Cyryl traci Cerkiew na Ukrainie

Jacek Borkowicz

publikacja 01.10.2014 22:09

By zrozumieć, co oznacza symbol Kijowa w oczach zwierzchnika prawosławnych Rosjan, należy — wzorem uczestników niedawnych obchodów — cofnąć się w czasie do roku 988. Ruski kniaź Włodzimierz przyjął wtedy chrzest w obrządku bizantyjskim. Wraz z nim ochrzciła się symbolicznie cała Ruś.

Więź 3/2014 Więź 3/2014

 

Rocznica chrztu Rusi obchodzona 28 lipca tego roku w Moskwie, choć nieokrągła, imponowała pompą. Sobór Chrystusa Zbawiciela wypełniło echo mocnych głosów chóru mniszek. Majestatyczne wnętrze wchłonęło tłumnie przybyłych uczestników obrzędu, pozostawiając rozległą, pustą przestrzeń w centrum świątyni. Jej środkiem, po szerokim zielonym suknie, kroczył ku ołtarzowi patriarcha Cyryl.

Bohaterami tegorocznego święta byli żołnierze wojsk wewnętrznych. To ich panterki zdominowały panoramę zgromadzenia wiernych. To oni, ogoleni na łyso, z furażerkami przepisowo wciśniętymi pod pagonem, czasem z orderem na piersi — stali karnie w kolejce do Komunii, której osobiście udzielał im patriarcha. Cywilni chrześcijanie tego dnia musieli się zadowolić przyjęciem sakramentu z rąk innego duchownego.

Do żołnierzy wojsk wewnętrznych zwracał się też w kazaniu patriarcha Moskwy i Wszechrusi: „Jak armia na froncie broni kraju od wroga napadającego spoza granicy, tak wy bronicie ojczyzny od wroga działającego wewnątrz. A taką sytuację mamy właśnie dzisiaj. Walczymy naraz na obu frontach”. Wątek zagrożenia obecny był w całym przemówieniu Cyryla, podobnie jak wizja ciemnych chmur, gromadzących się nad rosyjsko-ruską ojczyzną. Swoje kazanie patriarcha zakończył słowami: „Bóg nas ukarze, ale nie zabije”. Trochę to mało optymistyczne jak na radosne przesłanie niedawno ustanowionego święta chrztu Rusi.

W Ławrze po ukraińsku

Tego samego dnia tę samą rocznicę obchodzono też w Kijowie. Głównym celebransem w soborze katedralnym św. Włodzimierza był Filaret, patriarcha Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego, której niezależności nie uznaje Moskwa. Cerkiew, tłumy, śpiewy, kadzidło i świece... wszystko tam było jakby mniejsze, skromniejsze, trochę bardziej ciche. Spokojniejsze, ale i znacznie bardziej radosne. Mimo że niedaleko na wschód toczy się krwawa wojna, która w istocie jest agresją Rosji na Ukrainę.

Jednak wydarzenie, które tego dnia najbardziej poruszyło prawosławnych kijowian, dokonało się z dala od miejsc centralnych obchodów — na dnieprowych skarpach Ławry Peczerskiej. Tysiącletni monaster, rozłożony w samym środku stolicy, ale niejako obok niej, to najświętsze miejsce ukraińskiego prawosławia. A jednocześnie, od kilku już pokoleń, silny ośrodek prawosławnej kultury rosyjskiej. W dodatku mocno zorientowany na Moskwę. Podczas gdy Kijów już od lat modlił się w swoich cerkwiach po ukraińsku, tutaj twardo trzymali się rosyjskiego. Po rosyjsku głosili kazania księża, po rosyjsku śpiewano pieśni oraz odmawiano część modlitw. Do 28 lipca 2014 r. Tego dnia codzienne mołeben (modlitwa wstawiennicza), deklamowane przed ołtarzem głównej peczerskiej cerkwi, celebrowano po raz pierwszy w języku ukraińskim.

