Gender – za, a nawet przeciw

Małgorzata Bilska

publikacja 15.03.2014 21:50

Kościół w Polsce zrobił wielki błąd, zaczynając gorączkową debatę wokół gender tuż po nagłośnieniu afer pedofilskich. Zapewne nie było takiej świadomej intencji, ale nie da się ukryć faktu (a wytłumaczyć go trudno), że nagłe oskarżenia pod adresem genderystów, feministek, osób LGBT itd. pojawiły się tuż po fali medialnych doniesień o przemocy seksualnej polskich kapłanów wobec dzieci i poważnych zaniedbaniach ze strony kościelnych przełożonych.

Więź 1/2014 Więź 1/2014

Od ponad dekady zajmuję się tematyką feministyczną, w teorii i praktyce. Podział na płeć biologiczną (ang. sex) i płeć kulturową (ang. gender) wydaje mi się oczywisty. Nie dlatego, że jestem feministką, bo nigdy się za nią nie uważałam. Po prostu dla socjologa (jak również dla antropologa kultury czy etnologa) tożsamość jednostki jest wypadkową „samostanowienia” (utożsamienia się) i „zewnętrznej identyfikacji” (bycia utożsamiananym), jak to ujął Edwin Ardener. Wraz z rozwojem historycznym człowiek osiąga coraz większą podmiotowość. Element samostanowienia nabiera znaczenia. Stan (ród, kasta), miejsce urodzenia, narodowość, religia nie determinują go tak, jak to było kiedyś. Tożsamość płciowa też podlega ewolucji. Kobiety pełnią dziś wiele, wybranych przez siebie, ról społecznych. Zakładają rodziny lub nie, rodzą dzieci lub nie, pracują albo nie.

Przez dziesięciolecia kwestia kobiet i płci była w polskim Kościele konsekwentnie banalizowana. I nagle okazało się, że gender jest arcyważne! Katolickie autorytety twierdzą, że to totalitaryzm na miarę (albo i gorszy od) Hitlera i Stalina. Feministki protestują, media szaleją, internet puchnie od memów. A zwykły człowiek pyta: Jak się w tym połapać? Kto ma rację?

Antyideologia

Zacznijmy od pytań najprostszych. Czy – oprócz obiektywnej, neutralnej koncepcji gender – istnieje także ideologia gender? Tak. Czy da się ją pogodzić z chrześcijaństwem? Nie. Czy stanowi ona zagrożenie dla kultury? Oczywiście tak, jak każda ekspansywna ideologia. Czy to oznacza, że antygenderowa kampania polskiego Kościoła, a raczej „krucjata moralna”, jaka zaczęła się w ubiegłym roku, jest potrzebna, dobra i słuszna? Niestety... nie. Problem – jeśli wymaga krucjaty – to tylko intelektualnej.

Po stronie kościelnej natomiast mamy najczęściej do czynienia z działaniami, które same noszą znamiona ataku ideologicznego. Uderza nie tylko styl krytyki kosmicznie odległy od najbardziej chrześcijańskiej wartości – miłości nieprzyjaciół. Razi także nieznajomość problemu eksponowana przez „liderów krucjaty”, połączona z emocjonalną i populistyczną argumentacją. Zaskakuje fakt, że katoliccy profesorowie, publicyści i duchowni – mówiąc, że prezentują „prawdę o człowieku” – traktują chrześcijańską antropologię jako konserwatywne narzędzie do walki ideologicznej, nie uwzględniając faktu, że w tej dziedzinie filozofii katolickiej brakuje refleksji nad zagadnieniem różnicy płci.

A przecież Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus przestrzegał przed niebezpieczeństwem „fanatyzmu czy fundamentalizmu tych ludzi, którzy w imię ideologii uważającej się za naukową albo religijną czują się uprawnieni do narzucania innym własnej koncepcji prawdy i dobra”. Papież z Polski przekonywał wówczas, że „Prawda chrześcijańska do tej kategorii nie należy. Nie będąc ideologią, wiara chrześcijańska nie sądzi, by mogła ująć w sztywny schemat tak bardzo różnorodną rzeczywistość społeczno-polityczną i uznaje, że życie ludzkie w historii realizuje się na różne sposoby, które bynajmniej nie są doskonałe. Tak więc metodą Kościoła jest poszanowanie wolności przy niezmiennym uznawaniu transcendentnej godności osoby ludzkiej” (CA 46).

Niestety, katoliccy rzecznicy antygenderyzmu wyraźnie czują się uprawnieni do operowania „sztywnymi schematami” oraz „narzucania innym własnej koncepcji prawdy i dobra”. Cóż z tego, że czynią tak w odpowiedzi na analogiczne postępowanie swoich oponentów? Przecież od wyznawców Chrystusa należy oczekiwać więcej.

Istotą intelektualnego problemu z ideologią gender jest fałszywa diagnoza nierówności płci, połączona z koncepcją człowieka ci, połączona z koncepcją człowieka, która negującą nie tylko wkład Boga w stworzenie, ale także świecki humanizm. Humanistyczna koncepcja człowieka jest esencjonalistyczna i uniwersalistyczna (prawa człowieka mają podłoże naturalne), podczas gdy najbardziej nośne wersje ideologii gender zakładają, że: 1. człowiek jest wytworem procesu historyczno-kulturowo-społecznego, konstruktem świadomości zależnym od kontekstu, 2. uniwersalizm jest patriarchalną iluzją, gdyż człowiek nie istnieje poza płcią (rodzajem); płeć określa świadomość, a za nią byt. Kultura zbudowana na antropologii genderowej ma być teoretycznie wolna od przemocy, nierówności i wykluczeń, ale za jej projektem stoją fałszywe przesłanki. Może ona prowadzić do nowych form dyskryminacji i wykluczeń, dlatego wyłaniający się z teorii projekt należy poddawać rzeczowej krytyce.

Sęk jednak w tym, że sprawa nierówności płci i dyskryminacji kobiet jest realnym i bardzo poważnym problemem do rozwiązania także z punktu widzenia Ewangelii. Ten aspekt ginie zaś w namiętnych tyradach ks. Oko i jego popleczników o seksualnych dewiantach deprawujących dzieci. Histeryczny krzyk niczego nie zbuduje, nie przemieni żadnego serca; nie zbawi nawet jednej duszy więcej. Może tylko zagłuszyć pewne pytania; stłumić głosy sumienia.

Kościół w Polsce zrobił wielki błąd, zaczynając gorączkową debatę wokół gender tuż po nagłośnieniu afer pedofilskich. Zapewne nie było takiej świadomej intencji, ale nie da się ukryć faktu (a wytłumaczyć go trudno), że nagłe oskarżenia pod adresem genderystów, feministek, osób LGBT itd. pojawiły się tuż po fali medialnych doniesień o przemocy seksualnej polskich kapłanów wobec dzieci i poważnych zaniedbaniach ze strony kościelnych przełożonych. Poczucie medialnej nagonki na „pedofilów w sutannach” było dość powszechne; znajomi księża doświadczali niekiedy werbalnej agresji, czuli się z tym fatalnie. I nagle – punkt zwrotny! Narracja o seksualnej krzywdzie dzieci z dnia na dzień zmieniła kierunek o 180 stopni!

Odpowiedzią na antykościelną panikę moralną stała się analogiczna panika antygenderowa. W kręgach kościelnych rozpowszechniło się przekonanie, że za krzywdę dzieci oraz niewłaściwe zachowania seksualne odpowiadają nie konkretni sprawcy-dorośli, lecz ruchy społeczne kojarzone z rewolucją seksualną lat sześćdziesiątych, znane z popierania związków partnerskich, antykoncepcji, aborcji i postulatów wprowadzenia edukacji seksualnej. Skupiono się na ekscesach maniaków seksualnych i domniemanej masturbacji kilkulatków.

W konsekwencji zamiast trzech ważnych i bardzo potrzebnych debat – o grzechach Kościoła, o równości płci, o przemocy seksualnej wobec nieletnich – mamy histerię głównie na punkcie seksu. Z Zachodu ma nadciągać zorganizowana, podstępna, terrorystyczna ideologia perwersji seksualnych, przy której pojedyncze przypadki pedofilii bledną. Dzieci trzeba więc – to naturalny odruch – chronić za wszelką cenę. Kościół ofiarnie staje w ich obronie na pierwszej linii frontu!

