Ciągnąć jedno drugie, w górę nieba

O dialogu małżeńskim i rodzinnej drodze ku niebu ze Stanisławem i Lucyną Olbrotami rozmawia Regina Mamczur

publikacja 30.09.2014 21:39

Były lata, że nie chciało mu się modlić, ba, chodzić do kościoła. Pytał – muszę? Dopiero, gdy powiedziałam „musisz”, to szedł. To „ciągnięcie siebie ku górze” dotyczyło wszystkich sfer. Wywiadówki, niesforność dzieci. Mówiłam mężowi:„albo to bierzesz, albo tego nie będzie, bo ja już nie daję rady”. To tylko na pozór przeszkadza w byciu jednością

La Salette. Posłaniec MB Saletyńskiej 3/2014 La Salette. Posłaniec MB Saletyńskiej 3/2014

 

Zaczynamy rozmowę w przedpokoju. Z okazji 25-tej rocznicy ślubu rodzina wysłała Lucię i Stasia Olbrotów, moich przyjaciół z Kręgu Domowego Kościoła, na trzydniowe wczasy małżeńskie do Iwonicza Zdroju. W tym czasie dzięki córkom, rodzicom i przyjaciołom na ścianie przedpokoju wyrosło i rozkrzewiło się drzewo genealogiczne. Na pierwszy rzut oka zachwyca zielenią, kształtem, urodą, zdjęciami osób. Potem zwracają uwagę szczegóły. Szczęśliwa, świeżo poślubiona para małżeńska jest w centrum – to Lucia i Stasiu (Patrzcie, jak oni pięknie wciąż do siebie i o sobie mówią – komentarz proboszcza po świadectwie dla narzeczonych). Wśród gałęzi owoce ich miłości – cudowne zdjęcia czterech ślicznych Córek. Nie ma jedynego Synka. On jest już u Pana – zmarł mając 18 miesięcy. Rozdzieleni przez większość życia rodzice Stasia (tato rozwiódł się z żoną, gdy Stasiu był w szkole średniej) na zdjęciach też są osobno. Mama z najmłodszą wnuczką, Terenią, Tato z Weroniką. Rodzice Luci również są na zdjęciach oddzielnie. Mama z Weroniką, tato – przez długie lata zamieszkały w Stanach Zjednoczonych, od niedawna, dzięki córkom i wnuczkom, na nowo związany z rodziną zamieszkał w Polsce, na tym samym osiedlu!!! – jest na zdjęciu z Terenią. Wyrosła też nowa gałąź w rodzinie Obrotów. Najstarsza córka Ania z miłością patrzy na świeżo poślubionego męża Łukasza. Nad nimi – rozkoszna Zuzia – pierwsza wnuczka szczęśliwych młodych dziadków.

Ponad dwadzieścia siedem lat wspólnego życia. Jaki miało kształt, jaki smak?

Stanisław: Wiedzieliśmy, że mamy być jednością.

Lucyna: Że jedno idzie za drugim.

S.: Czasem jedno prowadzi, czasem drugie…

L.: Tak było od początku, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Zupełnie jak w piosence zespołu Happysad: „Miłość to nie pluszowy miś, ... ale miłość kiedy jedno spada w dół, drugie ciągnie je ku górze”. Najpierw ku górze ciągnął Stasiu. Gdy się poznaliśmy był neofitą. Szukał Boga. Czytał pismo Święte. Ja w tym czasie bywałam w kościele dwa razy w roku. I tak było przez pierwsze dwa lata małżeństwa...

 

S.: Choć wierzyłem, to dopiero dzięki Luci ochrzciłem się i przyjąłem pierwszą komunię świętą. Bo chciałem poślubić Ją wobec Boga. Urodziłem się w Rosji. W rodzinie ateistycznej. Po przyjeździe do Polski, już w liceum zawodowym, a potem na studiach, było mi dane spotkać mądrego, dobrego chłopaka, który rano i wieczór modlił się na kolanach. Grał na organach w kościele. Uczył się i studiował tak, jakby od tego zależało zbawienie. A przy tym był miły, sympatyczny, uprzejmy. Jeśli masz taki przykład i szukasz pomysłu na życie duchowe, wydaje się, że nie trzeba więcej. Ale dopiero miłość do Luci sprawiła, że chciałem jej przed Bogiem przyrzec miłość, wierność i uczciwość małżeńską na całe życie.

L.: Stasiu czytał Pismo Święte, którego ja nie znałam. Gdy zamieszkaliśmy w parafii Świętej Rodziny w Rzeszowie, to On ciągnął mnie na wspólnotę Domowego Kościoła. Zaprosił wszystkich na pierwsze spotkanie do naszego domu. Dobra, mówię, na trzy spotkania mogę się zgodzić, a potem koniec. I tak jest do dziś.

S.: Ale było i tak, że to Lucia musiała mnie ciągnąć. Poznanie Boga nie oznacza, że jest to dane na zawsze.

L.: Były lata, że nie chciało mu się modlić, ba, chodzić do kościoła. Pytał – muszę? Dopiero, gdy powiedziałam „musisz”, to szedł. To „ciągnięcie siebie ku górze” dotyczyło wszystkich sfer. Wywiadówki, niesforność dzieci. Mówiłam mężowi:„albo to bierzesz, albo tego nie będzie, bo ja już nie daję rady”. To tylko na pozór przeszkadza w byciu jednością. Trudne historie łączą. Wiem, że mogę na Stasia liczyć, mogę mu to powiedzieć, podzielić się emocjami i wtedy „to ze mnie zejdzie”. Może kiedyś myślałam inaczej…

To ciągnięcie jest możliwe, gdy jesteście jednością.

L.: Tak, znamy siebie, choć są i takie sprawy, które nie muszą być powiedziane… Podstawą jest wieczorna rozmowa. Czasem myślę sobie: Nie będę go męczyć, nie mam nastroju. Zamykam się w sobie, a potem wybucham.

S.: Ja nie jestem gadatliwy, jak to mężczyzna. Kiedyś na złotych godach ktoś zapytał jubilata, jak to się stało, że przeżyli w zgodzie 50 lat. Odpowiedź jubilata była znamienna: Na początku ustaliliśmy sobie, że drobne rzeczy załatwia żona, ważne ja. Jak dotąd nie było ważnej rzeczy… No więc nie jestem gadatliwy. Gdy Lucia mówi, ja myślę nad tym, próbuję to w głowie rozwiązać i po jakimś czasie słyszę: „No powiedz coś wreszcie”. Mężczyzna jest inny. Patrzy z odmiennej perspektywy. Nie lekceważę, tylko rozważam problem. A Lucia potrzebuje podzielić się tym, co przeżywa. Nie chce rozwiązania, tylko wysłuchania.

L.: Przez lata spieraliśmy się, kto ma decydować. Ja chciałam, żeby decydował Stasiu, a On, żebym to ja decydowała. Teraz wypracowaliśmy nasz wspólny model. Ja mam 500 pomysłów. Stasiu wybiera ten jeden i mówi: zrobimy tak i tak. To daje mi pewność, że decyzja jest podjęta i że to On ją podjął. Mam do Niego zaufanie. A gdy czasem coś nie wyjdzie, najwyżej zmieniamy plany. Ja nie mam pewności co do swoich rozwiązań. Ciągle zadawałabym sobie pytanie: A może tak byłoby lepiej. Stasiu „stawia kropkę nad i” . Poza tym przez lata nauczyliśmy się dostrzegać w niezrealizowanych planach wolę Bożą. Mam więc zaufanie do Boga i do Stasia. Nauczyliśmy się też przed różnymi decyzjami modlić się, prosić o światło. Modlitwa pomaga dostrzegać w niezrealizowanych planach inne rozwiązania, perspektywy, szukać Bożych planów. Ciągle zaskakuje nas rzeczywistość. Miało być tak, a jest inaczej, już wydaje się , że wszystko przepadło, aż nagle pojawia się światełko w tunelu. Pomalutku widać w tym wszystkim Bożą opatrzność, Boży plan. Widać to wszędzie – w sprawach domowych, zawodowych, posłudze. Jakiś telefon, rozmowa, sugestia i sprawy nie do rozwiązania stają się łatwe. Pomaga nieustanna modlitwa, wspólnota.

S.: Wydaje się czasem, że nie damy rady. Ale Bóg nie daje krzyża ponad nasze siły. Czeka na moment, byśmy zaprosili Go do naszego życia. Gdy staniemy pod ścianą, uświadamiamy sobie, że sami nie damy rady i zaczynamy się modlić. Wtedy On wkracza.

L.: Działa najbardziej przez najbliższych, przez przyjaciół. Dostaję karteczki od dzieci „Jesteś cudowną mamą”, kiedy już tylko zostały mi łzy.

S.: Dostajemy też kolce. Czasem trudno ze sobą wytrzymać. Bywa różnie.

L.: Najważniejsze, żeby być blisko. Wtedy poznajemy się bardziej, można przyjąć drugą osobę taką, jaka jest. Nie zmieniać, nie nawracać na siłę, ale modlić się, pomagać, trwać nawet w trudnych relacjach. Najważniejsze jest – obecność, pomoc, modlitwa, dbałość o siebie.

S.: Dlatego posługujemy. Tak jak otrzymaliśmy, tak dajemy.

L.: Widzimy wyraźnie naszą drogę. Byliśmy niewierzący. Stasiu naprawdę, a ja byłam wierząca od wielkiego święta. Bóg nas przyprowadził aż tu – do wspólnoty Kościoła Domowego. Prowadzi nas cały czas. Widząc, co dobrego daje ta droga, chcemy się tym dzielić.

 

 

S.: Lucia zawsze była bardziej otwarta

L.: Ale Stasiu zawsze mi towarzyszył, gdy miał opory, robił, co żona chciała, bo tak jest dobrze.

L. i S.: Ważny jest dla nas nasz doradca duchowy, spowiednik. Jedną z najcenniejszych rzeczy, jakiej nas nauczył, jest wstawianie we fragmencie listu do Koryntian zamiast słowa miłość najpierw imienia Jezus, potem swojego imienia, wreszcie imienia małżonka.

S.: Gdy przychodzą trudne chwile, pytam siebie, co nabroiłem.

L.: A ja myślę, że w tamtej chwili byłam pewna, że robię dobrze, ale teraz pytam, co Jezus zrobiłby na moim miejscu.

W książce Parami do nieba, jest myśl Jana Pawła II o małżeństwie jako jedności dwojga i o robieniu miejsca dla drugiego. „Moje ja” ustępuje miejsca „Twojemu ja”. To zmusza do pojednania.

S.: Zmusza czy prowadzi? Dla mnie to jak droga kolejowa i rozjazdy. Słowo Boże to przestawianie zwrotnicy. Gdy czytam Pismo Święte, a staram się czytać co rano, czasem jedno słowo pobudza refleksję. Widzę wyraźnie, że to jest To Słowo. Przychodzi mi na myśl postać Jana Budziaszka. Perkusista Skaldów został w jednej chwili wyrwany ze swego życia i w samych klapkach wyruszył do Częstochowy. A teraz Słowo Boże go prowadzi. To nie jest chwila, tylko proces. Jednemu jest łatwo, bo wzrastał w rodzinie, gdzie wiara była praktykowana. Dla mnie to była tabula rasa. Teraz dorosłem wewnętrznie i jest mi dobrze z „praktykami religijnymi”. Jeszcze tylko tłum nie zawsze mi pasuje.

L.: Tu się różnimy. Dla mnie np. modlitwa do Ducha Świętego, nałożenie rąk, wieczory uwielbienia to wielka łaska. 15 lat temu to było dla mnie obce, sztuczne. Teraz mam pragnienie, by modlitwa była nade mą. Gdy mieliśmy jakiś trudny problem i posługiwaliśmy na rekolekcjach, dotarło do mnie słowo „Oddaj to Bogu”. Doświadczyłam wówczas, że naprawdę oddałam to Bogu i zaczęło się coś zmieniać. Stopniowo, prawie niedostrzegalnie, ale rzeczywiście. Zaufałam i sama zaczęłam się zmieniać. Przez lata małżeństwa nauczyłam się też inaczej wartościować. Ważny jest nie tylko porządek i obiad, ale też wspólne rowery, czy udział w życiu coraz bardziej dorosłych dzieci. Czasem nie bardzo mam czas, siły czy ochotę na Eucharystię, ale wiem, że ona mnie wzmocni. To teraz najważniejszy punkt mojego dnia – poranna Eucharystia.

Jak nauczyliście się zmieniać siebie dla jedności, świętości dwojga.

S.: Cały czas uczę się słuchać, potwierdzać Luci jej myśli, emocje. Pracuję nad swoim bałaganiarstwem.

L.: Ja w małżeństwie nauczyłam się okazywać czułość. Głaskać, przytulać dzieci, męża. Nauczyłam się od przyjaciół z Kręgów – Halinki i Michała, którzy byli dla mnie urzeczywistnieniem słów z Ewangelii „Zobaczcie, jak oni się miłują”. Przykładem, jak wyrażać miłość. Byli jak dotyk świętości. Bardzo staram się też nie gderać. Dzięki Stasiowi, zaufaniu do niego wspólnie rozwiązujemy sprawy, podejmujemy decyzje. Ale są rzeczy, które muszę powiedzieć. Bo tylko żona ma odwagę powiedzieć pewne nieprzyjemne rzeczy. Ktoś inny machnie ręką, ale żona powinna zwrócić na to uwagę.

S.: Cały sens w małżeństwie to wzajemnie znosić swoje słabości. Tak jak w Ewangelii – jedni drugich brzemiona noście. Jak jest ciężko, starać się wspierać. Patrzenie z uwagą na siebie nawzajem pozwala słabość zauważyć i nazwać. Wszystko to jest wypełnianiem przysięgi: „Ślubuję Ci miłość, wierność, uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci”. Przysięga zobowiązuje. Trzeba dotrzymać słowa. Budować jedność.

L. i S.: Dużo dał nam dialog małżeński – spokojne wysłuchiwanie drugiej osoby, przeglądanie się we współmałżonku jak w interaktywnym lustrze, wyzbywanie się egoizmu, niestawianie swoich celów, pomysłów nad wspólne. Rezygnowanie z siebie dla dobra innych.

L.: Ja nie umiałam tego. Obrażałam się i trzeba się było ukorzyć i przepraszać na kolanach. Potem zobaczyłam, że kiedy to zmieniamy, więcej zyskamy razem.

S.: Powtarzając za Matką Teresą z Kalkuty „Jeśli chcesz zmieniać świat, zacznij od siebie”.

L.: Jest pokusa, by oceniać drugiego. By to on się zmieniał. Jak zmienić takie nastawienie? To dla mnie było niemożliwe. I to był moment, by zwrócić się z tym do Boga. Oddać to Bogu.

S.: Człowiek jest tak ukształtowany, że stara się polegać na swej wiedzy, umiejętnościach. Pyta – co ma do tego Bóg. Ale Bóg prowadzi do takich obszarów, że już nie daję rady sam. Dopiero modlitwa, czyjaś sugestia wyprowadza nas z ”ciemnej doliny”.

L.: Potrzebny jest czas, obecność, proste rzeczy. Czasem czeka się na zwykłą rozmowę. To pomaga w walce z życiem.

S.: Tego uczą nas kapłani. Ich posługa, oddanie, tracenie siebie. To potem daje owoce.

A gdzie Wy możecie oddawać swoje życie?

L. i S.: Rekolekcje, Poradnia Rodzinna, Diakonia Muzyczna, Konferencje dla narzeczonych, Krąg Domowego Kościoła, Diakonia Życia, Róże Żywego Różańca.

L.: Czasami się bronimy. Rodzina, mąż, dzieci, życie zawodowe nie zawsze pozwalają na nowe zobowiązania. Ale Bóg i to potrafi poukładać.

Co według Was jest najważniejsze w małżeństwie?

S.: Jak w liście do Koryntian „Najważniejsza jest miłość”. Pozostałe rzeczy z niej wypływają – rozmowy, decyzje, drobiazgi. Gdy upadniemy, dążymy do pojednania, miłość wzrasta. To nieustanny proces.

L.: Ja jestem najszczęśliwsza, gdy razem jesteśmy na rekolekcjach. Bóg i my. Łaska Boża, Eucharystia, słowo, modlitwa jednoczy, buduje. Bliskość Boga, który jest miłością. Razem duchowo, uczuciowo.

Bez czego nie wyobrażacie sobie małżeństwa?

L.: Bez Kręgu Domowego Kościoła. Bez tego nie umiałabym, nie wiedziałabym, jak być dobrą żoną. Bez wspólnoty, bez Boga.

S.: Przypomina mi się Reb Tewje ze Skrzypka na dachu, który pyta żony „Czy mnie kochasz?” Dla mnie najważniejsza jest Lucia. Ona przoduje w sprawach duchowych. Dla niej podejmuję się codziennych obowiązków, jeżdżę z nią na rekolekcje, dla niej i dla dzieci. Generalnie jak w „Małżeńskiej” Trójcy Świętej. Trzy osoby – Bóg, Lucia i ja.