W jakże innym duchu obchodzono to święto rok wcześniej! Warto było widzieć, jak rosyjski patriarcha całował się tam z rosyjskim prezydentem, potem zaś jak obaj, stojąc przed świętą peczerską ikoną, kreślili krzyże na czołach i piersiach. Bo zarówno Cyryl, jak i Putin byli głównymi bohaterami okrągłej, 1025 rocznicy chrztu Rusi — a nawet jego reżyserami. Gospodarz miejsca, metropolita Kijowa Wołodymyr, reprezentujący Ukraińską Cerkiew Prawosławną Patriarchatu Moskiewskiego, usunął się w cień na rzecz patriarchy Cyryla. Trudno mu się zresztą dziwić, gdyż pod względem kanonicznym to Cyryl, a nie Wołodymyr, był w 2013 r. pełnoprawną głową ukraińskiego prawosławia. Nie można jednak w ten sam sposób rozgrzeszać prezydenta Janukowycza, formalnego zwierzchnika suwerennego państwa. Ten, z wdziękiem hotelowego administratora, doprowadził dostojnego „kolegę” na miejsce ceremonii, potem zaś dyskretnie odszedł na stronę. Powiedzieć, że na kijowskich obchodach rocznicy chrztu Rusi w roku 2013 nie było Ukrainy — to stanowczo za mało. Tam Ukraina, wraz z ideą jej niepodległości, została upokorzona — w sposób spektakularny i bolesny.

Ubiegłoroczna kijowska rocznica była ukoronowaniem wieloletnich zabiegów patriarchy Cyryla. Gdy w 2009 r. przejął on ster rządów w Cerkwi rosyjskiej, znajdowała się ona w stanie politycznej stagnacji. Jego poprzednik, Aleksy II, rządził nią w dawnym stylu, nacechowanym pryncypializmem i brakiem elastyczności w stosunkach ze światem zewnętrznym. Na polu kościelnej dyplomacji doprowadziło to do serii konfliktów — z Rzymem, z siostrzanym Konstantynopolem, wreszcie z Cerkwią prawosławną Ukrainy. Pierwsze lata rządów nowego patriarchy przyniosły jednak nadzieję na umiarkowane zmiany. Cyryl, nie ustępując tradycyjnym „przeciwnikom” na żadnym z pól konfliktów, umiał przecież pokazać, że potrafi odnaleźć drogę do dialogu z nimi.

W przypadku stosunków z Kijowem była to droga zdecydowanie kręta.

Niezbędna dawka historii

By zrozumieć, co oznacza symbol Kijowa w oczach zwierzchnika prawosławnych Rosjan, należy — wzorem uczestników niedawnych obchodów — cofnąć się w czasie do roku 988. Ruski kniaź Włodzimierz przyjął wtedy chrzest w obrządku bizantyjskim. Wraz z nim ochrzciła się symbolicznie cała Ruś. Włodzimierz rządził krajem z Kijowa i tutaj też ulokował swą siedzibę pierwszy biskup. Historia przekazała nam jego imię: Teofilakt. Był Grekiem, tak jak wielu po nim na kijowskim tronie.

Mijały pokolenia, rozkwitała Ruś chrześcijańska. Przybywało też stolic biskupich, ale pierwszeństwo zawsze przyznawano Kijowowi. Cerkiewna metropolia w tym mieście, obdarzonym zaszczytną nazwą Macierzy Grodów Ruskich, od początku swego istnienia podlegała Konstantynopolowi.

Najazd tatarski i tatarska niewola zniweczyły złote czasy Rusi, zburzyły też potęgę Kijowa. Na zgliszczach spalonego przez pogan miasta przez pokolenia rosła tylko trawa. W 1299 r. wynieśli się stamtąd i metropolici. Bizantyjskim wzorem pociągnęli za swoimi kniaziami, którzy za Tatarów rezydowali we Włodzimierzu nad Klaźmą. Tam, w północnych lasach, łatwiej było umknąć czujnym oczom tatarskich nadzorców niż w położonym blisko stepów Kijowie.

W 1325 r. metropolita Piotr II przeniósł siedzibę z Włodzimierza do Moskwy, która wtedy była zaledwie mało znaczącym gródkiem. Usadowienie tam metropolii znacząco wpłynęło na rozwój miasta. Cały czas jednak metropolię nazywano „kijowską”, nie „moskiewską”. Sama nazwa poniżonego miasta przypominała Rusinom o dawnych wiekach chrześcijańskiej potęgi. Była dla nich symbolem duchowej jedności ziem, które podzielił zły los. Wspomniany wyżej Piotr II, choć rezydował w Moskwie, urodził się na Wołyniu.

 

 

Rozłam nastąpił w 1448 r., kiedy to mieszkańcy Moskwy zrzucili z biskupiego tronu metropolitę Izydora, potem zaś sami, bez zgody Konstantynopola, wybrali na jego następcę mnicha Jonasza. Tym razem był to rdzenny Rosjanin. Jego wyboru nie uznał jednak król Kazimierz Jagiellończyk, który ujął się za legalnością tytułu Izydora. Od tego też czasu pod polsko-litewskim panowaniem wyrosła równoległa do moskiewskiej, „zachodnia” linia kijowskich metropolitów. Pamiętajmy, że monarchia polsko-litewska sięgała wówczas daleko na wschód; jej częścią była chociażby prawosławna eparchia w Smoleńsku. Należał do niej także Kijów, choć nowa linia metropolitów z reguły w samym mieście nie rezydowała. Polscy królowie, jako wielcy książęta litewscy, dążyli wtedy do skupienia pod swoją władzą wszystkich ziem ruskich. Skazywało ich to na nieuchronną rywalizację z rosnącą, ambitną Moskwą, której władcy mieli wobec Rusi analogiczne, a więc dokładnie przeciwstawne polskim zamiary.

Takim to sposobem stosunki Moskwy z Kijowem wpisały się w szeroki kontekst rywalizacji Wschodu z Zachodem.

Dalsza historia obu stolic potoczyła się według schematu: rosnąca potęga Moskwy, słabnąca Rzeczpospolita. W 1589 r. metropolia w Moskwie (już jako „moskiewska”) podniesiona została do rangi patriarchatu. Tymczasem prawosławie na Ukrainie, w kolebce ruskiego chrześcijaństwa, zaczęły osłabiać spory wyznaniowe. Unia brzeska z 1596 r., aczkolwiek popierana przez państwo polskie, przyjmowała się z oporami wśród Rusinów. Część z nich zaczęła się oglądać na Moskwę jako naturalnego obrońcę prawosławnej wiary. Wreszcie w 1685 r. Moskwie udało się podporządkować sobie metropolię kijowską.

Odtąd Macierz Grodów Ruskich była już tylko kościelną prowincją w ramach jednej i niepodzielnej Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Dwukrotnie — w dobie wielkich dwóch wojen XX wieku — metropolia kijowska próbowała się od tej zależności uwolnić. Obie te próby skutecznie stłumiło państwo rosyjskie, tym razem w sowieckim wydaniu. Z punktu widzenia Moskwy, białej czy czerwonej, samo istnienie nad Dnieprem niezależnej metropolii jest straszną herezją i niedopuszczalnym zagrożeniem. Odbiera bowiem Moskwie symboliczny tytuł do niepodzielnego panowania nad historycznym obszarem ruskiego prawosławia.

Nie siłą — to sposobem

Kijów zawsze był dla Moskwy twardym orzechem do zgryzienia. Obecność tego symbolu zawsze sprawiała Moskwie kłopoty. Z drugiej jednak strony Rosjanom wprost nie sposób jest sobie wyobrazić historyczną Rosję bez Kijowa. Jak to pogodzić?

To dramatyczne pytanie odżyło w momencie rozpadu ZSRS i uzyskania niepodległości przez Ukrainę w 1991 r. Wydarzenia te doprowadziły do rozbicia prawosławnej wspólnoty — pozostającej dotąd w przymusowej jedności w ramach Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (RCP) — na kilka niezależnych od siebie religijnych denominacji. Spora część ukraińskich prawosławnych oderwała się wówczas od RCP, tworząc Ukraińską Cerkiew Prawosławną Patriarchatu Kijowskiego (UCP PK). Zarówno samodzielności Cerkwi, jak i tytułu patriarszego jej zwierzchnika, metropolity Filareta, nie uznają inne Cerkwie prawosławne, łącznie z Konstantynopolem. Inna niezależna i niekanoniczna wspólnota, Ukraińska Autokefaliczna Cerkiew Prawosławna (UACP) — utworzona już w 1990 r. przy wydatnym udziale duchownych, którzy powrócili z emigracji na Zachodzie — przybrała narodowe i niepodległościowe oblicze. Wreszcie prawosławni, którzy nie zerwali z Cerkwią rosyjską, znaleźli się w Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Moskiewskiego (UCP PM). Mimo strat, w pierwszych dwóch dekadach istnienia ukraińskiego państwa wspólnota ta, siłą inercji, nadal grupowała największą liczbę parafii, a także wiernych prawosławnych. Jej wpływy najsilniejsze są do dziś na wschodzie kraju. Poza tym wszystkim jest jeszcze Ukraińska Cerkiew Greckokatolicka (UCGK), która mimo braku uznania przez trzy zwaśnione odłamy prawosławia zdobywa kolejne przyczółki duszpasterskie, na czele ze stołecznym Kijowem. Instalując tam swoją siedzibę, grekokatolicy dokonali historycznego powrotu do miejsca, które utracili jeszcze w 1633 r.

W momencie objęcia urzędu patriarchy Cyryl odziedziczył po poprzedniku zapuszczony (mówiąc delikatnie) stan cerkiewnych stosunków z Ukrainą. Zastał tam skłócone, walczące ze sobą prawosławne frakcje, z których większość darzyła szczerą niechęcią duchownego hegemona w Moskwie. W dodatku jedyny sojusznik, jaki jej pozostał — struktury UCP PM — powoli przestawał być pewnym aliantem. UCP PM, dotąd „ukraińska” jedynie z nazwy, z czasem zaczęła stawać się Cerkwią ukraińską również z ducha. Zresztą z roku na rok pewna grupa wiernych stale przechodziła stamtąd w szeregi „nieposłusznej” UCP PK. Najbardziej dynamiczny przykład tej zmiany stanowi sama kijowska stolica. W skali kraju obie wspólnoty cerkiewne były — jak się wydaje — porównywalne liczebnie już u progu rewolucji Drugiego Majdanu. Dziś te proporcje przechyliły się z pewnością na stronę wiernych Patriarchatu Kijowskiego.

Zmienił się też z czasem sam metropolita Wołodymyr. Dawniej posłuszny wykonawca woli patriarchatu, w ostatnich latach swoich rządów (zmarł 5 lipca br.) prowadził politykę wiodącą faktycznie ku autonomizacji UCP PM. Choć unikał ostrych starć z Moskwą (w tym wyspecjalizował się Filaret, jego rywal z UCP PK), wsparty autorytetem wieku i politycznego doświadczenia Wołodymyr potrafił wywalczyć dla podległej mu ukraińskiej Cerkwi duży obszar realnej wewnętrznej swobody. Ta działalność przysporzyła mu wrogów w łonie własnej Cerkwi. W 2011 r. część hierarchów, korzystając z choroby metropolity, próbowała nawet dokonać swoistego zamachu stanu i usunąć metropolitę z urzędu. Zamach na szczęście się nie udał.

Cyryl zdawał sobie sprawę, z jak trudnym zadaniem przyszło mu się zmierzyć. Dlatego zmienił strategię wypracowaną przez poprzednika. Przestał, jak Aleksy, obrażać się i grozić palcem nieposłusznej metropolii. Przestał też ją ignorować. Była to ważna zmiana: praktyka ignorowania i przemilczania była dotąd kamieniem węgielnym nieoficjalnej polityki Patriarchatu wobec Kijowa. Moskwa obchodziła z daleka kwestię prastarej godności naddnieprzańskiej stolicy. Nie chciała budzić upiorów przeszłości. Tymczasem Cyryl sam zaczął to czynić. To on przywrócił do obiegu tradycyjne pojęcie kijowskiej Macierzy („Matka Cerkwi Ruskich”). On też podkreślał, że jest pasterzem nie tylko Rosjan, ale i Ukraińców. On wreszcie w okazjonalnych przemówieniach zwracał uwagę na symboliczną wagę Kijowa, który — jak dawniej — również w przyszłości winien pełnić rolę duchowego strażnika jedności „obszaru historycznej Rusi”, zamieszkanego przez Rosjan, Ukraińców i Białorusinów. Oczywiście rola ta byłaby do podjęcia jedynie w spółce z Moskwą. Pomysł dowartościowania Kijowa wiązał się bowiem ściśle z ideą powrotu pod skrzydła patriarszej obediencji „marnotrawnych synów” z UCP PK, a może nawet i z UACP.

 

Świeży język, którego wobec Ukraińców nie używał dotąd nikt w cerkiewnej Moskwie, robił jednak swoje. Przez pierwsze lata rządów Cyrylowi udało się wyprzedzić na zjednoczeniowym polu ekumeniczną inicjatywę grekokatolików oraz doprowadzić do rozmów, mających scalić z Patriarchatem Moskiewskim obie oddzielone Cerkwie prawosławne.

Przepaść

Wszystkie te wysiłki wzięły w łeb wraz z wybuchem Drugiego Majdanu i następującej w jego efekcie interwencji Rosji. W obliczu narodowego zrywu ucichły na Ukrainie stare spory. W lutym po stronie manifestantów, naprzeciw uzbrojonym po zęby oddziałom Berkutu, stanęli ramię w ramię, z krzyżami i ikonami w dłoniach, księża wszystkich trzech odłamów ukraińskiego prawosławia. Jak również duchowni greckokatoliccy i przedstawiciele innych wyznań. Ludzie przestali patrzeć na to, kto z jakiej jest Cerkwi — liczyć zaczęło się tylko to, po której jesteś stronie w momencie próby. Czy jesteś z tymi, którzy opowiedzieli się za wolnością, czy z tymi, którzy biją i zabijają — wtedy jeszcze — bezbronnych. Te proste pytania stworzyły zupełnie nowe linie społecznego podziału, także wśród wierzących. Ten proces trwa nadal, więc trudno go ocenić. Nie ma jednak wątpliwości, że ukraińską rewolucję definitywnie przegrała ta część Cerkwi, która postawiła na lojalność wobec ekipy Janukowycza.

Dla misternej polityki Cyryla na Ukrainie znacznie poważniejszym ciosem okazała się jednak polityka prezydenta Putina. Aneksja Krymu i rosyjska agresja na wschodnie obwody Ukrainy pokazały dobitnie jej antyukraińskie ostrze. Do czasu podjęcia tych działań propagandowa machina patriarchy próbowała jeszcze, choć z trudem, przekonywać ukraińskich wiernych, że Cyryl nie występuje przeciwko nim. Próbowała ratować fasadę gmachu moralnej opieki, jaką Cerkiew moskiewska roztaczała dotąd nad ukraińską wspólnotą prawosławną. Po 18 marca, kiedy to Duma — przy niewątpliwej zachęcie ze strony prezydenta — jednostronnie ogłosiła obwód krymski częścią Rosji, było to już niemożliwe. Szczelina szybko rozszerzała się do rozmiarów przepaści. Kolejne paroksyzmy jej bolesnych narodzin to 12 maja, dzień proklamacji „niepodległych republik” Doniecka i Ługańska, oraz 17 lipca, data strącenia malezyjskiego samolotu.

Otumaniony naród świętował kolejne „zwycięstwa” swego prezydenta, jednak przywódca rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej musiał w tym czasie przeżywać chwile goryczy. Wiedział bowiem, że oto stracił Cerkiew na Ukrainie, o którą walczył tak długo i tak przebiegle. Stracił połowę świątyń i połowę wiernych. A co ważniejsze — stracił Matkę Cerkwi Ruskich.

Żadna z ukraińskich Cerkwi prawosławnych nie zaprosiła go na tegoroczne obchody rocznicy chrztu Rusi w Kijowie.

Świat zapamiętał jego obronę racji napastnika, kiedy to wzywał międzynarodową opinię publiczną, by ta nie postrzegała Rosji jako agresora. „Daj Boże, aby Rosję zrozumieli dzisiaj ci, którzy jeszcze jej nie rozumieją” — powiedział Cyryl w dzień po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga. Te fatalne słowa poszły w świat, stwarzając wrażenie, że patriarcha jest jedynie bezwolnym obrońcą, wręcz wykonawcą polityki Putina.

To mylne wrażenie. Patriarcha Cyryl — ze swoją niezachwianą wiarą w świętą i niepodzielną Ruś — jest człowiekiem, który oddalił się od rzeczywistości, jest może nawet heretykiem, ale nie jest cyniczny. Nie jest taki, jak jego prezydent.

Daje też znaki mówiące o braku akceptacji dla poczynań Putina. Jego nieobecność na spotkaniu przywódców religijnych z prezydentem po aneksji Krymu była wręcz rażąca. W odpowiedzi Putin nie odwiedził patriarszego soboru podczas rocznicy chrztu Rusi. Głównym gościem Cyryla, witanym oficjalnie przez patriarchę, był... dowódca rosyjskich wojsk wewnętrznych.

W kazaniu głowy RCP wyraził się też, zawoalowany co prawda, akcent krytyki oficjalnej linii politycznej. „Nasi przodkowie mówili: Bóg—Car—Ojczyzna — powiedział wtedy patriarcha. — Oznacza to, że jeżeli upadnie wiara, to nie utrzyma się ani przywódca, ani cała ojczyzna”.

Podobno naród nie słucha swoich proroków. Tak było i tym razem.

Trzeci Rzym kontra Drugi

W tle konfliktu Moskwy z Kijowem rozgrywa się jeszcze jeden historyczny dramat. Tym razem bezkrwawy. Dotyczy innej, jeszcze większej stolicy — Konstantynopola. To siostrzany patriarchat, a jednocześnie „pierwsza spośród równych” wspólnot światowego prawosławia. To stolica, z której wyszła misja chrystianizacji Rusi. Przez długie wieki macierzysta autokefaliczna Cerkiew dla Kijowa, a także dla Moskwy.

Konstantynopol był również tak czy inaczej obecny we wszystkich kryzysach, jakie w historii miały miejsce między dwiema ruskimi metropoliami. Weźmy dla przykładu wspomnianego już metropolitę Izydora, od którego zaczął się podział hierarchii na moskiewską i kijowską. Car uwięził go i chciał stracić — za akces do unii florenckiej, mocą której patriarcha Konstantynopola wracał do jedności z Kościołem łacińskim. Zresztą sam Izydor zaraz potem został tytularnym patriarchą konstantynopolitańskim.

Na tle rosnącej w doczesną siłę Moskwy metropolia nad Bosforem jawi się jako wielki przegrany historii. Konstantynopol najpierw stracił Moskwę, potem Kijów. Nie mówiąc o tym, że z pozycji stolicy chrześcijańskiego świata patriarchat ten boleśnie spadł do rangi „wydziału ds. prawosławia” osmańskiego sułtanatu. Stracił też olbrzymią większość wyznawców, stając się dziś Kościołem bez wiernych.

Nadal jednak zachowuje honorowe przywództwo międzynarodowej wspólnoty prawosławnej. A z tym coraz trudniej przychodzi godzić się siostrzanej Moskwie, która — było nie było — stanowi wielomilionową społeczność wierzących.

Na synodzie RCP, który odbył się w Moskwie w grudniu ubiegłego roku, po raz pierwszy w historii doszło do otwartego zakwestionowania prymatu Konstantynopola w świecie prawosławia. Prymat ten, jak twierdzą uczeni przedstawiciele Patriarchatu Moskiewskiego, nie ma charakteru teologicznego, narodził się w konkretnej sytuacji historycznej i dziś nie ma już powodu, aby był dłużej utrzymywany. Innymi słowy Drugi Rzym — jak kiedyś nazywano Konstantynopol — winien ustąpić pierwszeństwa. Komu? Odpowiedź narzuca się sama. Nie na darmo Moskwie od czasów średniowiecza przysługuje tytuł Trzeciego Rzymu. W samej Moskwie zresztą wymyślony.

