Proszę księdza, wypraszam sobie…

Rozmowa z Wawrzyńcem Grotkiem SJ

publikacja 05.07.2015 17:31

Z Wawrzyńcem Grotkiem SJ, kapelanem w Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów, rozmawia Jacek Siepsiak SJ

Życie duchowe Lato/2015 Życie duchowe Lato/2015

 

Jest Ojciec kapelanem więziennym i na co dzień pracuje w środowisku, w którym chyba nietrudno o prowokację i obrazę… Czy często zmuszony jest Ojciec użyć „mocnych” argumentów?

Kapelanem więziennym jestem od ponad czterech lat i wydaje mi się, że mam w sobie dużo „świętej cierpliwości”. Nie zdarzyło mi się jeszcze ani krzyczeć na osadzonych, ani wygrażać pięścią, jak czynił ponoć jeden z moich poprzedników. Zdarza mi się natomiast zażartować, powiedzieć coś dosadniej i nazwać rzeczy po imieniu, zwłaszcza w czasie spowiedzi.

Kiedy na przykład słyszę od penitenta: „Zgrzeszyłem przeciw wszystkim przykazaniom Dekalogu”, to od razu pytam: „Bracie, ile osób zabiłeś?”. Wtedy najczęściej spowiadający się mówi: „A nie, ja taki nie jestem…”. To z mojej strony rodzaj prowokacji, która pozwala przejść z poziomu ogólników na poziom bardziej szczegółowy, by penitent zobaczył swoje życiowe błędy i dostrzegł, co trzeba zmienić. Spowiadając się z ogólników, nie widzimy potrzeby poprawy. A tu potrzebny jest konkret, ponieważ tylko nazywając rzeczy po imieniu, mamy szansę dotrzeć do więźnia, poruszyć go i zmobilizować do nawrócenia.

Ważne jest też bezpośrednie odwołanie się do życia osadzonych. Kiedy dealer usprawiedliwia się i mówi, że sprzedawał narkotyki, ale nie pod szkołą podstawową i nie pod gimnazjum, tylko pod liceum i wyżej…

Ma zatem jakieś zasady…

No tak, ale skoro to takie fajne, pytam od razu, czy zanim go złapali, schował coś dla swojej żony i dzieci. Poza tym czy ma pewność, że ci, którym sprzedawał, nie dealerowali wśród gimnazjalistów i uczniów podstawówki. Więźniowie popadają nieraz w swoisty typ obłudy: jestem dobry dla swojej rodziny, poza domem to co innego: mogę krzywdzić innych, bo to obcy. Dosadne nazywanie rzeczy bez owijania w bawełnę pozwala wytrącić ich z tej swoistej schizofrenii. Chrześcijaństwo to przecież także miłość bliźniego, nie tylko najbliższej rodziny.

Staram się też dotrzeć do więźniów przez humor. Kiedy w celi wisi zdjęcie roznegliżowanej kobiety, pytam w żartach, czy to ktoś z rodziny, siostra, żona, narzeczona… Więźniowie oczywiście zaprzeczają i mówią, że plakat wisi, bo coś muszą mieć na ścianie. Proponuję wtedy kalendarz z krajobrazami. Chcę przez to dać im trochę do myślenia. Dotarcie do więźniów jest bardzo ważne, ponieważ więzienie to dla nich nieraz jedyna okazja do rozmowy duchowej, spowiedzi czy modlitwy. Często słyszę od więźniów: „Ostatni raz u spowiedzi byłem, jak tu byłem…”: osiem, siedem lat temu. To trochę tragikomiczne, ale wielu z nich prawdziwe życie w wymiarze duchowym prowadzi w więzieniu, a nie na wolności.

Mają wtedy czas na refleksję…

Więzienie jest dla człowieka sytuacją graniczną, zmuszającą do pochylenia się nad swoim dotychczasowym życiem. To smutne, ale nieraz więźniowie otwierają się na Boga dopiero w czasie odsiadki. Na wolności nie potrzebują ani modlitwy, ani spowiedzi. Świat zamyka ich na Boga.

Z czego to wynika? Czy wyrok staje się impulsem do zmiany?

Niezbadane są Boże wyroki… Może sprzyja temu również łatwy dostęp do posługi kapelana. Duża grupa osadzonych chętnie z niej korzysta. Również z tego względu, że rozmowa z księdzem – ale też z lekarzem czy pielęgniarką – to rozmowa z kimś z zewnątrz. Więźniowie bardzo cenią sobie spotkania z kimś spoza świata więziennego. To dla nich swoista „atrakcja” w ciągu dnia i powiew wolności: bo ktoś spoza krat porozmawiał z nimi, zapytał, jak się czują, poświęcił im swój czas.

Zdarza się, że w rozmowie ze mną pytają o rzeczy naprawdę podstawowe, na przykład dlaczego w piątek nie można jeść mięsa. Być może pytają, bo rzeczywiście nie wiedzą, ale czasami mam wrażenie, że chcą mnie tylko zatrzymać i trochę „podyskutować”. Choć rzeczywiście wiedza religijna niektórych jest naprawdę bardzo skromna. Któregoś roku w środę popielcową chodziłem po celach i posypywałem głowy popiołem. Wszedłem do jednej z cel i nawiązała się mniej więcej taka rozmowa: – „Bracie, czy życzysz sobie posypania głowy popiołem?”. – „Nie, proszę księdza, bo nie byłem u spowiedzi”. – „To się nawet dobrze składa, bo to jest zewnętrzny znak nawrócenia dla wielkich grzeszników”. – „Proszę księdza, wypraszam sobie, ja taki nie jestem”. – „Średni też się załapią”. – „To poproszę”.

Nieświadomie użył Ojciec „mocnych” słów…

W tym przypadku osadzony był ostrożny, pomylił tylko posypywanie głowy z Komunią. Zdarza się jednak, że osadzeni chcą przystąpić do Komunii bez spowiedzi. Zawsze mówię wówczas: „Bracie, Komunia jak najbardziej, ale najpierw trzeba uporządkować swoje sprawy przez sakrament pojednania”.

W rozmowach z osadzonymi nie używam więc dosadnego, „mocnego” słownictwa, ale nazywam rzeczy po imieniu. Mówię na przykład: „Bracie, jeśli skrzywdziłeś kogoś, obcinając mu paznokcie z palcami, to nazwij rzecz po imieniu. Palce temu człowiekowi już nie odrosną, ale masz obowiązek modlić się i prosić dla niego o Boże błogosławieństwo”. Osadzonymi trzeba nieraz poruszyć, by mieli świadomość, że za swoje czyny muszą odpokutować. I nie chodzi tu tylko o odprawienie zadanej przez księdza pokuty, ale o zadośćuczynienie: Bogu i bliźniemu.

Odprawianie zadanej pokuty bez refleksji dotyczącej potrzeby zadośćuczynienia za popełnione grzechy to problem dotyczący nie tylko środowiska więziennego.

Tymczasem pewne krzywdy trzeba wynagrodzić i uświadomienie tego penitentom może być wstrząsem…

Na ile więźniowie uważają karę pozbawienia wolności za „zemstę” społeczeństwa, strach przed przestępcą, a na ile to dla nich okazja właśnie do pokuty i zadośćuczynienia?

Często więźniowie nie mogą naprawić popełnionego przez siebie zła w sposób wymierny. Nie mogą wyrównać straty: nie mają już skradzionych pieniędzy, bo je wydali, czy skradzionego samochodu, bo auto zostało rozbite. Więźniowie mają natomiast dużo czasu i zachęcam ich, by wykorzystali go na modlitwę za skrzywdzonych przez siebie ludzi, by straty, jakie ponieśli, jak najszybciej wyrównało Boże błogosławieństwo. Nieraz więźniowie mówią: „Proszę księdza, ja mam takie grzechy, o których nie wie wymiar sprawiedliwości”. Odpowiadam wtedy: „Bracie, niech czas w więzieniu będzie dla ciebie zadośćuczynieniem za nie”.

Zachęcam, by wyrok i pobyt w więzieniu osadzeni potraktowali właśnie jako czas na przemyślenie, rachunek sumienia, modlitwę i szukanie sposobu zadośćuczynienia skrzywdzonym. Nigdy nie mówię, ile różańców czy litanii mają odmówić. Chodzi mi jedynie o to, by mieli świadomość, że w jakiś sposób muszą spłacić swój dług. Zdarzyło mi się raz czy drugi, że ktoś przyszedł i powiedział: „Proszę księdza, napisałem listy z przeprosinami do ludzi, których skrzywdziłem”. W jednym przypadku mam co prawda podejrzenie, że listy zostały wysłane, by wykazać się przed sądem, ale może się mylę.

 

 

Wydawałoby się, że zadośćuczynienie przez modlitwę nie będzie trudne, ale codzienność pokazuje, że tak nie jest. Kiedy zachęcam więźniów do modlitwy za ludzi, których skrzywdziliśmy, nieraz słyszę: „Ja nikogo nie skrzywdziłem”. Kiedy więc mówię: „Módlmy się za ludzi, którzy nas skrzywdzili”, w odpowiedzi padają słowa: „Co, za tę sześćdziesiątkę? Nigdy w życiu!”. A „sześćdziesiątka” to tak zwany mały świadek koronny, który idzie na współpracę z policją i prokuratorem. Podobną niechęć widać u osadzonych, kiedy zachęcam ich do modlitwy za służbę więzienną, prokuratorów i sędziów decydujących o przyszłości osadzonych.

Zdarzają się jednak małe cuda: jeden z więźniów, mimo że wcześniej nie do przyjęcia była dla niego modlitwa za ową „sześćdziesiątkę”, przełamał się. I co się okazuje: na ostatniej rozprawie świadek wycofał swoje zeznania. Kiedyś zachęcałem do modlitwy w intencji przyszłości. Jeden z więźniów postanowił, że będzie się modlić, by prokurator dał mu sześć lat, a nie osiem, jak odgrażał. Pamiętam, że powiedziałem wtedy z przekąsem: „Lepiej, bracie, pomodliłbyś się o sprawiedliwy wyrok”.

Ile dostał?

Dwa i pół roku… Kiedyś jednemu z prokuratorów, który zajmuje się sprawami sądowymi wewnątrz więzienia, na tak zwanych wokandach, powiedziałem: „Zazdroszczę panu zaplecza modlitewnego”. Nie rozumiał, co mam na myśli, więc mu wytłumaczyłem: „Cały czas zachęcam więźniów, żeby się modlili za tych, którzy decydują o ich przyszłości”. Prokurator popatrzył na mnie sceptycznie, najwyraźniej nie dowierzając w intencje modlących się. Po kilku miesiącach ze zdziwieniem oznajmił, że aż ośmiu z piętnastu więźniów, którzy stawali na wokandzie, starając się o przedterminowe zwolnienie, wyszło na wolność. Taka sytuacja, jak mówił, nigdy wcześniej nie miała miejsca. Zazwyczaj sędzia wypuszczał najwyżej połowę starających się o to. Prokurator nie mógł w to uwierzyć, a ja powiedziałem tylko: „Mówiłem panu, że więźniowie się modlą za tych, którzy decydują o ich przyszłości”.

To są takie małe cuda, których doświadczają ludzie w jakiś sposób otwierający się na modlitwę, poważne potraktowanie Boga i wprowadzenie Go we wszystkie okoliczności swojego życia. To wiąże się z „załatwieniem” spraw z przeszłości, ale także z otwarciem na Boże prowadzenie w przyszłości. Błędów przeszłości nie można zmienić, ale można się na nich uczyć.

Wielu jednak wraca do więzienia…

Niestety, czasem mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. To może podciąć skrzydła: w więzieniu osadzony prowadzi pogłębione życie duchowe, a na wolności ponownie wchodzi na drogę przestępczą. Dzieje się tak z różnych powodów. Czasem sprzyja temu niemożność wyrwania się z przestępczego środowiska, szantaż. Nieraz więźniowie mają ogromne dylematy, co robić. Z jednej strony chcą wyrwać się ze swojego starego świata, z drugiej ten świat nie daje o sobie zapomnieć i uderza w najbliższych więźnia. Powtarzam wtedy: „Bracie, walcz o to, co naprawdę kochasz”.

Wiele mówi się też o resocjalizacji więźniów. Kiedyś usłyszałem, że z resocjalizacją jest jak z UFO. Podobno jest, ale nikt jej nie widział.

Czy zdarzyło się, że któryś z więźniów w jakiś sposób obraził Ojca?

Kiedyś, w czasie odprawiania Mszy świętej, zostałem przy ołtarzu opluty. Każdemu księdzu życzę takiego doświadczenia.

Dlaczego?!

To była dla mnie okazja do zjednoczenia z chrześcijanami prześladowanymi na całym świecie. Oni tracą zdrowie i życie, ja zostałem tylko opluty. Pamiętam, że było to przed czytaniem Męki Pańskiej. Zanim więc odczytałem Ewangelię, powiedziałem: „Bracia, to, że mnie opluto, jest niczym w porównaniu z tym, co uczyniono Jezusowi Chrystusowi. Za chwilę usłyszycie opis wydarzeń, w czasie których Jezusa ubiczowano, ukoronowano cierniem i ukrzyżowano”. Niezwykle cenne doświadczenie, kiedy naprawdę czuje się in persona Christi.

Bardziej chcą obrazić Chrystusa czy kapłana?

Łączy się z tym kwestia wulgaryzmów, których używają i osadzeni, i funkcjonariusze. Nieraz pytam funkcjonariuszy: „Panowie, kto tu kogo gorszy: osadzeni was czy wy osadzonych?”. Pewien młody funkcjonariusz bardzo często w mojej obecności powtarzał: „K…wa, k…wa”. Powiedziałem mu: „Proszę pana, miałem pracować w więzieniu dla mężczyzn, a pan ciągle widzi tu prostytutki. Gdzie one są? Proszę mi je wskazać”. Zignorował mnie wtedy, więc zaniosłem mu „list”, w którym był skserowany ze słownika języka polskiego passus o wulgaryzmach. W definicji było między innymi napisane, że wulgaryzmów używają osoby nieradzące sobie w sytuacjach stresowych. Kiedy po jakimś czasie go spotkałem, był oburzony, że uważam go za kogoś, kto sobie z czymś nie radzi. „Ja sobie nie radzę?” – zawołał. „Jak pan sobie radzi – odpowiedziałem – to proszę mi tu nie używać wulgaryzmów”. Tym bardziej że często przechodzę przez korytarze z Najświętszym Sakramentem i naprawdę nie godzi się, by takie słowa padały. Od tej pory jesteśmy w dobrych relacjach, a ponoć jeden z moich poprzedników omijał jego oddział.

Zdarzają się też słowne przepychanki z więźniami. Kiedyś przychodzę na oddział: dwóch osadzonych przygotowuje śniadanie. Mówię: „Szczęść Boże”, bo babcia nauczyła mnie, że ten, kto wchodzi, pierwszy się wita. Ale cisza. Mówię więc: „Dzień dobry”. Jeden podnosi głowę i mówi: „My tu księdza nie chcemy. Ja mam boga, który mi na wiele pozwala”. Ja na to: „Bracie, to cienki ten twój bóg, bo mój pozwala mi na wszystko”. Już wychodzę, ale pada jeszcze pytanie: „A na pedofilię?”. Nie daję się jednak zbić z pantałyku: „Jeśli masz z tym problem, to terapia powinna pomóc”. Dobrze, że garczki, które roznosili, były pełne, bo pewnie by za mną poleciały.

Często więźniowie usprawiedliwiają swoje odejście od praktykowania życia modlitewnego postawą kapłanów: „A bo ci księża tacy… ten Kościół taki…”. Pytam wtedy: „Czy kiedykolwiek skrzywdził cię jakiś ksiądz?”. „Nie, nigdy”. Jeśli słyszę jakiś nieprzyjazny komentarz na temat księży i Kościoła, raczej puszczam go mimo uszu. Tak naprawdę współczuję osadzonym. Są pozbawieni wolności i rozumiem, że może się w nich budzić agresja. Ale wśród więźniów czuję się bezpieczniej niż na ulicy.

To ciekawe.

Czuję się tam po prostu potrzebny: w wymiarze sakramentalnym i wymiarze ludzkim. Jak już mówiłem, większość więźniów, także ci, którzy nie korzystają z posługi sakramentalnej, cenią sobie moją obecność. To dla nich ważne, że się z nimi przywitam, że podam im rękę, zapytam, co słychać. Jeden z więźniów, już po wyjściu na wolność, dziękował mi, że kiedyś poczęstowałem go cukierkiem. Ja tego nawet nie pamiętałem, a dla niego to był pierwszy przejaw humanitaryzmu, z którym się zetknął w więzieniu. Muszę przyznać, że to, co robię, daje mi dużo satysfakcji.

 

 

Mówił Ojciec, że zachęca więźniów, by potraktowali wyrok jako okazję do przemyśleń i zmiany życia. Czy w więzieniu można zmienić się na lepsze?

To temat bardzo delikatny. Trzeba być ostrożnym w ocenie tego, ponieważ nieraz w zachowaniu więźnia wiele jest teatralności. Ktoś może mówić, że jest nowym człowiekiem, że odnalazł Pana Boga i sens wiary, ale co naprawdę ma w swoim sercu… Zawsze w takich momentach powtarzam, że się cieszę, ale dopiero życie zweryfikuje, czy zmiana jest faktyczna, czy pozorna.

Wielu osadzonych tuż po rozpoczęciu wyroku prosi o spowiedź. Chcą się od razu nawracać, ale nieraz są w tym tylko emocje. Zachęcam wówczas, by odczekali tydzień, okrzepli w nowej sytuacji, zrobili gruntowny rachunek sumienia. Dobrze, że coś ich dotknęło, by jednak nie zatrzymać się tylko na emocjach, trzeba czasu. Oczywiście nie ma reguły, ale najczęściej takie spowiedzi „na gorąco” nie wychodzą. Człowiek zatrzymuje się wówczas na popełnionych przez siebie przestępstwach i zaburzonych relacjach społecznych, nie wspomina natomiast w ogóle o swoich zaniedbaniach w relacjach z Bogiem i życiu modlitewnym, jakby nie istniały trzy pierwsze przykazania. Mówię wtedy: „Bracie, przygotuj się i wrócimy do spowiedzi za kilka dni”.

Czy więźniowie, którzy podejmują refleksję nad swoim życiem i zastanawiają się nad powodami, dla których potoczyło się ono tak a nie inaczej, widzą w tym także jakąś rolę zaniedbań ze strony rodziny i najbliższego środowiska?

Rzeczywiście ten wątek często się pojawia, ale dla pewnej grupy więźniów, zwłaszcza dla tych, którzy nie chcą podejmować wysiłku pracy nad sobą, to „łatwe” usprawiedliwienie: „Pochodzę z takiego domu, nic dobrego ze mnie nie mogło wyrosnąć, więc po co się wysilać…”. I to jest nieraz nadużywane. Zachęcam wtedy do modlitwy za rodziców, za ojca, którego więzień nie widział nigdy trzeźwego, w intencji przebaczenia krzywd. Powtarzam, że trudne doświadczenie rodziców i niełatwa osobista historia mogą być punktem wyjścia dla zmiany, której sprzyja otwarcie na wartości duchowe.

I rzeczywiście takie przemiany się zdarzają. Jeden z osadzonych za dobre sprawowanie dostał przepustkę i poszedł ze mną na pielgrzymkę. To było dla niego ważne przeżycie, które stało się impulsem do otwarcia na sprawy duchowe i nawrócenie. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli po wyroku wróci do dawnego środowiska, może go ono ponownie sprowadzić na złą drogę. Widział zagrożenie i postanowił, że nie wróci do siebie, ale zamieszka w innym mieście. Podjął wyzwanie, które wymagało wysiłku i duchowego, i nazwijmy to logistycznego – zmiany miejsca zamieszkania i znalezienia uczciwej pracy w obcym dla siebie miejscu.

Są jednak w więzieniu osoby, które wyrok wykorzystują na planowanie kolejnych „skoków”. Kiedyś jeden z więźniów skarżył się, że w jego celi osadzeni nic nie robią, tylko planują, co zrobią po wyjściu na wolność. I oczywiście nie chodziło o rzeczy zgodne z prawem.

Czy więźniowie szukają jakichś pozytywnych wzorów i autorytetów? Kogoś, kto pokazałby im nową drogę i stał się dla nich przewodnikiem.

Niestety wzorcami, szczególnie dla młodszych osadzonych, są często przywódcy grup przestępczych. Choć i tu nie ma reguły, bo wielu z tych przywódców, o których pisano na pierwszych stronach gazet, przychodzi na liturgie i pomaga w utrzymaniu dyscypliny w czasie Mszy świętej. Ich wpływ może być także pozytywny.

Więźniowie lubią opowieści o heroicznym życiu świętych, na przykład św. Maksymiliana Marii Kolbego, który był w obozie, a mimo to zachował swoją wiarę. Nie zdarzyło mi się natomiast, by ktoś przyszedł i powiedział, że jakiś święty czy błogosławiony jest dla niego wzorem. Przyszedł natomiast kiedyś więzień i powiedział, że pochodzi z Wadowic, jest spokrewniony z rodziną Wojtyłów i chciałby, żebyśmy się w czasie Mszy pomodlili za zmarłych z jego rodziny. Poprosiłem więc, by wypisał na kartce imiona tych zmarłych. O dziwo, zrobił to. Po tygodniu ten sam więzień przyszedł do mnie i mówi: „Proszę księdza, pamięta ksiądz, tydzień temu modliliśmy się za zmarłych z rodziny Wojtyłów”. Ja mówię: „Chyba tak”. A on na to: „Ja mam dzisiaj prośbę, nich mi ksiądz wyśle ten list, bo przecież ja jestem z rodziny Wojtyłów”. Powiedziałem mu: „Bracie, nie da rady…”.

Czy zawsze zwraca się Ojciec do więźniów per „bracie”?

Zawsze: i w luźnych rozmowach, i w czasie spowiedzi. Robię to z pełną świadomością i odpowiedzialnością. To moi bracia. Czymże różnimy się przed Bogiem? Myślę też, że poprzez taki zwrot inaczej postrzegają swoje relacje z Bogiem. Nie akcentuję w ten sposób, że Bóg to sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Sędziów i prokuratorów więźniowie mają na co dzień. Zależy mi, by rozmowę ze mną traktowali nie jako spotkanie z kimś, kto ich osądza, ale z bratem, z przyjacielem, z kimś, komu na nich zależy…