek podążającego wzwyż człowieka otulonego świetlistością. W jednym z obrazów na tle stromizny pojawiają się ikony Matki Bożej, przypominając, jak wiele wspólnego z poręczówką ma różaniec. W wielu collage’ach Ewy odbija się jej oczekiwanie. Uniwersalne, bo tak intensywnie osobiste.

Jak swoją diretę duchową wytyczał Maciek? Skąd czerpał – wydawałoby się – niewzruszony spokój? Czego doświadczał, mając świadomość, że wspinaczka ma również wewnętrzny wymiar walki o uzasadnienie dla siebie samego tak niewyobrażalnego wysiłku i ryzyka? Czy można doświadczać konfrontowania swej kruchości z potęgą żywiołu, nie zawierzając siebie Bogu?

„Idea wyciągnięcia pomocnej ręki”

Maciek przed wyjazdem na Broad Peak wyjaśniał: „Góry to moja miłość. […] Wspinanie, uprawianie alpinizmu to piękny sport, który może wypełniać całe życie, ale pełną satysfakcję daje mi dopiero niesienie pomocy w górach: idea wyciągnięcia pomocnej ręki”. Zaskoczyły mnie te słowa, gdyż Maciek albo wymijał żartem pytania o swoje pasje, albo działał bez słowa. Wyjątkowo dużo o partnerstwie w górach powiedział Edwardowi Miszczakowi w filmie z cyklu Ludzie w drodze (1997): „Istnieje przekonanie, że człowiek nie jest w stanie drugiemu człowiekowi pomóc. […] Pomoc tej drugiej osobie nie polega na tym, że mam wziąć partnera i go znieść. […] jest to samo bycie, samo uczestniczenie w tym, że ta osoba nie zostaje sama, słabsza”. Mówił także o wypadku na K2 w 1996 r., gdy lawina porwała go z Żebra Abruzzów: „Spadłem do podstawy ściany. Stałem na czubkach raków, z wbitym czekanem, i wiedziałem, że to mnie zaraz porwie. […] Właśnie ta świadomość, że nie można nic zrobić, była najgorsza. […] A potem przychodzi moment, kiedy wydaje się, że to jest już koniec. I taki moment przyszedł”. Im trudniejszych spraw w tej rozmowie Maciek dotyka, tym spokojniej o nich opowiada. Jak przewodnik, który swoim zrównoważeniem stwarza poczucie, że stroma grań jest możliwa do pokonania tylko pod warunkiem nieulegania emocjom. Milczenie i uważność tworzą swoistą strategię zachowań w sytuacji próby. Dla Maćka taką sytuacją próby było każde wyjście w góry, zwłaszcza podczas jego służby ratownika, zobowiązującej do niesienia pomocy – według słów toprowskiej roty – „bez względu na porę roku, dnia i stan pogody”.

Maciek wytyczał nowe drogi zarówno w górach, jak też w pracy nauczyciela, w projektowaniu sprzętów m.in. dla osób chorych. Przypomniał o tym rzeźbiarz i nauczyciel, który pracował z Maćkiem w „Kenarze”, Marek Szala: „było pewne, że ktoś, kto szuka własnej drogi na Annapurnę czy Mount Everest, nie będzie powielał cudzych wzorów mebli z czasów Neużila i Barabasza. [...] Podłoże emocjonalne niektórych zadań projektowych było głęboko humanistyczne. Nie była to «sztuka dla sztuki». Cały cykl tematyczny zadań projektowych mebli i obiektów dla młodzieży niepełnosprawnej to była prawdziwa lekcja zrozumienia drugiego człowieka, empatii i wrażliwości na jego cierpienie. Czasem terminalne”.

Przestrzeń nadziei

Odpowiedź, że Maciek do swych projektów artystycznych czerpał inspiracje z doświadczeń górskich, to za mało, by zrozumieć jego drogę twórczą. Na pewien ślad wskazał kiedyś sam pytaniem o prof. Andrzeja Pawłowskiego. Nie spodziewałam się, że idąc śladem naszej ledwo rozpoczętej rozmowy o jego promotorze dyplomu na ASP i przyjacielu, trafię na słowa, które są pewną przesłanką do rozumienia pasji Maćka. O intrygujących fotogramach Pawłowskiego z cyklu Genesis, ukazujących ręce na tle nieba, Janusz Krupiński napisał: „Czy z człowieczeństwem nie splata się pragnienie wzlotu? Obowiązek podźwignięcia się? […] Wprawdzie te ręce, zmagając się z własnym ciężarem, nie potrafią go przezwyciężyć, tym niemniej uskrzydla je właśnie utopia wzlotu, wznoszenia się. […] Księga Rodzaju zdaje się przecież mówić, że od początku, od pierwszego dnia, całe stworzenie przenika na wskroś […] to pęknięcie?, napięcie?, ta fundamentalna opozycja: ziemi i nieba, mroku i jasności... – że być człowiekiem to żyć w tym pomiędzy”.

Niekiedy w człowieku zanika odwaga życia pomiędzy, kurczy się przestrzeń jego ufności. Zranienia wewnętrzne stają się w nim fundamentem ścian lęku, którymi się otacza. Takiemu człowiekowi może pomóc człowiek otwarty na prawdę. Tischner pisze, że porywa go w wymiar istnienia, którego „człowiek z kryjówki” nie odkryłby sam. Oto „człowiek zamknięty w «klatce ciała» i jego lęków – prostuje skrzydła i unosi się «ku górze» ponad swe więzienie”. „Wolność jest łaską otwierającą na łaskę”. Łaską tą jest najpierw zdolność odpowiedzi na wezwanie: „Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana” (1 Krl 19, 11).

Maciek samą swoją obecnością wyprowadzał mnie ze szczelin lęków i ośmielał do wytyczania własnej drogi w życiu. Dla mnie światełko widziane na przełęczy jako ostatni ślad Maćka na Broad Peaku jest zarówno „zadrą w duszy”, jak i niegasnącym impulsem do przezwyciężania siebie i rozszerzania horyzontu nadziei.