Tylko szkoda, że to linia walki ideologicznej, a język jej prowadzenia nie ma wiele wspólnego ani z troską o prawdę, ani z miłością bliźniego. Dostaje się przy okazji wszystkim wrogom, rzeczywistym i wydumanym.

Biskup i genderciotki

O mentalności oblężonej twierdzy w polskim Kościele pisano już wiele razy. Problem dostrzegł też autor jednej z najgłośniejszych antyfeministycznych wypowiedzi, bp Tadeusz Pieronek. To on w 2001 roku stwierdził, że feminizm to „beton, na który nawet kwas solny nie pomoże” (feministki zareagowały T-shirtami z napisem „Więcej feminizmu, mniej kwasu solnego”). W tym samym roku w książce Rozumienie zmian społecznych pod red. Elżbiety Hałas bp Pieronek pisał: „W nowych warunkach Kościołowi przypadło bardzo trudne zadanie odczytania na nowo i ukazania społeczeństwu takich podstawowych pojęć jak wolność, prawda, społeczeństwo obywatelskie, państwo, demokracja, pluralizm. [...]. Sama hierarchia kościelna ma z tym do dziś poważne kłopoty. […] Nie wydaje się, by postawa nieustannego szukania wroga i węszenia wszędzie zła sprzyjała [...] pozytywnej pracy Kościoła”.

Wtedy wrogiem była głównie Unia Europejska i postkomuniści. Bp Pieronek trafnie opisał problem Kościoła z reakcją na zmiany społeczne, ale – co ciekawe – wtedy w ogóle nie dostrzegł ruchu feministycznego jako czynnika zmian. Wygląda na to, że po okresie lekceważenia i ośmieszania feminizmu „postawa nieustannego szukania wroga” zaowocowała wreszcie jego spektakularnym odkryciem. Na kryzys rodziny mają wpływ różne zjawiska i procesy – indywidualizacja, deinstytucjonalizacja, globalizacja, migracje itd. – ale wrzucenie tego wszystkiego do jednego worka i zrzucenie winy na jednego winnego o nazwie „gender” czyni świat przyjemnie klarownym.

Na postawy lękowe nakłada się dziś brak ekspertów w dziedzinie płci, co jest skutkiem specyficznego sposobu kształcenia w seminariach i na katolickich uczelniach. Tej interdyscyplinarnej problematyki nie można zrozumieć bez perspektywy, jaką wnoszą choćby socjologia czy antropologia kultury. Katolicka socjologia nie bada jednak płci, koncentrując się na rodzinie, antropologia kultury jest nieznana, teologia płci nie powstała. Badania psychologów z KUL nie są znane, nie przenikają raczej do praktyki duszpasterskiej. Między perspektywą badaczy ze zwykłych uczelni (taką kończyłam), obeznanych z problematyką płci, a naukowców z uczelni katolickich (a uczyłam na obu rodzajach) zieje przepaść.

Społeczeństwo przełomu XX i XXI wieku jest nazywane „społeczeństwem wiedzy”. Coraz większe znaczenie odgrywają w nim „systemy eksperckie”. Feminizm stworzył swój system, wprowadzając tematykę tożsamości płci do instytucji akademickich. Jest dziś bardziej ruchem intelektualnym niż masowym (w latach siedemdziesiątych na ulicach Stanów Zjednoczonych manifestowały setki tysięcy kobiet). Jego teorie wymagają rzeczowej weryfikacji. Marksizm – co warto podkreślić – miał wielu znakomitych krytyków, świetnie przygotowanych do konfrontacji poznawczej, od prof. Leszka Kołakowskiego, po kard. Stefana Wyszyńskiego, który kwestii robotniczej i organizacjom związkowym poświęcił pracę doktorską. W przypadku gender uderzający jest brak elementarnej wiedzy w kręgach katolickich.

