Antena do nieba

Rozmowa z o. Janem Górą

publikacja 18.05.2014 00:42

O swoim powołaniu, „papieskiej chorobie” i konieczności zarażania nią innych opowiada o. Jan Góra OP, twórca spotkań młodych nad Lednicą.

eSPe 107/2014 eSPe 107/2014

 

Zdziwiłem się, gdy się dowiedziałem, że jeden z najpopularniejszych duszpasterzy młodzieży w Polsce na początku w ogóle nie chciał nim być. Kiedy Ojciec nawrócił się na młodzież?

Tu się nie ma co dziwić, ponieważ to jest sprawa Boża. A Pan Bóg wzywa nas do czegoś zupełnie innego niż sami chcielibyśmy robić, daje nam siły i wyobraźnię. Dość szybko się do tego jednak przekonałem – po przeniesieniu do Poznania, gdzie miałem być duszpasterzem młodzieży. Posłuchałem przełożonych a wtedy zaświeciło słońce. Młodzież otoczyła mnie szczelnie miłością, jak pszczoły kitem. I padłem. Padłem pod wpływem tej miłości. Nie było wyjścia.

To znaczy, że początkowo w woli przełożonych nie odczytał Ojciec woli Pana Boga?

Nie, ja miałem po prostu inne ambicje i inne zamiary. Wola przełożonych przyszła wbrew temu wszystkiemu. Co po latach okazało się błogosławieństwem. Ale to właśnie dopiero po latach było widać, że jestem na swoim miejscu i to, co robię jest tym, co Pan Bóg chce.

Jak później odczytywał Ojciec wolę Pana Boga?

Miałem to podane na talerzu. Zostałem zaakceptowany przez młodzież, przez Poznań. Zakres naszego działania się poszerzał. VI Światowy Dzień Młodzieży w Częstochowie w 1991 r. to była godzina zero. Potem papież nas bierzmował i powstały ośrodki duszpasterskie w Jamnej, Lednicy i Hermanicach.

Pamięta Ojciec początki swojego powołania zakonnego? Jak Ojciec je rozpoznawał?

Naturalnie. To była osobista więź z Chrystusem. Pan Jezus mówił do mnie ciszej niż piskliwe godowe kwiki koleżanek. Myślę, że to też wynik chęci bronienia naszej wiary katolickiej. To dziś jest niewyobrażalne – śmiali się z wiary, ateizowali nas i mówili, że wierzą tylko starzy i niewykształceni. To była suma wielu drobnych przyczyn, które sprawiły, że poszedłem tą drogą. Drogą, której nigdy nie żałowałem. Nigdy!

Jak Ojciec to rozeznawał? Był ktoś, kto Ojcu pomagał?

Sam rozeznawałem. Przed rodziną ukryłem, że idę do zakonu. Udawałem, że zdaję na prawo. Poszedłem na lewo. Mój wychowawca, za to, że wychował „pasożyta społecznego”, został zwolniony z wychowawstwa. Takie były czasy. Przez to trzeba się było przebić. Z pomocą łaski Bożej, bo nie przypisuję sobie sam zbyt wiele, jakoś tam się udało.

Ojciec z pewnością spotyka się z młodymi, którzy stają przed życiowymi wyborami. Czy Ojciec jakoś im doradza?

Nigdy! Nigdy nikomu nie doradzam. Nigdy! Uważam, że ludzie powinni podejmować decyzje sami i ponosić za nie odpowiedzialność. Nie jestem biurem doradczym i nikomu nic nie doradzam. Nawet, jak chcą iść do zakonu, to udaję głupiego, że nie wiem o co chodzi. Chcę wydobyć z nich ich własną decyzję, a nie im smarować. Nic z tego.

A sugeruje przynajmniej Ojciec gdzie i jak można takie decyzje rozeznawać?

Ja nic nie sugeruję. Udaję głupiego. Nic nie rozumiem. Niech się sami męczą. To musi być ich decyzja, nie moja.

Czyli radzi im Ojciec, żeby postępowali jak Ojciec w młodości i sami rozeznawali.

Ja nic nie radzę. Pilnuję się bardzo, żeby nikomu nic nie poradzić. Potem by mieli do mnie pretensje. Taka ładna siostra zakonna tu siedzi [Ojciec wskazuje na siostrę zakrystiankę kościoła Mariackiego w Krakowie, gdzie rozmawiamy – przyp. PR]. Jakbyśmy jej poradzili, to mogłaby być na nas wściekła, że znalazła ładnego męża. A tak poszła za jeszcze ładniejszym Panem Jezusem.

Mówi Ojciec, że w dniu inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II zachorował Ojciec na „papieską chorobę”. Jak ona się objawia?

To jest obsesja, żeby być blisko papieża, żeby go dotknąć, żeby czerpać. Papież promieniował dojrzałą i piękną osobowością, papież promieniował świętością. Proszę pana, to jest oczywiste, że są ludzie, od których się ucieka i są ludzie – jak mój przyjaciel Wojtek [Ojciec odwraca się i wskazuje na pana Wojciecha – przyp. PR] – za którymi się tęskni. Są ludzie, do których nas ciągnie i są ludzie, od których nas odpycha. Papież przyciągał. Był cudowny. Ja chciałem tylko siedzieć i na niego patrzeć. Dzisiaj są ludzie, którzy ze mną nie chcą nic robić, tylko siedzieć. Studenci i młodzież pytają, czy mogą w mojej obecności pracować, albo posiedzieć chwilę – proszę bardzo. Bo tak na siebie działamy.

Tym bardziej się cieszę, że mogę chwilę posiedzieć przy Ojcu.

Dziękuję.

Czy ta choroba ciągle trwa?

Naturalnie. Niewyleczalna choroba na papieża. Niewyleczalna. Ludzie się ze mnie śmiali. Objawy są takie – nie znam Rzymu a byłem tam kilkadziesiąt razy, bo czekałem na telefon od ks. Dziwisza, czy mogę pójść na obiad albo kolację do Ojca Świętego. Okradałem papieża ze wszystkiego, co się dało. On mi dawał pieniądze. Uwielbiałem go.

Ale on chyba też z życzliwością patrzył na to, co Ojciec robi.

Bardzo.

A czy dziś, dziewięć lat po śmierci Jana Pawła II, młodzi, którzy go nie znali, mogą się zarazić tą chorobą?

Staram się ich zainfekować. Oni muszą widzieć na mojej twarzy jego uśmiech. Muszę być transparentny. Muszę promieniować papieżem.

A co takiego jest w Janie Pawle II, że warto go polecać młodzieży?

Był blisko Chrystusa. Starał się być bezinteresownym darem dla Boga i dla nas. Był transparentny – nigdy nie zasłaniał sobą Jezusa. Był przeźroczysty jak szyba. Był punktem odniesienia. Był apostołem-pasjonatem – świat objechał dookoła. Obalił komunizm, pokazywał nam drogę. Uczył nas. Wszystkie jego nauki znam na pamięć: „człowieka należy mierzyć miarą serca”, „każdy ma w swoim życiu Westerplatte”, „musicie wymagać od siebie, nawet wtedy, kiedy inni od was nie wymagają”, „musicie być mocniejsi niż warunki, w których przyszło wam żyć”, „musicie mieć siłę przebicia, a siłą przebicia jest kreatywność i Eucharystia”. A później Lednica. Lednica od A do Z jest dziełem Ojca Świętego. Dostałem osiem przemówień Jana Pawła II na Lednicę, które są relikwią jego umysłu i serca.

Jakim wydarzeniem dla Ojca osobiście będzie to, co stanie się 27 kwietnia w Rzymie?

Myślę, że to jest coraz większe zobowiązanie. Zobaczymy papieża w przestrzeni świętych obcowania. Ja z nim codziennie rozmawiam. I mówię: jak mnie wrobiłeś w to wszystko, to mi pomagaj. Myślę, że teraz trzeba papieża przełożyć na kulturę. Papież mówił, że wiara nie przełożona na kulturę nie jest zjawiskiem dojrzałym, skończonym, do końca przemyślanym. Jeżeli chcemy Jana Pawła II ocalić, to musimy go przełożyć na kulturę. Bo w przeciwnym wypadku nie będzie habemus papam, ale habemus klapam.

Jak Ojciec to rozumie? Co należy zrobić?

Powolutku. Krok za krokiem. Trzeba zrozumieć jego myśli. Kluczem do zrozumienia jego myśli jest zrozumienie słowa „dar”. Człowiek nie może przekroczyć siebie samego inaczej, jak tylko jako bezinteresowny dar z siebie samego. Myślę, że przełożyć papieża na kulturę, to służyć tym wartościom, którym on służył. A człowiek to jest byt nachylony ku wartościom. Myślę też, że trzeba iść dalej. Trzeba pamiętać, że pierwszym imieniem miłości jest rzeczywiście miłość. Ale drugim imieniem miłości jest miłosierdzie. A trzecim imieniem miłości jest solidarność. Świeckie słowo, a jest imieniem miłości. Trzeba to pokazać. Papieża interesował człowiek. Pełnia i integralność człowieczeństwa. Więc w tym zamglonym świecie należy to uwyraźniać – wielkość człowieka, jego godność, powołanie do wieczności, obrona przed urzeczowieniem. Ogromna praca nas czeka, ale fascynująca. Będziemy mieć teraz żywy kontakt z Janem Pawłem w przestrzeni świętych obcowania. On sam to pokazał w czasie kanonizacji św. Jadwigi, kiedy rozmawiał z nią 45 minut w obecności 1,5 miliona ludzi zgromadzonych na Błoniach. On zapatrzony w wieże Wawelu rozmawiał z Jadwigą. Tego nas nauczył. Dlatego ja z nim ciągle rozmawiam.

O czym?

O Lednicy, o sobie. Proszę o prowadzenie, o światło, o siłę do podejmowania decyzji, o zdrowy rozum i o to, żebym nie podejmował decyzji głupkowatych. Lednica się rozrasta, więc to ogromna odpowiedzialność. Czym ja nakarmię tych ludzi?

[Podchodzi pan Wojciech i mówi: „Proszę powiedzieć o rączce. Bez rączki by Ojciec tak nie działał” – przyp. PR]

No tak, odlałem dłoń Jana Pawła II. Byłem kiedyś w Rzymie ze specjalnym silikonem. Dziś są dwa brązowe odlewy jego dłoni. Jedna stoi na moim biurku, a druga jest w muzeum nad Lednicą. To jest moja antena do nieba.

Rozmawiał Przemysław Radzyński

Artykuł pochodzi z eSPe 4/2014. Całe czasopismo można za darmo pobrać ze strony: www.e-espe.pl.

 

TAGI: