Na misjach w Zambii i Malawi

Z Józefem Oleksym SJ, misjonarzem pracującym w Afryce, rozmawia Józef Augustyn SJ

publikacja 30.10.2014 22:27

Mieszkańcy wiosek to ludzie prości. Jeśli ich rodzicom czy dziadkom została narzucona przez czarowników pewna wizja rzeczywistości, to oni ją przyjmują, bo nikt im nie powiedział, że to nieprawa. Jeśli ktoś nie ma wiedzy na temat podstawowych praw natury, to niemal każde zjawisko zachodzące w przyrodzie, w jego najbliższym otoczeniu, można wytłumaczyć działaniem złych duchów.

Życie duchowe Jesień/2014 Życie duchowe Jesień/2014

 

Jak długo Ojciec pracuje na misjach w Afryce?

Wyjechałem w 1987 roku. Wcześniej przez dziesięć lat pracowałem w Polsce. Po ukończeniu studiów moją pierwszą placówką była parafia w Gliwicach przy kościele św. Maksymiliana, gdzie oprócz pracy parafialnej uczyłem także katechezy. Po dwóch latach miałem już czterdzieści godzin religii tygodniowo. W każdą niedzielę odprawiałem też Mszę świętą dla dzieci z homilią. Bardzo miło wspominam ten czas. Miałem dobry kontakt z uczniami. Pamiętam, że Msza dla dzieci była o godzinie dziewiątej rano, kiedy w telewizji emitowano Teleranek. Najpierw na Mszę o dziewiątej rezerwowaliśmy dla dzieci trzy pierwsze ławki, potem pięć, dziesięć, aż skończyło się na dwudziestu. Przychodziły prawdziwe tłumy. Dzieci mówiły, że wolą przyjść rano do kościoła niż oglądać telewizję. Przyznam, że to bardzo mnie cieszyło. Człowiek jakoś trafiał do tych dzieci i coś zostawało w ich sercach.

W Gliwicach pracowałem cztery lata. Później zostałem skierowany do Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie byłem socjuszem w nowicjacie. Po kolejnych dwóch latach wyjechałem do Krakowa, gdzie znów uczyłem religii. Miałem jednak niewiele godzin lekcyjnych, przede wszystkim posługiwałem jako kapelan w trzech krakowskich szpitalach przy ul. Kopernika. Ostatnim przystankiem przed wyjazdem na misje był Dom Rekolekcyjny w Czechowicach-Dziedzicach.

Co Ojca zainspirowało do wyjazdu na misje?

Przyznam, że jeszcze przed wstąpieniem do zakonu, słysząc o niewystarczającej liczbie księży w krajach misyjnych, chciałem zostać kapłanem i wyjechać z Polski. W 1985 roku przyjechał do Polski biskup z Madagaskaru, który szukał chętnych do pracy na misjach w swoim kraju. Byłem wówczas w Krakowie. Pomyślałem, że byłoby to dla mnie dobre miejsce, bo znałem francuski, który jest tam jednym z języków urzędowych. Zapytałem więc ówczesnego prowincjała Bogusława Steczka SJ, czy mógłbym wyjechać na Madagaskar. Ojciec prowincjał powiedział jednak, że zgłosiły się już trzy osoby i zaproponował, bym wyjechał do Zambii, do naszej „polskiej misji”, gdzie pracowało już wielu polskich jezuitów, między innymi Adam Kozłowiecki SJ.

Początkowo miałem pewne wątpliwości, bo w Zambii językiem urzędowym jest angielski, a ja nigdy się go nie uczyłem. Roczny intensywny kurs za granicą miał mi w tym pomóc. Wyjechałem więc na kurs do Dublina, a następnie do Lusaki. W Lusace jeszcze przez rok szlifowałem język w angielskojęzycznej parafii św. Ignacego. Później zostałem wysłany na czteromiesięczny kurs języka nyanja, by rozpocząć pracę w parafii Katondwe. Tam od razu zostałem proboszczem.

To była stacja misyjna założona przez Jana Waligórę SJ, który pochodził z tej samej parafii w Ujanowicach co ja. Ojciec Waligóra zmarł w 1968 roku, ale gdy przyjechałem do Katondwe pod koniec lat osiemdziesiątych, ciągle o nim pamiętano i darzono dużym szacunkiem.

Dlaczego?

Ojciec Waligóra wyjechał na misje w 1928 roku, wtedy jeszcze do Rodezji Północnej, która należała do protektoratu brytyjskiego. Na terenie parafii w Katondwe pracował prawie dwadzieścia siedem lat. Zbudował tam piękny kościół, szkoły i internaty. Zorganizował też akcję walki z muchą tse-tse, która dziesiątkowała okoliczną ludność. Z jego inicjatywy w 1967 roku powstał szpital w Katondwe, jedyny w promieniu kilkuset kilometrów. Dziś opiekują się nim Siostry Służebniczki Najświętszej Maryi Panny. Za zasługi dla lokalnej społeczności królowa Elżbieta II odznaczyła ojca Waligórę. Po śmierci, zgodnie ze swoim życzeniem, został pochowany na terenie misji Katondwe, wśród swoich parafian, a nie w jezuickim grobowcu.

Co Ojca szczególnie uderzyło po przybyciu do Afryki?

Stacja misyjna Katondwe jest położona głęboko w buszu. Po zakupy, potrzebne materiały czy lekarstwa dla szpitala trzeba było jechać do Lusaki dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Do Katondwe nie dochodzi także poczta. W Zambii i w Malawi, gdzie pracuję obecnie, listów nie roznoszą listonosze. By otrzymywać pocztę, trzeba sobie wykupić skrzynkę i samemu odbierać z niej korespondencję. I taką skrzynkę mieliśmy, ale w Lusace. Więc przy okazji załatwiania różnych spraw urzędowych czy robienia zakupów w Lusace odbierało się i wysyłało listy. Częstotliwość takich wyjazdów jest różna. W dużej mierze zależy to od okoliczności. Czasem uda się pojechać raz na tydzień, czasem raz w miesiącu.

W Katondwe nie było też elektryczności, jednak ani brak prądu, ani duże odległości nie były tak dokuczliwe jak wysokie temperatury.

W Afryce to chyba coś naturalnego.

Może się tak wydawać, ale upały dawały się we znaki nie tylko mnie, lecz także tubylcom. W listopadzie i grudniu – najgorętszych miesiącach roku – temperatura sięgała nieraz pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Po miesiącu takich upałów naprawdę grube mury naszego domu nagrzewały się do temperatury wyższej niż temperatura ciała człowieka. Z czasem oczywiście się do tego przyzwyczaiłem, ale nie jest to łatwe, także dla ludności miejscowej. Do pracy w polu wychodzi się tam zazwyczaj o piątej rano, a o dziewiątej schodzi się już z pola. Praca w pełnym słońcu nie jest po prostu możliwa.

Czym jeszcze oprócz pracy w polu zajmuje się miejscowa ludność?

Ludzie żyją tam przede wszystkim z uprawy kukurydzy, w mniejszym stopniu z hodowli kóz, które odporne są na trudne warunki, i rybołówstwa w pobliskiej rzece Luangwie. Ich zbiory zależą od pory deszczowej. Jeśli jest krótka lub w danym roku nie ma jej wcale, nastaje susza i siłą rzeczy panuje głód. I nie jest to zjawisko rzadkie. Trudno mówić mi o konkretnych liczbach, ale wielu Zambijczyków marzy, by chociaż raz dziennie najeść się do syta. Warunki są tam więc naprawdę ciężkie.

Warto tu też wspomnieć o kwestii bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Kiedy pracowałem w Katondwe bardzo realne było zagrożenie ze strony różnego typu band, które w celach rabunkowych napadały na ludzi. Osobiście nigdy takiego napadu nie przeżyłem. Napastnicy wiedzieli chyba, że mam strzelbę. Tylko że ja nigdy bym jej nie użył. W każdym razie takie napady były tam częste i policja nie bardzo wiedziała, jak ten problem rozwiązać, a może nie chciała go rozwiązywać.

W sąsiedztwie naszego domu napadli na przykład na wolontariuszkę z Norwegii. Nie stawiała oporu, więc nic jej nie zrobili. Ukradli samochód i pieniądze. Słyszałem jednak o przypadku napadu na dom sióstr zakonnych. Jedną z nich napastnicy z zimną krwią zabili, bo nie chciała „współpracować”. Podobne napady zdarzały się też na drodze. Napastnicy zabierali samochód i zostawiali człowieka z niczym na pustkowiu. Nieraz jechałem do Lusaki i zastanawiałem się, czy dojadę i czy uda mi się wrócić. Nie wiem, czy ta sytuacja się poprawiła. Chyba nie do końca, skoro po moim wyjeździe do Malawi pracujący jeszcze do niedawna w Zambii ojciec Michał Szuba mówił mi, że w ciągu pół roku mieli osiemnaście napadów na parafię.

 

 

Wspomniał Ojciec o założonej przez ojca Waligórę szkole. Czy wszystkie dzieci w Zambii objęte są obowiązkiem szkolnym?

Zgodnie z konstytucją Zambii wszystkie dzieci powinny ukończyć szkołę podstawową. W praktyce jednak różnie z tym bywa. Jeśli dziecko mieszka blisko szkoły, to może do niej chodzić. Jeśli jednak ma do niej pięć, siedem, dziesięć kilometrów, to nie jest mu łatwo, a w Katondwe nie ma szkolnych autobusów, które dowoziłyby dzieci na lekcje. Można posłać dzieci do szkoły z internatem, ale na to potrzebne są pieniądze, nie tylko na opłacenie szkoły, lecz także na zakup żywności i utrzymanie dziecka w internacie.

A kwestia religii Zambijczyków?

Blisko połowa z nich to chrześcijanie. W ich religijności bardzo wyraźne jest jednak przekonanie o istnieniu złych duchów. O Panu Bogu mają nieraz mgliste pojęcie albo żadnego, natomiast nie mają wątpliwości co do istnienia złych duchów i uważają, że należy z nimi dobrze żyć. Stąd dużą rolę wśród mieszkańców Zambii, zwłaszcza tych pochodzących z małych wiosek, odgrywa czarownik. Za opłatą odpędza on od człowieka owe złe duchy. I to jest niejako główny motyw ich wiary.

Takie nastawienie zmienia praca księży, ale ich ciągle na misjach brakuje. Kapłani nie docierają wszędzie i do wszystkich lub docierają za rzadko. A strach przed złymi duchami jest wśród miejscowej ludności bardzo duży. Czasami więc ludzie chodzą do kościoła, przyjmują sakramenty, ale to nie przeszkadza im w opłacaniu czarownika i jego rytuałów.

W wioskach głęboko w buszu żyją prości ludzie, którzy nie mają łatwego dostępu nie tylko do systematycznego duszpasterstwa, lecz także – jak już wspomniałem – do edukacji, do kultury. Łatwo nimi manipulować i wmówić im wyimaginowane zagrożenia.

To smutny obraz.

Najbliższe imprezy kulturalne odbywają się w Lusace. Kto może sobie pozwolić na wyjazdy? Takie warunki sprzyjają niestety pewnym zachowaniom, które mogą prowadzić – i często prowadzą – do alkoholizmu, nadużyć seksualnych i zarażenia wirusem HIV. To rzeczywiście smutny obraz. Szacuje się, że dwadzieścia procent Zambijczyków ma AIDS. Pamiętam, że kiedyś siostry ze szpitala w Katondwe poprosiły stacjonujących tam zambijskich żołnierzy o oddanie krwi dla chorych. Zgłosiło się jedenastu chętnych i tylko dwóch z nich nie było zarażonych wirusem HIV.

Co mogłoby tę sytuację zmienić?

Myślę, że zmieniłoby się to, gdyby większość Zambijczyków kończyła szkołę średnią. Nie osądzam Zambijczyków. Rozumiem, że w pewnych warunkach człowiek nie jest w stanie przekroczyć mentalnych ograniczeń. W Katondwe wielu mieszkańców nigdy nie opuszczało swojego miejsca zamieszkania. Całe życie spędzili w buszu.

Czy Kościół może coś zrobić w takiej sytuacji?

Może próbować zmieniać ich myślenie i cały czas to robi. Księży jednak – jak już mówiłem – brakuje. Pod koniec mojej pracy w Zambii przez jakiś czas jeździłem do sąsiadującego z tym krajem Mozambiku, odwiedzając kilka przygranicznych wiosek. W jednej z nich zapytałem, kiedy ostatni raz odwiedził ich ksiądz. Okazało się, że w wiosce księdza nie było od dwudziestu siedmiu lat. To uświadamia skalę problemu.

Mimo to próbujemy dotrzeć do ludzi przede wszystkim poprzez posługę duszpasterską, ale także przez organizowanie spotkań ze specjalistami z różnych dziedzin życia, wydawanie pism katolickich. Chcemy zmienić ich myślenie, zmobilizować do działania. Zmiany widoczne są zwłaszcza w miastach, gdzie panują inne warunki życia, dzieci mają przede wszystkim bliżej do szkoły. Tylko że w miastach żyje około dziesięciu procent ludności Zambii. Przeważająca większość to mieszkańcy wiosek i tam trudno o spektakularne zmiany. Cały czas mówię o Zambii, ale podobne zjawiska obecne są także w Malawi, dokąd wyjechałem w 2000 roku. Obecnie pracuję w parafii w Kasungu, która obejmuje około czterdziestu tysięcy wiernych z Kasungu i z siedemdziesięciu dwóch stacji misyjnych. Najdalsza z nich leży sześćdziesiąt pięć kilometrów od Kasungu, najbliższa – dwanaście kilometrów.

Jak często odwiedza Ojciec stacje misyjne?

Te, gdzie na Msze przychodzi około pięciuset osób, staram się odwiedzać raz na miesiąc, czasami dwa razy w miesiącu. Mniejsze stacje, około stuosobowe, odwiedzam niestety rzadko, dwa – trzy razy w roku. W czasie moich odwiedzin sprawuję sakramenty, ale też spotykam się z ludźmi i staram się reagować na różnego rodzaju problemy. W jednej z wiosek mieszkańcy skarżyli się na przykład na poczynania czarownika, który wymuszał od nich opłaty za wypędzanie złych duchów. Kwestia jest o tyle trudna do rozwiązania, że często owi czarownicy korumpują miejscową starszyznę sprawującą w wioskach władzę i ludzi zmusza się do korzystania z usług czarownika.

Co im Ojciec poradził?

W takich sytuacjach trzeba przede wszystkim trzymać się całą grupą i nie ustępować. Wtedy czarownik nie czuje się już taki mocny. Ale problem rzeczywiście jest, również ze względu na mentalność ludzi, o czym już wspominałem, mówiąc o sytuacji w Zambii. Wielu po prostu obawia się złych duchów i na takie osoby czarownicy mają duży wpływ.

Pamiętam kiedyś jeden z naszych parafian zachorował na raka. Było już za późno na leczenie i w szpitalu lekarze powiedzieli, że nic nie da się zrobić. Rodzina udała się więc do czarownika, słono płacąc mu za „uzdrowienie”. Oczywiście zabiegi czarownika nie pomogły i chory zmarł. Jednak w takich sytuacjach winą czarownik obarcza zawsze rodzinę. Mówi: „Przyślijcie za późno” albo „Nie zrobiliście wszystkiego tak, jak wam kazałem”. Takich przykładów można podać naprawdę mnóstwo.

Mieszkańcy wiosek, jak mówiłem, to ludzie prości. Jeśli ich rodzicom czy dziadkom została narzucona przez czarowników pewna wizja rzeczywistości, to oni ją przyjmują, bo nikt im nie powiedział, że to nieprawa. Jeśli ktoś nie ma wiedzy na temat podstawowych praw natury, to niemal każde zjawisko zachodzące w przyrodzie, w jego najbliższym otoczeniu, można wytłumaczyć działaniem złych duchów.

Chciałbym jeszcze na koniec zapytać o więzi rodzinne Ojca parafian. Czy są one mocne?

Więzi rodzinne między Malawijczykami są dosyć silne i członkowie rodziny zasadniczo stoją za sobą murem, pomagając sobie wzajemnie i wspierając się w trudnych sytuacjach. Tyle że więzi te można stosunkowo nawet nie tyle poluźnić, ile definitywnie zerwać, na przykład gdy dzieci sprzeciwiają się starszym: chłopak żeni się z inną dziewczyną albo dziewczyna wybierze sobie innego narzeczonego niż zaplanowali rodzice. Jeśli dzieci, dorosłe już przecież osoby, przeciwstawią się rodzicom, zdane są tylko na siebie. Rodzina nie chce mieć z nimi nic wspólnego.

Takie sytuacje się zdarzają, ale trzeba podkreślić, że ogólnie rzecz biorąc, młodzi ludzie mają w Malawi ogromny szacunek dla starszych. Mogliby być przykładem dla wielu rodzin europejskich. W Malawi, ale i w Zambii, młodzież czuje respekt przed tym, co mówią rodzice, zwłaszcza ojciec, bo to do niego należy ostatnie zdanie w rodzinie.