Matka, a może drzewo

O swoim macierzyństwie pisze Lucyna Montusiewicz

publikacja 02.02.2014 22:11

Takie pierwsze skojarzenie pojawiło się w mojej głowie, gdy ks. Paweł zadzwonił z prośbą o zabranie głosu na temat macierzyństwa. Bowiem dzisiaj, gdy moje dzieci są już duże, z całą pewnością mogę stwierdzieć że moje macierzyństwo to owoc drzewa wiary. Nie jestem silną „matką Polką”, ani bezmyślnym „dzieciorobem” jak nazwała mnie pewna bliska mi osoba.

La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 6/2013 La Salette. Posłaniec Matki Boskiej Saletyńskiej 6/2013

 

Spotkałam chrześcijanina

Miałam 22 lata, kiedy nastąpiło moje spotkanie z chrześcijaństwem, które odbyło się bez udziału logiki, pragmatyzmu i mądrości, które otrzymałam wychowując się w rodzinie ateistycznej. Jezusa Zmartwychwstałego spotkałam w konkretnej osobie chrześcijanina, który żył i zachowywał się inaczej niż wszyscy znani mi do tej pory ludzie. Otrzymałam powiew Ducha Świętego w Ewangelii, a potem w przygotowaniu do pierwszej komunii i sakramentu pokuty, które przyjęłam w wieku 23 lat. Żyłam w infantylnym poczuciu szczęścia i wolności dziecka Bożego w czasie, gdy przygotowywaliśmy się do sakramentu małżeństwa. Nie zadawałam sobie pytań o przyszłość, miałam przecież pięknie i wygodnie żyć w miłości z drugim człowiekiem.Był sierpień 1980 roku. Byliśmy bardzo zaangażowani w sprawy społeczne kraju – czyli ulotki, roznoszenie nielegalnie wydanych tomików wierszy Miłosza, spotkania w rożnych środowiskach, wreszcie szykowanie kawalerki, w której mieliśmy zamieszkać od września. Wtedy zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży. Byłam ciągle rozdrażniona i niezadowolona z siebie. Irytowały mnie nieoczekiwane zmiany, które zachodziły w moim ciele, a których nie miałam pod kontrolą. Wiara, której dar otrzymałam dwa lata wcześniej, okazała się niewystarczająca. Między nami również zaczęły mnożyć się pretensje, pojawiły się wzajemne rozczarowania. A ten chrześcijanin, przez którego trafiłam do Kościoła, zresztą ksiądz, widząc nasze udręki skierował nas do kościoła Jezuitów na katechezy dla dorosłych.


Zanurzyłam korzenie

Wysłuchaliśmy w ogromnym, pozytywnym napięciu głoszonych katechez neokatechumenalnych. To było wreszcie wprowadzenie w głębokie skarby Kościoła, otrzymałam odpowiedź na dręczące mnie pytania. Moje drzewo wiary zanurzyło korzenie w Słowie Bożym, w sakramentach, w tradycji Kościoła. Sama zaczęłam stawać się drzewem. Hojność i ogrom miłości, którą otrzymałam, sprawiły, że postanowiłam rzucić wszystko dla Jezusa. Jeśli On mnie kocha, to ja odpowiem na Jego wezwanie. Myślałam sobie, że wszystko, co mi da, przyjmę, nie będę Mu przeszkadzała. Mój mąż w tym samym czasie także został dotknięty mocą głoszonego Słowa, miał takie samo pragnienie dać siebie Bogu. Tak więc po prostu zaczęliśmy żyć wiarą. Czy ona była prawdziwa? Czy był to nasz eksperyment z Bogiem? Myślę, że to jednak była wiara. Po dwóch latach urodził się nasz drugi syn. Zajmowałam się małymi chłopcami, kilka godzin w tygodniu pracowałam w poradni rodzinnej jako psycholog, systematycznie chodziliśmy na liturgię Słowa i Eucharystię. Z tego czerpaliśmy wspólnie siłę. Nasz trzeci syn począł się po moim powrocie z Rzymu. Niestety od początku ciąży byłam przekonana, że z dzieckiem dzieje się coś niepokojącego, ale moich obaw nie podzielali lekarze sugerując, że jestem nadwrażliwa. Przewertowałam wiele podręczników, znalazłam tylko jedną odpowiedź – toksoplazmoza. Choroba, którą musiałam zarazić się w Rzymie, gdzie występuje bardzo często. Zwróciłam się z tym do kompetentnego lekarza (był to środek lat 80). Lekarz zapytał: „masz kota w domu?” „Nie”. „A psa?” Też nie”. To nie ma się czego obawiać powiedział i zupełnie mnie zignorował.