Aby coś skrytykować/poprzeć – czyli ocenić, trzeba się na tym znać. W Polsce natomiast z „wykładami” o gender do środowisk katolickich jeżdżą… prawicowi politycy szukający poparcia w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego. Gdy w czerwcu 2013 r. wyszło na jaw, że KUL planuje wprowadzenie wykładów o zagadnieniach gender, gwałtownie zareagował biskup włocławski Wiesław Mering. Skierował list otwarty w tej sprawie do rektora uczelni (z pominięciem metropolity lubelskiego, Wielkiego Kanclerza KUL), czym wywołał burzę medialną. 19 czerwca w Radiu Maryja „dowcipnie” opowiadał o „genderciotkach”, które „zawracają ludziom głowę”.  Przestrzegał: „Jeżeli określa się kategorię gender jako kategorię społeczno-kulturową, to tym samym daje się do zrozumienia, że jest to do przyjęcia. Jak płeć człowieka może być kategorią społeczno-kulturową; zmienną, tworzącą się w czasie?” [podkr. MB].

Nie tylko może być zmienna, ale jest! I jest to zgodne z obiektywną nauką, a także nauczaniem bł. Jana Pawła II. Papież z Polski pisał w encyklice Christifideles laici: „Kościół [...] nie przestaje – i winić czynić to zawsze – odczytywać planu Boga względem kobiety. Nie można też zapominać o wkładzie, jaki wnoszą tu różne gałęzie wiedzy o człowieku i rozmaite kultury; mogą one przy właściwym podejściu dopomóc w uchwyceniu i określeniu wartości i wymogów, należących do tego, co w kobiecie jest istotne i niezmienne, a także tych, które się wiążą z historyczną ewolucją tych kultur” (ChL 50, podkr. MB).

Papież apelował więc – już ponad ćwierć wieku temu! – żeby Kościół dostrzegł pozytywne znaczenie nauk badających kulturową i historyczną ewolucję rozumienia roli kobiet. Dlaczego więc teraz – i to zdaniem biskupa! – katolicka uczelnia miałaby się nie zajmować tym zadaniem?

Na stronie internetowej Kurii Warszawsko-Praskiej figuruje informacja o akcji Stop dla gender – tak dla planu Boga. Samo słowo „gender” utożsamiono tu z ideologią gender. Podane Kompendium wiedzy o gender to dziwny zlepek sześciu publikacji na różne tematy, np. Profilaktyka ryzykownych zachowań seksualnych młodzieży (co ma piernik do wiatraka?). Zabrakło natomiast w wykazie pozycji absolutnie podstawowych, w dodatku rodzimych autorów, np. Teologiczna semantyka płci Jarosława Kupczaka OP (Kraków 2013), książki Czym jest nowy feminizm Jana Pawła II pod redakcją o. Kupczaka i Marii Zboralskiej (Kraków 2010), czy dawniejszych publikacji, jak tekst prof. Marii Braun–Gałkowskiej Duszpasterskie aspekty psychologii kobiet z książki Wybrane zagadnienia psychologii pastoralnej (red. Z. Chlewiński, Lublin 1989). Z kolei pod nagłówkiem Podstawowe informacje o gender z perspektywy chrześcijańskiej wizji człowieka i świata znajdują się bardzo wybiórczo dobrane cytaty. Całość to wręcz nieprzyzwoity groch z kapustą.

Jeśli za najbardziej cenionego eksperta od płci uważany jest w Kościele agresywny i niekompetentny ks. Dariusz Oko, a autorytety instytucjonalne obrażają ludzi, pozwalając sobie na określenia „genderciotki”, to jak można serio brać taką krytykę?

Myśl feministyczna (źródło nauki o gender) to poważne wyzwanie – trzeba ją docenić jako oponenta. Prosty przykład – w styczniu br. KAI opublikowała wywiad ks. prof. Piotrem Mazurkiewiczem zatytułowany W przypadku ideologii gender dochodzi do ostrego starcia z Kościołem. Rozmówca sprawia wrażenie dobrze obeznanego z tematem. Do czasu, gdy jako pozytywny przykład podejścia do różnicy płci zaczyna przywoływać (obficie) francuską feministkę Sylviane Agacinski. Tymczasem jej książka Polityka płci walnie przyczyniła się do wprowadzenia we Francji ustawy parytetowej, krytykowanej przez Kościół. Agacinski buduje koncepcję parytetu w polityce jako dualistycznej reprezentacji dwóch rodzajów ludzkich: żeńskiego i męskiego. Jej koncepcja dualizmu płci jest zupełnie nie do pogodzenia z antropologią chrześcijańską – jest co prawda esencjalistyczna, opiera się na uznaniu biologicznej różnicy, ale odrzuca uniwersalizm w podejściu do człowieka.

Takie pomyłki wynikają z braku pogłębionej refleksji nad płcią z perspektywy chrześcijańskiej. Istnieje nawyk wywodzenia znaczenia różnicy płci wprost z różnic cielesnych. Teologia ciała już powstała, teologia płci czy kobiety – wciąż nie. Nie tylko postmodernistyczne koncepcje Judith Butler zagrażają chrześcijańskiej antropologii. Ale żeby to wiedzieć, trzeba się z pokorą pochylić nad wieloletnim dorobkiem feminizmu.

Wypaczenia feminizmu

Feminizm to ruch społeczny – działanie zbiorowe zmierzające do zmiany społecznej. Ruchem społecznym był w XIX w. ruch robotniczy, który zaowocował ideologią komunistyczną. Ale ruchami społecznymi były też ruchy narodowowyzwoleńcze, w tym polski ruch niepodległościowy, a także oparty na związku zawodowym ruch społeczny „Solidarność”.

Ruchy zawsze powstają w reakcji na jakiś realny problem społeczny – są odpowiedzią na niezaspokojone potrzeby dużej części zbiorowości. W przypadku ruchu kobiet Kościół dopiero po ponad stu latach od jego powstania w 1848 roku uznał jego zasadność (w czasie Soboru Watykańskiego II). Termin „dyskryminacja kobiet” figuruje obecnie w wielu oficjalnych dokumentach kościelnych. Także kard. Joseph Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki i Wiary pisał w 2004 r. w Liście do biskupów Kościoła katolickiego o współdziałaniu mężczyzny i kobiety w Kościele i świecie: „W słowach, które Bóg kieruje do kobiety w następstwie grzechu [pierworodnego] wyraża się w sposób lapidarny [...] natura relacji, jakie rodzą się w tej sytuacji między mężczyzną i kobietą: „ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (Rdz 3,16). Będzie to związek, w którym miłość zostanie często wynaturzona do zwykłego poszukiwania samego siebie, do więzi ignorującej i zabijającej prawdziwą miłość, zastępując ją swoistą grą dominacji jednej płci nad drugą. [...] W tej tragicznej sytuacji zostają zagubione i równość, i respekt, i miłość, których, według planu Boga, wymaga związek mężczyzny i kobiety”.

Nadużywanie władzy przez mężczyzn, dyskryminacja i traktowanie kobiet jako gorszych to moralne zło. Jest ono skutkiem grzechu pierworodnego. Gdyby nie ruch feministyczny, byłoby bezkarne. Trzeba to powiedzieć z całą mocą. Nie znaczy to jednak, że należy przyjmować bezkrytycznie feminizm współczesny. Odkąd przestał być oddolnym ruchem społecznym, obudował się teoriami, zdogmatyzował, nabrał cech ideologii. Przez ideologię rozumiem tu sztywny światopogląd, zestaw idei, a zarazem program zmiany społecznej oparty na diagnozie, której słuszności nie wolno – pod groźbą sankcji ze strony władzy, medialnego ostracyzmu, społecznego wykluczenia itp. – podawać w wątpliwość. Mówiąc obrazowo: jeśli fakty (nowe odkrycia itd.) przeczą ideologicznej tezie, tym gorzej dla faktów.

Feminizm pojawił się w Polsce po 1989 roku. Pierwsze gender studies (podyplomowe) pojawiły się na Uniwersytecie Warszawskim w 1995 roku. Informowały o nich media[1]. Kiedy w 2003 roku w Instytucie Socjologii UJ powstała specjalizacja na studiach dziennych „Społeczno-kulturowa tożsamość płci”, badania nad gender prowadziło już wiele uczelni. Cieszą się one popularnością wśród studentek – i studentów. Co roku rośnie liczba absolwentów wyższych uczelni, którzy wiedzą, co oznacza kategoria gender. Część z nich to osoby wierzące, które oczekują od swojego Kościoła argumentów, a nie etykiet.

