Posłuszeństwo sumieniu czy Kościołowi?

Z Andrzejem Szostkiem MIC o sumieniu, autorytecie Kościoła i wolności wyboru rozmawia Dominika Kozłowska

publikacja 16.10.2014 09:20

Wielu księży boi się stawiać sprawę sumienia i wolności wyraźnie: „masz prawo iść za głosem swojego sumienia”. W tle czai się niekiedy nie wypowiedziana wprost obawa, że przestaniemy wówczas mieć nad ludźmi kontrolę. A przecież nie o taką kontrolę chodzi

Znak 705/2/2014 Znak 705/2/2014

 

Komu należy bardziej ufać: własnemu sumieniu czy biskupom?

Oczywiście, własnemu sumieniu. Odpowiedź ta wymaga jednak rozwinięcia. Czym bowiem jest sumienie? Najkrócej mówiąc, jest to moje przekonanie o tym, co powinienem czynić. A skoro tak, to jak mógłbym go nie słuchać? Czy możliwa jest sytuacja, w której jestem przekonany, że nie powinienem postępować zgodnie z własnym przekonaniem? A jednak wiemy, że przeżywamy wątpliwości w tym względzie. A jest tak dlatego, że przekonanie to (sumienie) ma swoją strukturę. Jeśli to „moje przekonanie” jest krytycznym, racjonalno-emocjonalnym sądem, wówczas trzeba uznać, że stoją za nim jakieś argumenty. W tym sensie wszelkie autorytety, z kościelnymi włącznie, mieszczą się w kontekście uzasadnienia tego osądu. Sąd mój, czyli mój akt rozumnego poznania, nie rodzi się w próżni, jest formułowany w oparciu o jakieś zewnętrzne przesłanki. Kiedy zastanawiam się, jaki stopień postawić studentowi na egzaminie, opieram się na odpowiedziach, jakie od niego uzyskałem; to jest podstawowe kryterium, w oparciu o które opieram swój sąd sumienia: „Powinienem mu postawić taki a taki stopień”. Nawet w banalnych sytuacjach, gdy np. kupuję pastę do zębów, to także w oparciu o jakieś racje tę właśnie, a nie inną pastę wybieram. „Powinienem kupić tę pastę do zębów” – to także sąd sumienia.

Niektórzy wiążą sumienie tylko ze sprawami wielkiej wagi. Ale niełatwo odróżnić sprawy wielkiej i mniejszej wagi. Granice są tu nieostre, rozciągliwe, jak między wysokim a niskim, ciężkim a lekkim. Proponuję więc uznać za sąd sumienia każde wartościujące („powinienem”) uznanie, co mam w danej sytuacji robić, nawet jeśli zdaję sobie sprawę z tego, że niekiedy te rozstrzygnięcia dotyczą ważnych spraw, a przy tym wiążą się z wewnętrzną rozterką – i wtedy szczególnie chętnie mówię o dylematach sumienia.

Jaką rolę w odkrywaniu tego, co powinienem uczynić, mogą odgrywać inni? Jaki autorytet ma w przypadku takich decyzji Kościół?

Wszystko, co robię, jest skutkiem jakiegoś wyboru, który wytrąca mnie z bierności i skłania do podjęcia określonego działania. Jeżeli chcę być rozsądny, to zanim dokonam wyboru, zwłaszcza w ważnych sprawach, rozglądam się za kimś, kto może mi pomóc podjąć trafną decyzję. Wśród nich jest także głos Kościoła, w nim zaś – głos biskupów. Byłoby aktem arogancji, gdybym rozstrzygał sprawy bardzo ważne, nikogo nie pytając o zdanie. Jeżeli należę do Kościoła z przekonania, a nie jedynie z przyzwyczajenia, wówczas jest zrozumiałe, że wypowiedzi pochodzące z wnętrza Kościoła traktuję jako ważne przesłanki dla budowania własnego rozpoznania.

Zdarza się również, że podejmujemy decyzje, które – zwłaszcza w punkcie wyjścia – całkowicie polegają na autorytecie. Oto prosty przykład: wracam z Tatr, przeszczęśliwy, z poczuciem jakiejś satysfakcji. Przeszedłem przez Czerwone Wierchy, zszedłem przez Giewont w dół; tyle widziałem, tak się cudownie zmęczyłem. Na Krupówkach spotykam znajomego, dzielę się z nim swym zachwytem – a on powiada: „Nie rozumiem cię. Po co się męczyć? Jeszcze można nogę złamać, spaść ze stoku. Po co to ryzyko? Przecież możesz sobie obejrzeć Tatry z Głodówki, a resztę czasu spędzić na spacerze po Krupówkach, wypić dobrą kawę”. Co mogę mu odpowiedzieć? Jak wyrazić słowami piękno górskiej wędrówki? Więc mówię: „Chodź jutro ze mną. Sam zobaczysz”. Ale co to znaczy? To znaczy, że mówię mu: „Uwierz mi. Tylko tak poznać możesz to, czego nie da się opowiedzieć”.