Motylek

Synek urodził się po terminie, z niską wagą urodzeniową, z wrodzonym niedorozwojem mózgu, ślepotą jednego oka i porażeniem mózgowym, z toksoplazmozą. Nie miał odruchu ssania i wiotkie mięśnie. Nie reagował na podstawowe bodźce, jak ciepło, zimno, mokro, sucho, głód czy dotyk. Był w swojej maleńkości i słabości śliczny, a bracia nazwali go Motylek, tak był delikatny i kruchy. Do czwartego miesiąca życia karmiłam go zakraplaczem. Stymulację i terapię, zaczęłam z nim już w pierwszych miesiącach życia (przydały się wreszcie moje studia i specjalizacje z psychologii klinicznej i psychosomatyki). Dzisiaj ten 28−letni mężczyzna radzi sobie całkiem dobrze w życiu, umie kochać, ma serdeczne relacje z ludźmi, porozumiewa się co najmniej w dwóch językach, uczy się grać na gitarze, bo śpiewa znakomicie, a przede wszystkim poprzez modlitwę ma relacje z Bogiem (upośledzenie jego oznaczono jako „znaczne”). Kiedy się urodził, w bliskiej i dalszej rodzinie, wśród znajomych, wszyscy pytali: dlaczego? kto zawinił? A my z mężem, otrzymaliśmy wtedy słowo z Ewangelii o człowieku, który był niewidomy od urodzenia. Ludzie pytali Jezusa na ulicach Jerozolimy „kto zawinił? on? czy jego rodzice?”, a Jezus im odpowiedział „ani on, ani jego rodzice, a wszystko to się stało, aby okazała się chwała Boża”. Przyjęliśmy to Słowo i ono stało się prawdą w naszym życiu, naszego trzeciego syna, naszej rodziny i wielu dzieci, które dzięki niemu się narodziły, albo zostały wyprowadzone z domów na światło dzienne, bo były ukrywane ze względu na swoje kalectwo. Zaś moje drzewo macierzyństwa rozrastało się w konary i zagłębiało korzenie wiary. Stawało się co raz mocniejsze. 



Nie cofnęliśmy decyzji

Kiedy poczęło się kolejne dziecko, wiele osób, także lekarzy zastanawiało się czy urodzi się zdrowe. Owszem, Pan był hojny, dziękuję dzisiaj mądrości Bożej, że nie cofnęliśmy naszej decyzji, aby być otwartymi na życie. W tej wielkiej przygodzie wiary pozwoliliśmy w naszej ludzkiej słabości, aby urodziły się wszystkie nasze dzieci, które Bóg dla nas przewidział. Dziewięcioro, każde niepowtarzalne, piękne, jedyne, misterne dzieło życia. Czwartym dzieckiem była dziewczynka, zdrowa.


W tym czasie intensywnie zajmowałam się wychowywaniem dzieci, pokazywaniem im świata, przyrody, odbywaliśmy z dziećmi długie spacery. Niepełnosprawny Mateusz ciągle nie chodził, wiec pchałam dwa wózki, a przy każdym dreptał mały chłopiec. Dzisiaj myślę, że musiałam wyglądać komicznie. Kiedyś spotkałam koleżankę, z którą przyjaźniłyśmy się w czasie studiów. Kiedy mnie rozpoznała, odwróciła głowę. Mimo to pozdrowiłam ją. Tęskniłam za kontaktami z ludźmi, za kinem czy teatrem. Brakowało mi także wędrówek po górach. Za to odkryłam nowe możliwości – tworzyłam zabawki edukacyjne i wymyślałam nowe sposoby stymulowania Mateusza, nabierałam wprawy w diagnozowaniu problemów rozwojowych małego zaburzonego dziecka, tworzyłam ćwiczenia do stymulacji wszystkich zmysłów. W tym czasie miałam wiele spotkań z rodzicami dzieci niepełnosprawnych, których przysyłali do mnie lekarze lub znajomi, i dla których przygotowywałam programy stymulacji wielozmysłowej. Nasze piąte dziecko, chłopczyk przyniósł mi trudne doświadczenie. Otóż sam poród był długi i bolesny, dwukrotnie decydowano o cięciu cesarskim. Gdy z wyczerpania myślałam, że to moje ostatnie chwile westchnęłam: „Jezu pomóż”. Tu ci Jezus nic nie pomoże, warknęła lekarka, nie trzeba było zachodzić w ciążę. Posmakowałam pogardy i upokorzenia.