Czy studia te są rzetelne w sensie naukowym? To zależy od podejścia badaczy i ich bezstronności. W nauce niezbędny jest „relatywizm metodologiczny”, który polega na zawieszeniu wyznawanych przez siebie wartości. Nie mogą one rzutować na proces badawczy. Jest to oczywiście bardzo trudne, gdy nauką zajmują się aktywni działacze ruchów społecznych, dla których nadrzędnym celem jest poprawa statusu kobiet, konkretna zmiana społeczna. W przypadku feminizmu wiedza naukowa nierzadko służy do dekonstrukcji patriarchatu – jego kultury i struktur społecznych. Trzeba jednak pamiętać, że na gender studies wykładają nie tylko feministki. Decydujące znaczenie ma postawa władz uczelni i kadry uniwersyteckiej. To od nich zależy, czy „dżendery” będą rzetelne naukowo, czy staną się czymś w rodzaju „grup budzenia świadomości feministycznej”, typowych dla XX wieku.

Do obecnego kształtu feminizmu i akademickich gender studies można mieć wiele zastrzeżeń. Najistotniejsze z nich, moim zdaniem, to:

  1. przeakcentowanie zmiennych, relatywnych elementów płci nad stałymi, czyli kultury nad cechami wrodzonymi,
  2.  zdominowanie myśli feministycznej przez atrakcyjne intelektualnie wątki postmodernistycznej dekonstrukcji, bez realistycznej analizy skutków tejże dla życia społecznego,
  3. połączenie tematyki gender z queer, uwikłanie kwestii kobiet w walkę o prawa mniejszości seksualnych – tak jakby diagnoza problemów społecznych i środki zaradcze w przypadku np. matek wielodzietnych, gospodyń domowych, mężczyzn-gejów i osób transseksualnych miały być te same,
  4. pielęgnowanie pozorów wielości nurtów w feminizmie, podczas gdy jedne z nich mają realny wpływ na kierunek zmiany społecznej, a inne są marginalizowane i pełnią funkcję „kwiatka do kożucha” (do takich zaliczam feminizm chrześcijański, od zawsze „podejrzany” w feminizmie o kolaborację z patriarchatem),
  5. nietolerancja i tendencje do wykluczania osób z grup większościowych,
  6. traktowanie przemocy wobec kobiet jako przejawu dyskryminacji płci, która ma charakter strukturalny i systemowy (a przemoc jest uwarunkowana wieloma czynnikami),
  7. postawa roszczeniowa, myślenie w kategoriach ofiary, co rodzi potrzebę wymierzania dziejowej sprawiedliwości,
  8. sposób wcielania w życie postulatu „prywatne jest polityczne”, który prowadzi do upolitycznienia sprawy relacji między płciami,
  9. angażowanie w zmianę społeczną dzieci, ingerowanie w socjalizację bez konsultacji z rodzicami „dla dobra dziecka”[2],
  10. brak troski o wierność humanistycznej antropologii i tradycji rozumienia praw człowieka w kulturze europejskiej, co wynika z kryzysu kategorii prawdy, a także ulegania pokusie ponowoczesnych gier z płynną, wieloznaczną tożsamością[3].

Polskie feministki nie są bez winy, jeśli chodzi o fatalną jakość debaty publicznej. Od początku przyjęły zasadę trzymania „wspólnego frontu” w patriarchalnym, katolickim społeczeństwie. Skąd Polacy mają wiedzieć, jak różnorodny jest feminizm, skoro publicznie może zaledwie kilka razy zdarzyło się aktywistkom pospierać między sobą? Mało kto wie, jak wielki ferment w środowisku feministycznym wywołał sojusz warszawskich feministek z kobietami sukcesu z klasy średniej, który doprowadził do powstania Kongresu Kobiet. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych osób była w nim prezydentowa Jolanta Kwaśniewska, która dodała splendoru całemu towarzystwu, ale nie pasowała do anarchistycznej, zgrzebnej, lewicowej opcji w feminizmie. Dziś Kwaśniewskiej w Kongresie nie ma.

Tego typu tarcia i konflikty były ukrywane, silniejsza była troska o jednościowy PR. Feminizm jako monolit to mit. Ale dzięki skutecznemu ukrywaniu różnic łatwo dziś wrzucić wszystkie kwestie feministyczne do jednego worka z napisem „ideologia gender” i uznać za wroga.

