Z Mazowieckim w Gnieźnie u prymasa Wyszyńskiego

Kazimierz Wóycicki

publikacja 31.12.2013 13:38

Gdy zmarł Tadeusz Mazowiecki, wielokrotnie powtarzano, że odeszła z nim cała epoka. To z pewnością prawda. Niewielu jednak dodawało, że epoka, w której żył Tadeusz Mazowiecki, była dla Polaków trudna i najeżona wieloma dramatycznymi dylematami. Dorastając do roli polskiego męża stanu, Mazowiecki — dla sporej części opinii publicznej symbol odzyskanej w roku 1989 niepodległości — był zarazem człowiekiem uwikłanym w wiele owych trudnych polskich dylematów. Jego wielkość polegała nie tylko na tym, że potrafił je z powodzeniem rozwiązywać, lecz również na tym, że potrafił wyciągać konsekwencje z popełnianych błędów.

Więź 4/2013 Więź 4/2013

 

Gdy zmarł Tadeusz Mazowiecki, wielokrotnie powtarzano, że odeszła z nim cała epoka. To z pewnością prawda. Niewielu jednak dodawało, że epoka, w której żył Tadeusz Mazowiecki, była dla Polaków trudna i najeżona wieloma dramatycznymi dylematami. Dorastając do roli polskiego męża stanu, Mazowiecki — dla sporej części opinii publicznej symbol odzyskanej w roku 1989 niepodległości — był zarazem człowiekiem uwikłanym w wiele owych trudnych polskich dylematów. Jego wielkość polegała nie tylko na tym, że potrafił je z powodzeniem rozwiązywać, lecz również na tym, że potrafił wyciągać konsekwencje z popełnianych błędów.

Ten wstęp jest konieczny, aby zrozumieć znaczenie stosunkowo mało znanego epizodu, jakim była wizyta Tadeusza Mazowieckiego u kard. Stefana Wyszyńskiego w Gnieźnie 11 czerwca 1975 roku. Był to moment bardzo istotny dla przyszłego premiera, wówczas jedynie redaktora naczelnego miesięcznika „Więź”. Fragmenty zapisków kard. Wyszyńskiego z tego spotkania były publikowane[1]. W tym miejscu posłużę się jednak wyłącznie własnymi wspomnieniami.

Zaproszenie do Gniezna na dwudniowy pobyt — i to wraz z całą redakcyjną delegacją — oznaczało wyrażenie zaufania przez prymasa Polski. Problem w tym, że zaufanie to nie było wcześniej sprawą aż tak bardzo oczywistą. Jeśli nawet między prymasem a redaktorem naczelnym stosunki były od pewnego czasu coraz lepsze, to ten gest ze strony kard. Wyszyńskiego miał z pewnością wyraźnie ukazać tę poprawę.

W delegacji „Więzi” najważniejszą osobą był oczywiście Mazowiecki, ale do Gniezna został on zaproszony ze swoimi współpracownikami, wśród których byli: Wojciech Wieczorek, Zdzisław Szpakowski, Jan Turnau, Jacek Wejroch oraz ja — jako redakcyjna „młodzież”. Było to dla mnie wielkie i silne przeżycie, tym bardziej że to przez kardynała Wyszyńskiego byłem bierzmowany w roku 1958, na krótko po tym, jak wyszedł on z internowania i otoczony był w mojej rodzinie nimbem bohatera.

Do Gniezna przyjechaliśmy wieczorem poprzedniego dnia i nocowaliśmy na terenie kurii, by dopiero rano być przyjętym przez kard. Wyszyńskiego. W programie wizyty było zwiedzanie katedry, muzeum i Ostrowa Lednickiego, po którym oprowadzał nas ówczesny sekretarz prymasa, ks. Józef Glemp.

Siedziba prymasa i zarazem kurii położona jest tuż obok archikatedry gnieźnieńskiej, prymas polecił nam więc zwiedzenie katedry. Czynił przy tym znamienne uwagi o długowieczności Kościoła i epizodycznej, z punktu widzenia dziejowego, władzy komunistów. Słowa te akurat w tym miejscu miały jakąś niezwykłą siłę.

Przytaczam takie szczegóły nie gwoli samego wspominania, lecz aby wskazać, jak starannie wizyta była zaaranżowana przez gospodarza, którym był kard. Wyszyński. Nie było to i nie mogło być żadnym przypadkiem, lecz było wynikiem wyrazistego zamysłu politycznego.

