Maraton w sutannie

MICHAŁ BONDYRA

publikacja 24.01.2014 17:49

Przebiegł już cztery maratony. Dwa ostatnie w sutannie. Choć bieg to jedna z największych miłości ks. Adama Pawłowskiego, zawsze musi ustąpić miejsca tej pierwszej: ewangelizacji.

Króluj nam Chryste 2/2014 Króluj nam Chryste 2/2014

 

Nieprzebieraniec

Kiedy dwa lata temu po raz pierwszy stanął na starcie Poznańskiego Maratonu w sutannie, wielu pytało, czy jest prawdziwym księdzem. – Dziś łatwiej spotkać w sutannie przebierańców niż księży, którzy powinni w niej chodzić – mówi dobitnie ks. Adam Pawłowski, który czarny długi strój kapłański wkłada nie tylko do biegów w maratonie. – Chodzę w niej wszędzie: po ulicach, w szkole. Bo to zawsze stwarza okazję do rozmowy, spowiedzi – tłumaczy. Sutanny w maratonie się bał. Nie wiedział, jak zareagują na nią inni uczestnicy. – Byłem zszokowany, jak pozytywnie przyjęli mnie biegacze. Kiedy w tym roku przed startem jeden z nich poprosił mnie o błogosławieństwo, od razu ustawiła się kolejka pozostałych. Modliłem się i błogosławiłem tak przez dziesięć minut. Nic dziwnego, że wyruszałem na samym końcu razem z kultową już panią z parasolką – śmieje się. Na trasie podbiegł do niego człowiek, prosząc o spowiedź. – Nie spowiadał się już dłuższy czas. Zaczęliśmy iść i rozmawiać, to było przed 30 km – wspomina kapłan. Na 14 km od startu 13. Poznańskiego Maratonu zasłabł jeden z maratończyków. Ks. Adam zdążył nadbiec z rozgrzeszeniem. – Nie miałem przy sobie olejków, ale udzieliłem absolucji generalnej. Służby medyczne go reanimowały, a ja na ciężkich nogach biegłem dalej. Dopiero na 20 km dowiedziałem się, że zmarł – wspomina zdarzenie na pierwszym maratonie w sutannie. Po zawodach rozmawiał z najbliższymi zmarłego: „Osierocił dwójkę dzieci, ale mimo bólu żona była wdzięczna, że znalazł się ksiądz, a Pan Bóg się o niego zatroszczył. Okazało się, że był on bardzo wierzącym człowiekiem”.

Koloratka na „stałe”

Sutannę po raz pierwszy przetestował podczas „chrześcijańskiej dwudziestki” – półmaratonu, którego trasa biegła z poznańskiej parafii NMP Niepokalanie Poczętej, gdzie był kiedyś wikarym, do sanktuarium Matki Bożej w Dąbrówce Kościelnej. – Po zawodach wiedziałem już, że w sutannie da się pobiec, tylko trzeba podwinąć jej dolną część. Z pomocą przyszła mi jedna z parafianek, która dobrze szyje. Prócz spodu na stałe przyszyła mi też koloratkę, by nie wypadła – wspomina ks. Adam, który w tak przygotowanej sutannie przebiegł dwa maratony. Trzeci, tegoroczny będzie debiutem… sutanny sportowej. – Wpadłem na pomysł, by zrobić sutannę z materiału oddychającego. Dyrektor firmy Assics zgodził się podarować materiał, który ja przekażę do obszycia – przyznaje. Czy dzięki temu będzie miał lepszy czas? – Maraton w sutannie ma cel ewangelizacyjny, nie sportowy – przyznaje. Duchowo ks. Adama wspiera drużyna Jezusa. – Wraz z ks. Krzysztofem Nowickim ze wspólnoty ewangelizacyjnej św. Jacka stworzyliśmy dwa teamy: duchownych i świeckich – wyjaśnia. W ostatnim maratonie w tym pierwszym biegło siedmiu księży i siedmiu kleryków, w drugim – dziesięć osób. Każdy z nich z plastronem na plecach: „Bóg jest”. Każdy gotowy na ewangelizację. W sutannie tylko on. – Klerycy z Kalisza w tym roku będą po obłóczynach i już zapowiedzieli, że jak się ich przełożeni zgodzą, to razem ze mną pobiegną w sutannach w wiosennym półmaratonie – mówi. 

Bieg nie najważniejszy

By mógł wygospodarować pięć godzin z październikowej niedzieli, proboszcz wildeckiej parafii ks. Marcin Węcławski zwolnił go z odprawiania porannych i popołudniowych Mszy św. – Dzięki temu mogłem pobiec, a potem coś zjeść, pójść na masaż obolałych nóg i spokojnie o godz. 18.00 usiąść w konfesjonale – nie kryje wdzięczności dla „szefa” parafii. Tego dnia Mszę odprawiał dopiero o 21.00. – Robiłem to pobożnie, ale modlitw nie rozwijałem i nie klękałem, bo moje siły były naprawdę ograniczone – śmieje się, dodając, że Msza o tej godzinie w parafii Maryi Królowej jest zwykle krótka, bo to jedna z ostatnich w Poznaniu dla tych, co pracują w niedzielę. Sytuacje jak ta z października zdarzają się zwykle tylko dwa razy w roku: jesienią w przypadku maratonu i wiosną, gdy jest półmaraton. Ks. Adam wraz z drużyną Jezusa biega też w innych zawodach: wokół Rusałki, na Cytadeli czy wokół Malty. Są to biegi mniejsze i nieabsorbujące tyle czasu. Zwykle mają też szczytny cel. – W biegu „litr paliwa zamiast piwa” chodziło na przykład o to, by sponsor pokrył koszty dojazdu dzieci niepełnosprawnych na terapię zajęciową – potwierdza. I choć serce wyrywa się na Runmagedon, jedno z najbardziej ekstremalnych 9 km z przeszkodami, ks. Adam nie wie, czy weźmie w nim udział. – To jest bieg na wysokich obrotach i nie wiem, czy na odpowiednie do niego przygotowanie pozwolą mi obowiązki duszpasterskie, bo moją podstawową pasją nie jest bieganie, a Chrystus – akcentuje.

Kilogram na kostce

Codzienne życie ks. Adama można porównać do biegu Rzeźnika. Ekstremalnie trudnego, wyczerpującego do cna ultramaratonu. Dzień rozpoczyna wcześnie rano od Mszy św. Kolejne kilka godzin spędza w VIII LO, katechizując licealistów. Potem z komunią odwiedza chorych. W pierwszej parafii w Kościanie posługiwał jeszcze w dwóch szpitalach, w tym jednym psychiatrycznym, gdzie musiał „oswoić się” ze śmiercią. Najtrudniejszym czasem jest Wielki Post, Adwent i kolęda. Dzień pracy wtedy wydłuża mu się do 14 godzin. – Trzeba mieć dużo sił do działania i cierpliwość do ludzi. Jak jest kondycja fizyczna, mniej człowiek narzeka, a lepiej przeżywa to, co ma zrobić, i z większą ochotą podejmuje wyzwania, które na niego czekają – zapewnia. Czasu na trening jest ekstremalnie mało. – Biegam wtedy po zmroku, o godz. 22.00 czasem 23.00. Wkładam czołówkę na głowę i robię kółko wokół Malty lub trasę po parku bł. Jana Pawła II – zaskakuje. Kiedyś, gdy w Kruszewie biegał tak po głównej drodze, mieszkańcy bardzo się dziwili. – Dobrze, że nie biegałem wtedy w sutannie, boby pomylili mnie pewnie z Batmanem – śmieje się. Najwięcej czasu ma od kwietnia do czerwca, no i we wrześniu. Wtedy może pozwolić sobie na godzinne wizyty w siłowni raz w tygodniu. – Chodzę tam z rodzoną siostrą Patrycją, ona uprawia spinning rowerowy, a ja korzystam z bieżni. Poza tym z kolegą ks. Krzysztofem Makoszem raz w tygodniu przepływamy 40 basenów na Termach Maltańskich. Z parafianami i studentami biegamy też po Wildzie – wymienia. W gorącym czasie kolędy czy Wielkiego Postu radzi sobie inaczej. Zakłada kilogramowe obciążniki na kostki i tak zbiega z czwartego piętra stromych schodów na sześć godzin do szkoły. – Chodzę z tymi ciężarkami, robię swoją robotę, a przy okazji wyrabia mi się kondycja – tłumaczy.