 


[1] Warto sięgnąć choćby po wywiad z założycielkami, prof. Małgorzatą Fuszarą i dr Bożeną Chołuj: Po co nam te dżendery, w „Gazecie Wyborczej”, 18-19 września 1999 r.
[2] O tym zagrożeniu pisałam już przed pięciu laty - Rewolucja dla przedszkolaków, „Rzeczpospolita”, 5 stycznia 2009 r.
[3] Zaznaczam, że zarzuty te kieruję wobec teorii gender, które mają wpływ na prawdziwość/fałszywość diagnozy problemu społecznego i wyznaczają kierunek działania całego ruchu. Analiza wdrażania w życie gender mainstreaming czy prawnych aspektów gender equality przekracza ramy tego tekstu.

 

Gender po katolicku

Żeby krytykować ideologię gender, nie tylko wypadałoby mieć przyzwoity poziom wiedzy. A przede wszystkim trzeba być samemu w porządku wobec kobiet. Gdyby słynny list pasterski na temat gender był poprzedzony chociaż jednym stanowiskiem biskupów, wyrażającym troskę o równą godność kobiet i mężczyzn, byłby inaczej przyjęty. Tymczasem Konferencja Episkopatu Polski nie wydała żadnego dokumentu dotyczącego natury kobiety, dyskryminacji kobiet czy przemocy wobec nich. Dopóki sprawa dyskryminacji jest ośmieszana, tabuizowana, zamiatana pod dywan, krytyka feminizmu pozostanie mało wiarygodna. Tym bardziej, że Jan Paweł II w encyklice Evangelium vitae widział potrzebę „nowego feminizmu” (EV 99). 

Nowy feminizm wymaga bardzo konkretnych działań – a być może również... nowego gender. Nie można – wyrażonej przez Benedykta XVI – krytyki ideologii gender wydestylować z reszty nauczania Kościoła, zwłaszcza uznania dyskryminacji kobiet za fakt i powód do rachunku sumienia. To nadużycie, które wprowadza wiernych w błąd.

Zanim więc przystąpimy do kolejnego etapu walki z gender, warto najpierw odpowiedzieć na kilka pytań. Co Kościół w Polsce robi dla przeciwdziałania grzechowi dyskryminacji płci – w społeczeństwie i w swoich strukturach? Jak i gdzie Kościół poszukuje prawdy o różnicy płci (nie wystarczy przywołać opis stworzenia w Biblii, potrzebne są rzetelne badania naukowe)? W jaki sposób Kościół na nowo odczytuje plany Boga względem kobiety? Skoro Kościół popiera równouprawnienie, a krytykuje ideologię równouprawnienia, to czy potrafi odróżnić jedno od drugiego? 

Bardzo potrzebne jest też zaangażowanie Kościoła w sprzeciw wobec przemocy domowej. Przemoc jest nie mniej niemoralna niż pornografia, prostytucja czy choćby seks przed ślubem. Jest nieczysta. Niszczy godność. Uprzedmiotawia człowieka, który został stworzony na obraz Boga i jest Jego dzieckiem. Obrona instytucji rodziny nie może oznaczać wybiórczej krytyki zagrożeń. Człowiek jest drogą Kościoła, a nie odwrotnie. Osoba jest drogą rodziny – Kościoła domowego. Nie wolno odwracać hierarchii bytów.

Mam też poważne wątpliwości – czego tak naprawdę broni polski Kościół? Non stop pojawia się określenie „tradycyjny model rodziny”, ale nikt go nie definiuje. Czy chodzi współczesną o rodzinę nuklearną (dwupokoleniową: rodzice i dzieci), opartą na tradycyjnym małżeństwie heteroseksualnym? Czy też o XIX-wieczny model rodziny wielopokoleniowej, wielodzietnej, w której kobieta jest matką i gospodynią domową, nie pracuje, nie podejmuje decyzji, ogranicza się do sfery prywatnej, jest wychowawczynią i jednostronną pomocą dla męża? Oparty na micie Matki-Polki, który bez wątpienia jest historyczną konstrukcją kulturową.