Po górach można ostatecznie nie chodzić. Ale są doświadczenia, których uniknąć się nie da. Na przykład: jak sobie dać radę z dojmującym cierpieniem? Znamienna jest odpowiedź, jaką daje Jan Paweł II w liście Salvifici doloris. Papież powiada: człowiek chciałby, aby mu wytłumaczyć sens cierpienia, a wtedy będzie gotów iść za Chrystusem, Jego drogą krzyżową. Odpowiedź Jezusa brzmi jednak: „Idź za mną, a wtedy może pojmiesz choć trochę sens cierpienia”. W ten sposób warto spojrzeć na autorytet Kościoła. Człowiek pokorny zdaje sobie sprawę, że wielu rzeczy nie wie. Ma także świadomość, że wielu rzeczy nie da się poznać inaczej niż przez doświadczenie. Nie będzie się więc upierał, żeby mu najpierw rzecz wytłumaczyć, tylko spróbuje zawierzyć i z perspektywy zawierzenia – zrozumieć. Efekty bywają różne. Nie twierdzę, że taki wybór zawsze prowadzi do posłuszeństwa Kościołowi. Chcę jedynie pokazać, że zawierzenie autorytetowi nie jest przeciwne sumieniu.

Sądzę, że większość osób nie miałaby problemu, aby to, co Ksiądz mówi, odnieść do osobistej relacji z Jezusem. Wiara polega na zawierzeniu Chrystusowi. Jednak posłuszeństwo Kościołowi nie zawsze musi być utożsamiane z posłuszeństwem Chrystusowi. Rzeczywistość Kościoła jest z jednej strony rzeczywistością ludzką, z drugiej boską. Trudno jest nieraz odróżnić, z którą z nich mamy do czynienia.

Pytanie: czy słuchać Boga, czy Kościoła?, dla katolika brzmi nieco kłopotliwie. Wierzymy przecież, że właśnie w Kościele słyszę głos Chrystusa. Wiem, że mój opór wobec orzeczeń Kościoła może wynikać z mej niedojrzałości. Człowiek całe życie dojrzewa, a to znaczy: więcej widzi i dzięki temu staje się dojrzalszy (to piękna dwuznaczność słowa „dojrzewać”). Dojrzewa także w swoim rozeznaniu tego, jak powinien żyć, postępować, co wybierać. Dojrzewa także w rozumieniu, jaką rolę w jego życiu odgrywa autorytet, ale zawierzenie autorytetowi oznacza zarazem podjęcie wysiłku dojrzenia tego, co ów autorytet widzi. W wyniku tego procesu dojrzewania jedni dochodzą do odrzucenia autorytetu Kościoła, inni do trwania przy nim. Nikomu nie można narzucić rozstrzygnięcia z góry. Do tego trzeba dojść samemu.

Słowa Chrystusa z reguły budziły zdumienie, nierzadko oburzenie. Wyrastały ponad mentalność i wyobraźnię tych, do których mówił. A Boski Mistrz nie oszczędzał swych uczniów. Najpierw doprowadził Apostołów do przekonania, że jest kimś więcej niż najwięksi prorocy, że jest Synem Boga żywego. Gdy Jego uczniowie – nie bez trudu – tę prawdę przyjęli, to zaczął zapowiadać swoją mękę. I poniósł – On, Syn Boży! – bolesną i po ludzku haniebną śmierć na krzyżu. A na koniec zmartwychwstał... Cóż dziwnego, że Apostołowie się przestraszyli na wieść, którą przyniosła im Maria Magdalena. Co to za niesłychana droga dojrzewania! Pytanie: czy ta droga zdumienia, zwątpienia, lęku, nawrócenia miała być udziałem jedynie Apostołów? Św. Augustyn powtarzał: Deus semper maior [Bóg jest zawsze większy]. Ulegamy nieraz w życiu pewnego rodzaju lenistwu intelektualnemu, które polega na tym, że chcemy, aby otaczająca nas rzeczywistość i odpowiedź wiary jawiły się jako proste i przejrzyste. Jeżeli uda mi się tak ułożyć życie i wiarę, że wszystko będzie dla mnie proste i jasne, to będzie dość mocny dowód na to, że błądzę. Bóg, którego bez reszty rozumiem i który nie sprawia mi żadnych problemów, nie jest Bogiem prawdziwym, ale bożkiem, którego sam sobie stworzyłem.

 

 

 

Co, zdaniem Księdza, dziś buduje, a co osłabia autorytet Kościoła?

Autorytet Kościoła buduje Chrystus, którego Kościół ma być wyrazicielem. Jeśli słuchamy biskupów, to dlatego, że wierzymy, iż przez nich mówi Chrystus. Ale uwaga: nie każda wypowiedź biskupów musi być głosem Chrystusa. Na przykład: gdy zaczynają się polityczne rozgrywki, gdzie zaczynamy dbać o własną dobrą opinię, zamiast głosić Ewangelię, to głos Chrystusa może zostać zakryty, a Kościół będzie tracił na wiarygodności. Z drugiej strony, warto czasem przypomnieć, że głos biskupa, zwłaszcza papieża, to nie tylko jego osobiste opinie. Co buduje autorytet papieża Franciszka? Nie tylko to, że chroni Kościół przed arogancją albo że posiada wiele osobistego uroku. Jego autorytet płynie z ewangeliczności jego słów i decyzji. Budzi on spontaniczną sympatię wierzących i niewierzących po prostu jako człowiek, ale właśnie w kontekście tej spontanicznej doń sympatii trzeba przypomnieć: „Słuchaj uważnie. To mówi następca św. Piotra − i mówi jako następca św. Piotra. Usłysz w tym głosie przesłanie Ducha Świętego, a nie prywatny głos papieża Franciszka”.

Zdarza się, że argumenty wyjaśniające stanowisko biskupów w jakiejś sprawie do nas nie przemawiają. Czy takie słabe argumenty mogą uzasadniać odrzucenie stanowiska biskupów?

Sięgnijmy do przykładów. Oto w XII w. papież, niektórzy biskupi i inne kościelne autorytety nawoływały do wojny religijnej, do wojen krzyżowych. Oczywiście, działo się to w określonym kontekście historycznym, który wiele tłumaczy. A jednak św. Franciszek poszedł do wyznawców islamu bez broni. Czy nie był to głos protestu przeciw ówczesnemu rozumieniu szerzenia Ewangelii? A Katarzyna Sieneńska: ileż ona surowych słów powiedziała papieżowi! I dziś czcimy ją jako świętą. Niech te dwa przykłady wystarczą, by pokazać, że niekiedy w imię Chrystusa i Ewangelii można, a nawet trzeba, krytykować słowa i czyny hierarchów, zwłaszcza gdy mają one charakter wypowiedzi i decyzji politycznych, a nie ściśle ewangelicznych.

Inny jednak jest sens stanowiska Kościoła dotyczący np. kwestii zapłodnienia in vitro. To stanowisko wyrasta z głębszej wizji człowieka i międzyludzkiej, zakorzenionej w Bogu, miłości. Wielu katolików słabo zna tę doktrynę, bliżej im do potocznej wizji relacji międzyludzkich, małżeństwa, rodziny. Ale jeśli poważnie traktuję przynależność do Kościoła, to nie powinienem zatrzymywać się na poziomie upraszczającej opinii: „Chcę mieć dziecko, a Kościół mi tego zabrania”, ale zagłębić się w wizję człowieka, która leży u podstaw rozstrzygnięć proponowanych przez Kościół. W tej wizji, której nie mogę tu pełniej rozwijać, istotne jest rozumienie człowieka jako istoty duchowo-cielesnej, jak również więzi małżeńskiej, znów: duchowo-cielesnej tak ściśle, że najgłębsze akty miłości małżeńskiej wyrażane są aktami cielesnymi, których sensu – także teologicznego – nie ustala człowiek dowolnie. Stąd tak „mocne” stanowisko Kościoła zarówno w sprawie rozwodów, jak i antykoncepcji z jednej strony, a zapłodnienia in vitro z drugiej. Stanowisko trudne także dla duszpasterzy. Nam, księżom, byłoby łatwiej, gdybyśmy na te wszystkie sprawy machnęli ręką: „Dajmy spokój rozwodom, antykoncepcji. Nie kłóćmy się ciągle o in vitro. Nasze myślenie nie musi się przecież koncentrować na sprawach seksu”. Nie musi, ale poprzez te szczegółowe kwestie dochodzi do głosu kwestia rozumienia człowieka, i to w kontekście jego najgłębszych aktów miłości. Nie da się obok niej przejść obojętnie. Czy Kościół ma rezygnować z tego typu wymagań? Jeżeli tak, to po co Kościół, jeśli miałby on po prostu powtarzać to, co mówią wszyscy inni, ograniczając swą misję do głoszenia pobożnych haseł: pamiętaj o Panu Bogu, dąż do świętości itd.?

Jako człowiek sumienia powinienem starać się zrozumieć intencję Magisterium. Jeżeli jednak dojdę do przekonania, że w Kościele nie znajduję odpowiedzi na moje wątpliwości, muszę zmagać się z tym zagadnieniem samodzielnie. Są sytuacje, które a limine trudno wykluczyć, kiedy człowiek dochodzi do wniosku: „Przepraszam, Kościele święty, ale w tym momencie nie jestem w stanie zaaprobować twoich wymagań”. To jest dramat, ponieważ z jednej strony chcę być wierny Kościołowi, wierzę, że w nim odkryję prawdę, a z drugiej strony w konkretnej kwestii dochodzę do wniosku, że tej prawdy w Kościele nie znajduję.

 

Cała rozmowa ukazała się w 705 numerze miesięcznika „Znak”, który ukazał się w lutym 2014 roku.