Istotą pobytu nie było oczywiście zwiedzanie Ostrowa Lednickiego lub archikatedry, lecz rozmowy. Prymas zorganizował właściwie coś w rodzaju małej konferencji, jaka odbywała się w jego gabinecie. Jej protokół, choć niepisany, był jednak ściśle określony. Najpierw słuchał naszych wystąpień. Nie pamiętam, w jakiej one były kolejności, z całą pewnością jednak najistotniejsze było wystąpienie samego Mazowieckiego. Gospodarz notował to, co mówiliśmy, a następnie podsumowywał krótko to, co od każdego z nas usłyszał. Bardzo trafnie odczytywał nie tylko treść, ale i intencję wypowiedzi. Mój „referat” dotyczył młodzieży i choć nie mogę go dzisiaj odtworzyć, to jednak zawierał zawoalowaną krytykę duszpasterstwa młodzieżowego. Posługiwałem się przykładem z mojej parafii. Byłem jednak w mojej krytyce bardzo ostrożny. Prymas od razu odczytał moje intencje i wprost powiedział, że można i trzeba mówić bardziej otwarcie.

W trakcie tych rozmów kardynał wtrącał niekiedy też ironiczne anegdoty dotyczące jego spotkań z władzami, również tych wcześniejszych z Gomułką. Komunistyczni władcy sportretowani byli w tych opowieściach jako dość niegrzecznie zachowujący się chłopcy, których on, człowiek dorosły i dojrzały, musi dla dobra sprawy tolerować.

Skuteczny pragmatyk

Najistotniejszą postacią był w naszej grupie w oczywisty sposób Tadeusz. Nie wiem, czy w trakcie naszego pobytu w Gnieźnie spotkał się z kardynałem już bez nas w cztery oczy. Jest to moim zdaniem bardzo prawdopodobne, nic mi jednak na ten temat nie wiadomo.

Było zarazem dość czytelne, z jakim przesłaniem przyjeżdża redaktor naczelny „Więzi” i dlaczego prymas Polski go w taki sposób przyjmuje. Widoczne już było, że „cud gospodarczy” epoki gierkowskiej kończy się i pozostaną po nim tylko długi. Reżim skłócił się ze wsią, wracając do posunięć, które sygnalizować mogły powrót do polityki ograniczania prywatnej własności ziemi, oraz zapowiadał zmiany w konstytucji ze sformułowaniami o „przewodniej roli PZPR”. Istotne było również rodzenie się opozycji w najrozmaitszych jej formach, poczynając od akcji zbierania podpisów pod rozmaitymi listami protestacyjnymi, aż po działalność opozycyjnych „salonów”, w których w dość zorganizowanych formach i regularnie dyskutowano o polityce. Wyczuwalne było narastanie opozycyjnych nastrojów wśród młodszego pokolenia inteligencji, które miało za sobą rewoltę studencką z marca 1968 roku. Wielkie znaczenie miała też rewolta robotnicza z grudnia 1970 roku. Polityka „socjalistycznej konsumpcji” pierwszych lat Edwarda Gierka wyciszyła nastroje, ale jej kryzys ujawniał wszystkie problemy ze zdwojoną siłą.

 

 

 

W tej sytuacji Mazowiecki był zdania, że rodząca się opozycja lat siedemdziesiątych wprowadza całkowicie nową jakość w życie polityczne. Uważał, że nie jest ona czymś epizodycznym i jej znaczenie nie sprowadza się jedynie do moralnego protestu. Kończyła się ostatecznie epoka „polskiego Października 1956”, jako czasu pewnego kompromisu między władzą a społeczeństwem. O tym mówiło się wielokrotnie i nieustannie niemal dyskutowało na naradach w „Więzi”.