Wieści z Rosji wywołały burzę w patriarchacie nad Bosforem. Jeden z jego metropolitów nazwał nawet poczynania braci Rosjan próbą przeforsowania zupełnie nowej w dziejach prawosławia zasady „prymatu liczb”. Według niej pierwszeństwo w światowej wspólnocie Cerkwi prawosławnych winno przysługiwać tej spośród Cerkwi, która dysponuje dziś największą liczbą wiernych. W stosunkach między siostrzanymi Cerkwiami jej uznanie oznaczałoby przyjęcie czysto politycznych kryteriów, co w oczach ludzi wierzących zawsze równało się upadkowi.

Na szczęście na to się nie zanosi. Nawet pozostając Kościołem bez wiernych, Patriarchat Konstantynopola pozostaje dla większości Cerkwi świata mocnym przywódcą o niekwestionowanym autorytecie. I to nie tylko moralnym. Potencjalna siła sprawcza jego decyzji nadal chyba spędza sen z powiek niejednemu z moskiewskich hierarchów.

W ostatnich czasach kilkakrotnie już doszło do ostrego kryzysu w relacjach Konstantynopola z Moskwą. W latach 90. ta ostatnia omal nie zerwała łączności eklezjalnej z siostrą nad Bosforem. Stało się to po tym, jak Konstantynopol zgodził się przejąć zwierzchnictwo nad prawosławną Cerkwią Estonii, która anulowała autokefalię nadaną jej ongiś przed Patriarchat Moskiewski. Dziś podobny kryzys — tyle że na znacznie większą skalę — grozi w relacjach trójkąta Konstantynopol—Kijów—Moskwa. Nad Dnieprem otwarcie mówi się bowiem o tym, że logiczną konsekwencją ponownego zjednoczenia ukraińskiego prawosławia byłoby ponowne otrzymanie autokefalii z Konstantynopola.

Zastanówmy się, jak by wówczas wyglądała panorama światowego prawosławia. Patriarchat w Moskwie, już teraz faktycznie zubożony o połowę dotychczasowego stanu posiadania, straciłby uznawany powszechnie tytuł do duchowej opieki nad Macierzą Ruskich Cerkwi. Z kolei ta ostatnia, licząc kilkadziesiąt milionów wyznawców, urosłaby do rzędu największych wspólnot prawosławnych. A duchowy patronat nad nią sprawowałby, jak dawniej, patriarchat w Konstantynopolu, który w ten sposób przestałby być głosem Kościoła bez wiernych. I taka też, zaskakująca dla Moskwy, może być odpowiedź Konstantynopola na jej postulat „prymatu liczb”.

Gdyby tak się stało — gdyby Kijów, na nowo zjednoczony, wyrwał się trwale ze sfery moskiewskiej podległości, wracając pod skrzydła Konstantynopola — nie mogłoby to nie odbić się również na obliczu prawosławia w Polsce. Ale to już osobna historia.

 

PS. Już po napisaniu tego tekstu Sobór Biskupi UCP PM wybrał nowego zwierzchnika Cerkwi. Został nim metropolita czerniowiecki i bukowiński Onufry, dotychczasowy strażnik tronu metropolitalnego. Był on kandydatem popieranym przez patriarchę Cyryla. Mimo to, moim zdaniem, procesu usamodzielniania się Cerkwi ukraińskiej nie da się już zatrzymać. Może on jedynie ulec spowolnieniu.

Jacek Borkowicz — ur. 1957. Historyk Kościoła, publicysta. Autor licznych publikacji na temat współżycia narodów i kultur Europy Środkowej i Wschodniej. Od roku 1995 związany ze środowiskiem „Więzi”. Mieszka w Józefowie koło Warszawy.

 

Cyryl traci Cerkiew na Ukrainie   Jakub Szymczuk /Foto Gość Duchowni różnych wyznań podczas zajść na Majdanie, luty 2014.