Przed nocnym klubem

Wszędzie, gdzie jest, ewangelizuje. Mówienie o Chrystusie przebija bieganie. Wraz ze wspólnotą św. Jacka ewangelizował podczas Euro 2012 w Poznaniu. Ponieważ jako były piłkarz i kibic poznańskiego Kolejorza bywa na meczach poznańskiej drużyny, można spotkać go także rozmawiającego o Bogu z kibicami wychodzącymi ze stadionu Lecha. Jest w szaliku i sutannie. – Kibice to wspaniali ludzie, otwarci i życzliwi, dalecy od negatywnego obrazu, który lansują media – przyznaje. Dla ewangelizacji nie przepuści żadnej okazji. Przystanek Woodstock, Sunrise w Gdyni, a nawet misje na dalekiej Ukrainie. – W Berdiańsku byłem z diakonią Ruchu Światło-Życie. Przez dwa tygodnie pracowaliśmy tam z dziećmi, bezdomnymi, wyrywaliśmy chwasty. Pod wieczór jeździliśmy nad morze, gdzie biegałem i pływałem – wspomina niedawny wyjazd. Do kolejnych misji z oazą szykuje się w wakacje. Tym razem będzie to Tajwan. – Mamy tam pomysł na ewangelizacyjny bieg dla Jezusa – zdradza. Ostatnio ks. Adam znów zaskakuje: wziął się za ewangelizację poznańskich prostytutek i ich klientów. W grudniu pojawiał się w sutannie przed nocnymi klubami. – Pod klub go-go chodzę z intencją, by pokazać ludziom, że jest alternatywa, a także by przepłoszyć tych, który chcą tam wejść – przyznaje.

Nieufoludek

Ks. Adam przyznaje wprost, że kondycja fizyczna pozwala mu zachować celibat. – Po ekstremalnym zmęczeniu i prysznicu łatwiej się też modli – zauważa. Bieganie zbliża też bardzo do ludzi. – Księdza postrzega się często jak ufoludka, który nie wiadomo skąd się wziął i co robi. Sport pokazuje, że jestem normalnym człowiekiem – przyznaje. Wspomina jak na jednej z poprzednich parafii ministranci mieli dylemat, czy na śmigus-dyngus mogą oblać księdza wodą: „Szybko ten problem rozwiązałem, powiedziałem, że nie musicie mnie oblewać, ale ja was obleję i wziąłem wąż i zacząłem lać. Szybko się zmobilizowali i zorganizowali wiadra. Sutanna była mokra, ale było przy tym dużo radości.” – Trzeba pokazać, że ksiądz prócz tego, że gorliwie się modli i apostołuje, też potrafi oblać wodą i potańczyć. Jest normalny dzięki Jezusowi, który go zmienił i pewne rzeczy poukładał i nadał im sens – tłumaczy. Ks. Adam przyznaje, że kondycję w poprzedniej parafii w Kruszewie budował też przez granie w piłkę z… ministrantami. – Stworzyliśmy tam nawet profesjonalną drużynę, która grała w lidze na orliku – wspomina. Dziś w parafii za ministrantów już nie odpowiada, a sportowo realizuje się ze studentami, grając w siatkówkę, i młodzieżą szkolną, którą uczy gry w koszykówkę. – Sport mam we krwi. Byłem obrońcą w Olimpii i w Lechu, potem pod koniec podstawówki grałem też w „kosza” w poznańskim AZS – mówi. To wtedy zaczął biegać, by poprawić swoją wydolność i siłę w grze. W koszykówce był rozgrywającym. Umiejętności z parkietu bardzo pomagają mu dziś: „W kapłaństwie też trzeba mieć oczy dookoła głowy, by ogarnąć jednocześnie wiele rzeczy i znaleźć dla nich właściwe rozwiązania”.