Środowisko miesięcznika prowadzonego przez Tadeusza Mazowieckiego miało z tym rodzącym się nowym ruchem opozycyjnym liczne punkty styczności. Na KUL, gdzie studiowałem, działało m.in. środowisko skupione wokół Janusza Krupskiego i Bogdana Borusewicza, któremu miejscowy oddział „Więzi” udzielał wsparcia. Mogło się ono tam spotykać pod opieką Zdzisława Szpakowskiego. To właśnie środowisko sprowadzi do Polski pierwsze powielacze, które będą stały u początku wielkiej kariery podziemnej bibuły. Główne postacie opozycji, takie jak Jan Józef Lipski, były częstymi gośćmi w redakcji. Życie opozycyjnych „salonów” przenikało do środowiska „Więzi”, które też w tym życiu w rozmaity sposób uczestniczyło. Tadeusz Mazowiecki był pilnym obserwatorem tych wszystkich zjawisk, czego byłem świadkiem, gdyż również ze mną prowadził na ten temat liczne rozmowy.

Ważnym elementem tego obrazu był też warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. Liczył ponad trzy tysiące członków. Było to więc wcale niemałe środowisko i do tego bardzo sprawnie wewnętrznie zorganizowane. Polityczny profil KIK-u trudny był do precyzyjnego określenia. Były w nim osoby i kręgi osób, które swoją działalność polityczną zaczynały jeszcze przed wojną lub czynne były zaraz po wojnie, a ich działalność przerwała stalinizacja. Byli to chrześcijańscy demokracji i działacze dawnego Stronnictwa Pracy Karola Popiela, narodowi demokraci różnych zabarwień, a także byli działacze najrozmaitszych drobniejszych ugrupowań i środowisk politycznych. Wielu z nich wyobrażało sobie, że Październik stwarzał okazję do powrotu do życia politycznego i odtwarzania znanych im form życia politycznego II Rzeczypospolitej. Powrót taki okazał się jednak niemożliwy.

Znaczenie Tadeusza Mazowieckiego w KIK-u rosło powoli, ponieważ przekonywano się, że jego pragmatyczna postawa jest najzwyczajniej skuteczna. Ci, którzy po 1956 roku wyobrażali sobie, że KIK może być odskocznią czy też początkiem szybkich i wielkich politycznych inicjatyw, przekonywali się, że ich myślenie nie prowadzi do konkretnych rezultatów. Wszelkie inicjatywy partyjne rodzące się okresie Października w istocie zamarły, bowiem nie było warunków do ich rozwoju. Kto miał takie nadzieje, musiał zamknąć się w jakimś wąskim prywatnym kręgu. Być może wielu żywiło złudzenia, że uczestniczą w ten sposób w jakiejś niby-konspiracji. W istocie z polityki w jakimkolwiek sensie byli wykluczeni. Na jakąkolwiek poważną konspirację w społeczeństwie tak niebywale ciężko doświadczonym wojną i stalinizmem też nie było miejsca.

Mazowiecki zaś zdobywał sobie zaufanie członków KIK-u, również tych wcześniej sceptycznych wobec niego. Okazywało się bowiem, że umie być obecny w sferze publicznej, nie tracąc własnej samodzielnej pozycji. Nie mógł sobie pozwolić na mówienie wszystkiego (co czynić mogli ci, którzy wyżywali się w sferze prywatnej), ale też nie mówił niczego, co byłoby nieautentyczne, co by pozbawiało go własnego suwerennego stanowiska. Choć jego poglądy były zbliżone do „Tygodnika Powszechnego”, Mazowiecki różnił się od przyjaciół z Krakowa tym, że był bardziej od nich zwierzęciem politycznym. Oni tkwić chcieli na pozycjach broniących polskiej kultury, tożsamości i polskiego katolicyzmu. Mazowiecki okazywał się z czasem coraz bardziej ofensywny. Chciał wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję, by posunąć się o krok naprzód, by poszerzać zakres swobody w sferze publicznej. To właśnie coraz bardziej zauważano w Klubie, co czyniło go przywódcą tego ważnego dla Polski środowiska. KIK stawał się jego istotną bazą polityczną.

Radykalizacja w „szarej strefie”

Pozycję „Więzi” określano często w samym tym środowisku jako „szarą strefę”. Była to właściwie definicja samego Tadeusza. „Szara strefa” oznaczała, że własną pozycję określa się pomiędzy tym, co w PRL było oficjalne, a tym, co było pozasystemową i antysystemową opozycją, a co w oczach władz było już nielegalne. Szalenie istotnym, do pewnego stopnia kluczowym czynnikiem sytuacji był oczywiście Kościół.

Koncepcja „szarej strefy” Tadeusza Mazowieckiego — sformułowanie powtarzane w tamtym czasie wielokrotnie — wyznaczała sposób politycznego działania. „Szara strefa” miała wspierać opozycję, a przynależąc do Kościoła, znajdowała oparcie w jego potężnej sile (choć przecież nie bezpośrednio politycznej). Stwarzało to rządzącym poważne dylematy. Uderzając w opozycję, władze napotykały zdecydowany protest w „szarej strefie”, a chcąc uderzyć w ową katolicką „szarą strefę”, musiały się liczyć z reakcjami Kościoła, a zwłaszcza prymasa Wyszyńskiego.

Rozwój sytuacji w latach siedemdziesiątych podpowiadał taką polityczną konfigurację. Tadeusz Mazowiecki świadomie ją konstruował i wykorzystywał do coraz bardziej wyrazistego politycznego działania. W połowie lat siedemdziesiątych nie wszyscy w redakcji „Więzi” byli zgodni co do przyjętej przez redaktora naczelnego postawy radykalizacji. Juliusz Eska, jego zastępca, zachowywał dystans wobec zaangażowań politycznych, głosił bowiem, że „Więź” powinna się przede wszystkim poświęcać sprawom Kościoła. Swoje zastrzeżenia miał też Wojciech Wieczorek, drugi zastępca Mazowieckiego. Był on odpowiedzialny za to, aby pismo wychodziło na czas. Wszelkie perturbacje polityczne to utrudniały. Pierwszym sygnałem były zwykle nasilające się interwencje cenzury.

Drugim poziomem trudności były próby odebrania „Więzi” źródeł finansowania. Dawała je spółka „Libella” produkująca chemię gospodarczą, która powstała w roku 1957. Była ona wówczas współwłasnością kilku środowisk świeckich katolików, a jedno z nich (ODiSS) wyraźnie orbitowało w kierunku rządzących. Władze podejmowały decyzje konfliktujące wspólników „Libelli” i pozbawiające „Więź” fundamentów ekonomicznych. W istocie były to działania wymierzone w działalność polityczną Tadeusza Mazowieckiego. Mógł on później pokonać te trudności dzięki wyraźnemu poparciu prymasa Wyszyńskiego.

 

 

Radykalizacja postawy Mazowieckiego budziła też pewien sceptycyzm w krakowskiej części ruchu Znak. Cieszyła się tam poparciem jedynie Bohdana Cywińskiego, redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”, ale on był warszawiakiem. Krakusi uważali, że należy tkwić na osiągniętych pozycjach w postawie obronnej, Mazowiecki zaś dostrzegał, że sytuacja zaczyna się głęboko zmieniać i wymaga to nowych ofensywnych działań.

Tadeusz Mazowiecki przyjeżdżał więc do Gniezna z koncepcją „szarej strefy”, a celem jego wizyty było uzgodnienie tego z prymasem Wyszyńskim jako niekwestionowanym autorytetem Kościoła w Polsce. Bez jego poparcia redaktor naczelny „Więzi” nie mógł zdobywać się na polityczną radykalizację, samo pismo byłoby prawdopodobnie zlikwidowane lub odebrane Mazowieckiemu, a warszawski KIK znalazłby się pod wzmożonym naciskiem władz.

Czy Wyszyński i Mazowiecki istotnie uzgodnili swoje poglądy podczas tej wizyty? Moje wrażenie było, że absolutnie tak. Pamiętam swobodny i przyjazny nastrój podczas obiadu, chociaż był on również dość uroczysty, bowiem obok prymasa zasiadało dwóch biskupów pomocniczych, a dania podawano na srebrnej zastawie. Rozmawiano o tym, kiedy skończy się w Polsce komunizm. Prymas stwierdził, że trzeba jeszcze poczekać. Przezwyciężając nieśmiałość, z młodzieńczą naiwnością wtrąciłem uwagę, że trzeba to przyspieszyć i nie można tak długo czekać. Prymas uczynił wtedy zabarwioną humorem uwagę, że historia Polski zmienia się co pięćdziesiąt lat, powołał się na Oskara Haleckiego i podkreślił, że od roku 1939 jeszcze pół wieku nie minęło — i żartobliwie nakazał cierpliwość. Wspominam nastrój tego obiadu, ponieważ niemożliwy on byłby w atmosferze jakiegoś braku zaufania między Mazowieckim a Prymasem, którzy byli głównymi osobami przy stole.

Nie należy oczywiście zapominać, że były między nimi też różnice ideowe. Te dwie osoby dzieliło też całe pokolenie. Prymas, ukształtowany intelektualnie w latach trzydziestych, trzymał się mocno encykliki Quadragesimo anno Piusa XI (1931) i społecznego nauczania Kościoła tamtej epoki. Mazowiecki bliższy był szkole fryburskiej, która — choć też inspirowana jest głęboko społecznym nauczaniem Kościoła — to jednak kształtowała się po wojnie. Mazowiecki nie był teoretykiem i w tym sensie nie był może wyznawcą ordoliberalizmu tej szkoły, moim zdaniem jednak wyczuwalnie był on tym poglądom dość bliski. W Gnieźnie Prymas czynił uwagi o aktualności Quadragesimo anno. Nie pamiętam jednak, by ktokolwiek z nas w jakikolwiek sposób mu odpowiadał.

Mazowiecki uważał się za personalistę. Inspirację czerpał głównie z pism Emmanuela Mouniera. Personalizm wpisywał się znakomicie w atmosferę intelektualną lat sześćdziesiątych. Wszyscy dyskutowali wtedy o egzystecjalizmie, którego zwolennicy prowadzili walkę na dwa fronty: z religią i z marksizmem. Mounier uchodził niekiedy za chrześcijańskiego czy katolickiego egzystencjalistę. Mógł być więc traktowany przez katolików jako ten, który „ochrzcił” egzystencjalizm, a zarazem nadal jako ktoś prowadzący intelektualny spór z marksizmem. Nawet taki egzystencjalizm był bardzo daleki od poglądów kardynała Wyszyńskiego, który był tomistą.

Przy znaczących różnicach były jednak także ideowe pokrewieństwa. Intelektualnym mentorem Mouniera był bowiem Jacques Maritain, wybitny filozof, odnowiciel dwudziestowiecznego tomizmu. Krzewicielem myśli Maritaina w Polsce, a w każdym razie myślicielem bardzo mu pokrewnym, był ks. Władysław Korniłowicz, związany z ośrodkiem dla ociemniałych w Laskach. I tu krąg się w pewnym sensie zamyka, bowiem sam Tadeusz czuł się z Laskami związany w sposób nadzwyczaj silny. Laski były też ważnym punktem odniesienia dla prymasa Wyszyńskiego. Obaj rozmówcy uznawali też wielkość Maritaina.

Prymas — gdyby były takie możliwości — z pewnością sprzyjałby tworzeniu się w Polsce partii chrześcijańsko-demokratycznej. Mazowiecki był wobec takich koncepcji sceptyczny, uważał bowiem, i powtarzał to często, że w kraju tak katolickim jak Polska partia katolików, mogąca być przecież tylko jedną z wielu partii, dzieliłaby katolików na tych w chadecji i tych poza nią. Opowiadał się za chrześcijańską inspiracją w całość życia politycznego, a nie partią chrześcijańską. Tym bardziej przeczył on, by katolicy mogli się angażować politycznie i w życie publicznie jedynie poprze formacje czysto i w całości katolickie, co było poglądem silnie jeszcze obecnym i podzielanym przez znaczącą cześć hierarchii kościelnej.

O tych różnicach mówiono jednak w sposób całkowicie marginesowy. Jakieś uwagi padały, skoro po powrocie do Warszawy, pamiętam, że rzuciłem się do książek, aby pewne sprawy lepiej sobie wyjaśnić. Obaj rozmówcy, każdy na swój sposób, byli pragmatykami. Rozmowa z czerwca 1975 r. miała dotyczyć działania i polityki, a nie spraw doktrynalnych. Naczelny „Więzi” prezentował swoje koncepcje polityczne, a nie filozoficzne rozważania. Poparcie prymasa Wyszyńskiego miało się opierać na zaufaniu do osoby Mazowieckiego i jego uczciwości moralnej, a nie doktrynalnych uzgodnień.

Prymas pobłogosławił Don Kichota

Niezbędne jest wspomnienie o jeszcze jednym kontekście tamtej wizyty. Mazowiecki należał do pokolenia, które wkraczało w życie polityczne zaraz po wojnie. W roku 1945 lat miał dokładnie osiemnaście lat. Doświadczał porażki wszystkich wojennych nadziei, a następnie widział porażkę i nieskuteczność polityki Mikołajczyka. Jako bardzo młody człowiek szukał drogi politycznej dla siebie i dla Polski. Jako niedokończony jeszcze prawnik zaczął działać w Stowarzyszeniu PAX, które dla młodego i niewiele jeszcze wiedzącego człowieka stwarzało złudzenie względnej niezależności w gęstniejącej atmosferze narastającego stalinizmu. Doprowadziło go to do działań, których później żałował i które były mu wypominane. Chodziło m.in. o artykuł dotyczący procesu biskupa Kaczmarka, jedno ze zdarzeń, które poważnie wpływało na opinię o Tadeuszu Mazowieckim.

Prymas Wyszyński wiedział o tym wszystkim doskonale. To oczywiste. Mogło go to dotykać, tym bardziej że sam był ofiarą represji stalinowskich. W 1955 r. Mazowiecki wystąpił z PAX-u rozczarowany, rozżalony, uświadamiając już sobie własne błędy. Zaufanie do siebie odbudowywał etapami. Dlatego też wizyta w Gnieźnie u Prymasa miała dla Mazowieckiego znaczenie i w tym kontekście. Można też dodać, że w roku 1975 za nami był już od kilku lat kryzys spowodowany „Więziową” dyskusją o księżach z 1968 r. i reakcją prymasa Wyszyńskiego, który zabronił księżom publikowania na łamach naszego pisma. Nikt o tych kontekstach w Gnieźnie nie mówił, ale było w całym spotkaniu coś z symbolicznego pojednania.

Na zakończenie wizyty kardynał odprawił dla nas Mszę w prywatnej kaplicy na terenie kurii. Za ołtarzem był tylko on i drugi ksiądz koncelebrans, a po drugiej stronie — nasza „Więziowa” gromadka. Prymas wygłosił nader długie kazanie poświęcone kultowi maryjnemu do sześciu tam zgromadzonych wiernych. Było w tym dla mnie coś zadziwiającego. Z całą siłą podkreślał znaczenie kultu maryjnego w Polsce, wobec którego wielu przejawów środowisko „Więzi” było sceptyczne. Kazanie to jednak nie miało jakiegokolwiek tonu polemicznego. Było ono w jakiś sposób ze strony kaznodziei bardzo osobiste. Ten ciepły ton decydował, że nie odbieraliśmy go jako pouczenia czy narzucania nam religijności i kultu maryjnego w rozumieniu prymasa Wyszyńskiego. Czuło się, że to spotkanie i ta modlitwa ma nas wspierać, a przede wszystkim wspierać samego Tadeusza Mazowieckiego.

W gabinecie redaktora naczelnego „Więzi” wisiał na ścianie ulubiony rysunek Mazowieckiego — Don Kichot narysowany przez Jerzego Jaworowskiego. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że prymas Wyszyński pobłogosławił tego Don Kichota, który tkwił w Tadeuszu.

Wracaliśmy z Gniezna w jakiejś niebywale gęstej mgle, jadąc bardzo powoli, rozmawiając o spotkaniu i rozumiejąc, a bardziej może przeczuwając, jak wielkie ma ono znaczenie i jak istotną cezurę dla całego środowiska ustanawia.


Kazimierz Wóycicki — ur. 1949, doktor historii, publicysta. Wykładowca Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczący Stowarzyszenia Przyjaciół Muzeum Historii Polski. Od roku 1973 był redaktorem WIĘZI, m.in. zastępcą redaktora naczelnego w latach 1989—1990. Internowany podczas stanu wojennego. W latach 1990—1993 był redaktorem naczelnym „Życia Warszawy”, następnie m.in. dyrektorem Instytutu Polskiego w Düsseldorfie i Lipsku, dyrektorem szczecińskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Autor wielu publikacji, m.in. książek Czy bać się Niemców; Europejski konflikt pamięci; Niemiecki rachunek sumienia. Niemcy wobec przeszłości 1933—1945; Niemiecka pamięć. Rozrachunek z przeszłością NRD i przemiany niemieckiej świadomości historycznej. Mieszka w Warszawie.



[1]  P. Raina, Czasy prymasowskie 1975, Warszawa 2006, s. 121—122.