 

 

Jeden los padł na nas

W 1989 r. otrzymaliśmy zaproszenie do Rzymu na spotkanie z Janem Pawłem II na początku listopada. Poleciał z nami sześciotygodniowy malec na spotkanie, które miało zmienić bieg naszego życia. W tych dniach runął mur berliński, a kardynał Tadeusz Kondrusiewicz z Białorusi prosił papieża o pomoc duszpasterską dla  odradzającego się tam Kościoła katolickiego. Do małżeństw z Polski padło pytanie, czy ktoś jest gotowy darować życie Kościołowi na Białorusi i jechać wraz z księdzem na implantatio Ecclesis (zaszczepianie Kościoła)? Zgłosiło się aż dziewięć par, wylosowano dwie. Jeden los padł na nas. Późnym wieczorem tego dnia przyjął nas i dwóch księży w swojej bibliotece Jan Paweł II. Mówił do nas z wielką serdecznością i troską, gdyż posyłał nas na misję w kraju postsowieckim. Nasze przygotowania do wyjazdu trwały osiem miesięcy. Najtrudniej było nam powiedzieć rodzicom o porzuceniu pracy i wyjeździe z dziećmi na wschód. Rozstawaliśmy się, czując ich smutek i żal, jednak uważaliśmy nasze posłanie za swój obowiązek.



Trzy lata na Białorusi

Przekraczając granicę miałam tylko jedno pragnienie, aby służby celne nie zabrały mi puszki mleka, które wzięłam na wszelki wypadek. Dzieci były podniecone jazdą długim pociągiem i wszystkimi nowościami, które bardzo im się podobały. Historię tych trzech lat opowiem innym razem, bo dzisiaj piszę nie o misji, tylko o macierzyństwie. Bałam się radiacji, która była ciągle wysoka, a ja spodziewałam się kolejnego dziecka. Wróciliśmy do Polski wiosną, abym w swoim mieście urodziła nasze kolejne dziecko. Chyba wtedy byłam najbardziej słaba i bezbronna. Trzymałam się modlitwy i wspominałam chwile, gdy Bóg był mi pomocą. Zostałam w szpitalu sama ze swoim strachem, mąż mógł odprowadzić mnie jedynie do windy. Właśnie wtedy odczułam jak w swoim jestestwie człowiek jest sam, kosmicznie sam, ze swoim bólem, lękiem, jak bardzo potrzebuje drugiego człowieka. Czułam się tak właśnie i mówiłam „nie ma człowieka”. Rytmicznie chodziłam po sali przedporodowej, w ciągu dwóch wieczornych godzin nie weszła do nas czekających na rozwiązanie żadna położna. Pięć minut przed 21 pojawiła się dyżurna, spojrzała na mnie i powiedziała szybko na fotel!  O 21 punktualnie kwilił mój synek a ja razem z nim płakałam ze szczęścia! Dzisiaj kiedy to piszę, też płaczę nad sobą i nad każdym człowiekiem opuszczonym, starym, zapomnianym dzieckiem, dorosłym który nie jest już przydatny i myślę że to jest właśnie prawdziwe nieszczęście.


Dwa lata przed urodzeniem szóstego dziecka rozpoczęłam studia doktoranckie, ciągnęło mnie do nauki, do tworzenia. Kiedy po siedmiomiesięcznej przerwie pojawiłam się z nowo narodzonym dzieckiem pani w dziekanacie poinformowała mnie, że zostałam skreślona z listy studentów. Sprawiło mi to przykrość, lecz nie miałam już w sobie dość siły, aby walczyć. Zajmowały mnie dzieci, będące na różnych etapach rozwojowych, a ja każde dziecko traktowałam jak jedynaka, niepowtarzalną osobę z odrębnymi upodobaniami i talentami. Szukałam w każdym tego, co jest mu właściwe i unikalne. I dzisiaj z perspektywy czasu widzę, że to było słuszne, bowiem każde z nich rozwinęło swoje talenty, ukształtowało indywidualność. Nie są „tłumem” dzieci w rodzinie, lecz każde jest traktowane z godnością i szacunkiem jako niepowtarzalne i jedyne. Tego nauczyłam się od Jana Pawła II.Pod koniec trzeciego roku pobytu na Białorusi zaczęło się komplikować moje zdrowie, ponieważ kolejne dziecko, które nosiłam stanowiło poważne obciążenie dla mojego organizmu. Wróciliśmy do Polski, zmieniłam lekarza i szpital, a w początkach lat 90−ych w świadomości społecznej rozpoczął się proces humanizacji narodzin. Dzięki temu doświadczyłam macierzyństwa „królewskiego”. Otoczyli mnie wspaniali, pełni troski lekarze i położne, po raz pierwszy przeżyliśmy jako rodzice misterium narodzin wspólnie. Po latach upokorzeń i wzgardy po raz pierwszy jako matka tylu dzieci doświadczyłam szacunku i godności osoby ludzkiej. Bogu niech będą za to dzięki.



Ponowne pakowanie walizek

W roku 1994 w Rzymie ponownie padło pytanie skierowane wprost do nas: czy jesteście gotowi jechać do Izraela do arabskiej parafii w Jaffie. W moim łonie jak na dojrzałym drzewie kształtowało się właśnie ciałko naszego ósmego dziecka. Kolejne wyzwanie? „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” – towarzyszyły mi słowa św. Pawła. Jeśli ty, Panie, tego chcesz, to ja biorę się za pakowanie walizek. I polecieliśmy z ósemką dzieci i dwoma wózkami do kraju Biblii, kraju Żydów i Arabów, i wielu, wielu różnych narodowości. Mieszaniny języków, kolorów, zapachów, racji i wojen. Po wielu perypetiach udało nam się wynająć mieszkanie w małej dzielnicy Żydów religijnych, z czterema synagogami na rogach. Mąż wyruszył do pracy, a ja z imponującą gromadką dzieci organizowałam życie rodzinne. Muszę przyznać z przyjemnością, że właśnie tam, w tym nieznanym kraju, odczuwałam szacunek i respekt. Nikt z powodu wielodzietności nie drwił, nie marginalizował, nie traktował dwuznacznie, jak tego wielokrotnie i na różne sposoby doświadczałam w mojej ojczyźnie.

Ludy, które zamieszkują Izrael, a szczególnie Żydzi, mają wielki szacunek dla życia. Odczuwaliśmy to na każdym kroku. Na przykład pytali męża: masz dzieci? Tak. Niech imię Najwyższego będzie błogosławione. A masz pracę? Tak. Niech imię Najwyższego będzie błogosławione. A chodzisz do kościoła? Tak. Niech imię Najwyższego będzie błogosławione. Mieszkaliśmy w tej dzielnicy dwa lata, przed każdym Szabatem inna kobieta przynosiła nam półmisek najprzedniejszego jedzenia szabatowego. Poznaliśmy wspaniałe smaki kuchni jemeńskiej, perskiej, tunezyjskiej, syryjskiej. Wiele miesięcy później, kiedy nauczyłam się języka hebrajskiego, pytałam te kobiety, dlaczego przynoszą nam takie wspaniale jedzenie? Odpowiadały z uśmiechem, że one też były cudzoziemkami. W ten sposób uświadamiały mi, jak bardzo ich życie jest przesycone Biblią. Pomyślałam ze wstydem, że mnie nigdy nie interesowało, czy w mojej kamienicy mieszkają jacyś cudzoziemcy. A przecież życie cudzoziemca jest bardzo trudne. Doświadcza tego obecnie pokolenie wielu polskich rodzin i nie tylko…
Pracowałam jako psycholog w parafii i poza nią, z imigrantami z naszej ojczyzny, z Żydami, którzy z Polski musieli wyjechać lub byli Ocalonymi. Byłam szanowaną matką, co dodawało mi skrzydeł, aby dać z siebie więcej i więcej. Więc dostałam w prezencie jeszcze jedno dziecko, chociaż myślałam, jak Sara, że to już za późno, ale Bóg dał mi poznać twarze wszystkich naszych dzieci.



Nowe pokolenia

Po jedenastu latach wróciliśmy do rodzinnego miasta. Moje drzewo wiary, kształtowane przez Słowo Boga, które tam się wcieliło zaczęło doświadczać nowych wydarzeń. Odchodzenia dzieci do własnego życia, które Bóg im daje. To tak, jakby z drzewa coś ubywało, a zarazem przybywało. Pojawiają się nowe owoce – wnuki, synowe, zięciowie. Tak sobie myślę, siedząc pod drzewem mojej wiary, którą dostałam gratis i która kształtowała się w ciągu życia, że dobre było to ryzyko dawania życia. Powiem jak Bóg trzeciego dnia, dwakroć było dobre! To była najlepsza decyzja w moim życiu. No cóż, miałam pisać o macierzyństwie, ale nie mogę tego doświadczenia oddzielić od wiary, bez której nie byłabym żoną i matką (dawno uciekłabym od trudów wspólnego życia przy trudnym charakterze i moim i męża) i oddzielić moich dzieci od ojca, który niósł na sobie wszystkie trudy ojcostwa bez szemrania. Chcę jeszcze dodać, że nie ma w moim macierzyństwie egzaltacji neofitki, jest coś z drzewa, które wydaje różne owoce, potem obumiera i pada, ale na nim wyrastają nowe pokolenia. Bóg wszystko przewidzi. Tu mój uśmiech kieruję do ciebie – odwagi! Mogę za Maryją powtórzyć słowa Magnificatu: „On okazał moc ramienia swego”, bo Jego Słowo nie wraca bezowocnie.