Trzeba pamiętać, że – jak mówił Benedykt XVI – „w kwestii rodziny nie chodzi tylko o określoną formę społeczną, ale o samego człowieka: o pytanie, kim jest człowiek i co należy czynić, aby być człowiekiem we właściwy sposób”.  To powinien być punkt wyjścia do wszelkich rozważań nad różnicą płci. Gender – nawet ze swoimi wypaczeniami ideologicznymi – stawia nas przed trudnym i bardzo ważnym pytaniem o sens różnicy płci w zamyśle Boga. Stajemy przed trudnym zadaniem odkrycia na nowo tego, co św. Edyta Stein widzi jako trójaspektową antropologię – każdy z nas jest: 1. człowiekiem, 2. kobietą/mężczyzną, 3. niepowtarzalną indywidualnością.

Spór wokół gender można więc potraktować jako szansę. To nie feminizm, a realna dyskryminacja kobiet wymusza zmiany – poprawę ich sytuacji. Informacja, że płeć zawiera elementy zmienne, ma ogromny potencjał pozytywny. Po wiekach przekłamań narosłych w patriarchalnie skrzywionej kulturze (krytykowanej nawet przez prymasa Wyszyńskiego w książce Godność kobiety) można wydobyć prawdę o równości obu płci, a także o znaczeniu różnicy. Zmiany mogą prowadzić ku prawdzie, ku miłości, ku sprawiedliwości. Wcale nie kosztem mężczyzn, dzieci czy rodziny. Czy nie o to chodziło Janowi Pawłowi II, kiedy pisał o „właściwym podejściu” nauki do płci?

Kościół w Polsce miał już w tej dziedzinie istotne dokonania – tyle że przed 30 laty[4]. Do tych zapomnianych pionierskich opracowań, zwłaszcza autorstwa prof. Marii Braun-Gałkowskiej, trzeba dziś wrócić, jeśli chcemy skutecznie, pozytywnie i ewangelicznie wpływać na współczesną kulturę. W przeciwnym razie ważne stwierdzenia z listu biskupów o gender: „Nie jest czymś niewłaściwym prowadzenie badań nad wpływem kultury na płeć. […] Kościół jednoznacznie opowiada się przeciw dyskryminacji ze względu na płeć” nie będą wiarygodne.

Bo przecież – bez ryzyka przesady – można stwierdzić, że w pewnym sensie to Kościół wymyślił gender. Wystarczy spojrzeć na XII-wieczną „Regułę dla pustelni” autorstwa św. Franciszka z Asyżu, która jest do dziś wcielana w życie we franciszkańskim eremach. Ideę pustelniczej wspólnoty braci św. Franciszek oparł na… zamianie ról płci:

1. Ci bracia, którzy pragną wieść życie zakonne w pustelniach, niech będą we trzech, a najwyżej we czterech. Dwaj z nich niech będą matkami i niech mają dwóch synów lub przynajmniej jednego.

2. Ci dwaj, którzy są matkami, niech wiodą życie Marty, a dwaj synowie niech wiodą życie Marii (por. Łk 10, 38-42) […]

8. Ci bracia, którzy są matkami, niech się starają trzymać z dala od ludzi i przez posłuszeństwo dla swego ministra niech strzegą swych synów przed ludźmi, aby nikt nie mógł z nimi rozmawiać. […]

10. Synowie zaś niech przyjmą niekiedy obowiązek matek według kolejności, jaką ustalą między sobą.

Według św. Franciszka zatem, aby być dobrym franciszkaninem, trzeba umieć pełnić rolę kobiecą. Żadne pomieszanie płci z tego nie wynikło. Dobrze by było, gdyby współcześni chrześcijanie i chrześcijanki potrafili wyciągnąć wnioski z tej franciszkańskiej mądrości.

 

Małgorzata Bilska – publicystka i socjolog, absolwentka studiów doktoranckich w Instytucie Socjologii UJ.  Prowadziła wykłady i seminaria o współczesnych teoriach feministycznych i nowym feminizmie m.in. w Ośrodku Badawczym Centrum Jana Pawła II w Krakowie i Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum”. Przez wiele lat pracowała z dziećmi i młodzieżą, prowadząc warsztaty z profilaktyki uzależnień i agresji w szkołach. Autorka książki Kochaj i walcz. Święta Rita. Mieszka w Krakowie.




[4] Pisałam o tym, m.in. o pracach Podkomisji Episkopatu ds. Duszpasterstwa Kobiet w latach 70. i 80. XX wieku,  w: Zapomniane katolickie gender, „Tygodnik Powszechny” 2014 nr 6.

 

TAGI: