Wspomnienie o Ks. Marku Krzywoniu (25 stycznia 1962 r. – 8 lutego 2006 r.)

Napisane przez przyjaciela, ks. Adriana Galbasa SAC

publikacja 08.02.2007 18:16

Stracił prawie wszystko. Prawie. Bo coś jednak zyskiwał, coś najwspanialszego; najbardziej chrześcijańskiego i najbardziej kapłańskiego - związanie z Chrystusem. W grudniu, po pogrzebie swojej mamy, powiedział: „wysoką mi stawia poprzeczkę, no nie? Ale najważniejsze jest, że to On mi ją stawia". Apostolstwo Chorych, 2/2007

Wspomnienie o Ks. Marku Krzywoniu (25 stycznia 1962 r. – 8 lutego 2006 r.)




Po raz pierwszy spotkałem Marka, gdy jeszcze był klerykiem, a ja uczniem jednej z bytomskich szkół średnich. Jego brat - Tomek, z którym dzieliliśmy wtedy jedną szkolną ławę, zaproponował wyjazd do Ołtarzowa, by - w pallotyńskim Seminarium - zobaczyć wielkopostne Misterium Męki Pańskiej. Marek przywitał nas jakbyśmy się znali od lat. Oprowadzał po Seminarium z uczuciem autentycznej dumy, że to jest jego Seminarium. Przed wyjazdem podarował mi obrazek z modlitwą o powołania. Od tamtej pory robiłem z tej modlitwy użytek. Potem widzieliśmy się kilka razy, gdy przyjeżdżał na swoje kleryckie wakacje do rodzinnego domu. Choć ani razu nie rozmawialiśmy o powołaniu, ani razu nie miałem wątpliwości, że modli się o dobry wybór mojej życiowej drogi. Pamiętam też czerwcowy spacer w Chorzowskim Parku Kultury i Wypoczynku, gdy pokazałem mu dokument o przyjęciu mnie do Pallotynów. „Udało się..." - powiedział! Wtedy nie bardzo skojarzyłem, co takiego się udało. Dziś wiem, że to dzięki Markowi zostałem Pallotynem.
Gdy on przyjął kapłańskie święcenia (7 maja 1988 roku) — ja kończyłem swój Nowicjat. Był szczęśliwy, gdy udzielał mi swojego prymicyjnego błogosławieństwa i jeszcze bardziej, gdy sześć lat później mogłem mu się odwdzięczyć tym samym. Miał wielki dar wymadlania powołań: do kapłaństwa, do zakonu i do małżeństwa. Modlitwa w tej intencji była jego szczególną specjalnością. Któregoś dnia pokazał mi maleńką karteczkę noszoną w swoim brewiarzu. Była gęsto zapisana imionami osób, którym pomógł dobrze rozeznać życiową drogę. Wzruszyłem się, gdy spostrzegłem tam swoje imię. „Codziennie się za was modlę - powiedział". Wiem (nie wierzę, po prostu wiem), że to robił do końca.

W swoim kapłaństwie miał jedną pasję. Byli nią ludzie. Jeśli człowiek jest drogą Kościoła, to ks. Marek jest tego dowodem. Otaczał się ludźmi gdziekolwiek był, a był w niejednym miejscu. Po święceniach pracował w Rynie na Mazurach, potem kolejno w Ożarowie, Warszawie (Biuro Pielgrzymkowe), Otwocku, Zakopanem, Sandomierzu, Hodyszewie, Ząbkach. Chyba nie wymieniłem tych miejsc po kolei. Na pewno nie wymieniłem wszystkich. A obok niego zawsze byli ludzie, dla których nie żal mu było „marnować" czasu, z którymi umiał i chciał rozmawiać: jak trzeba było - rozmawiał poważnie, jak trzeba było - żartował. Ileż to razy, spotykając Marka, prosiłem go: „powiedz jakiś dowcip, bo ogólnie jest smutno". l on mówił, dziwiąc się, że jeszcze tego dowcipu nie słyszałem. Po prostu lubił ludzi i ludzie lubili jego.



Z miejsc kapłańskiej służby najbardziej kochał dwa. Konfesjonał i ambonę. Do codziennej jutrzni dodawał modlitwę ojca Pio za wszystkich, których tego dnia miał wyspowiadać, l ojciec Pio pewnie nie pozostawał głuchy na te natrętne wołania, bo ze spowiedniczej posługi ks. Marka korzystało wielu i korzystali chętnie. No i ambona. Choć jego kapłaństwo nie trwało długo wygłosił chyba setki kazań, rekolekcji i Misji. Mówił do małych grup i do tłumów/ do księży i do kleryków, do ludzi konsekrowanych i do ludzi świeckich. Słuchałem go chętnie, bo nie był nudny, nadęty i przemądrzały. Przeciwnie: mówił jasno i ciekawie, a przede wszystkim głęboko, l bardzo poważnie traktował swoich słuchaczy. Kilka razy głosiliśmy razem Misje. Dbał o każdy szczegół. Był perfekcyjnie przygotowany: żadnej taniej retoryki, żadnego naciągania i żadnego podlizywania. Czyściuteńkie Słowo Boże.

W ostatnich latach wygłosił nam wszystkim najwspanialsze rekolekcje. Ich temat: „Być jak Chrystus". Amboną był najpierw szpital, potem rodzinny dom, a od kilku miesięcy mysłowickie Hospicjum. Kolejne rekolekcyjne nauki poruszały głębią, konsekwencją i pięknem. Przy tych rekolekcjach stracił prawie wszystko: najpierw oko, potem sprawność, potem włosy, potem głos. We wrześniu stracił tatę, w grudniu mamę. Stracił prawie wszystko. Prawie. Bo coś jednak zyskiwał, coś najwspanialszego; najbardziej chrześcijańskiego i najbardziej kapłańskiego - związanie z Chrystusem. W grudniu, po pogrzebie swojej mamy, powiedział: „wysoką mi stawia poprzeczkę, no nie? Ale najważniejsze jest, że to On mi ją stawia".
8 lutego nad ranem, powiedział ostatnie „Amen" po ostatniej rekolekcyjnej nauce. Niech teraz zasłużenie odpoczywa. Wierzymy, że jest mu znacznie lepiej, choć nam jest znacznie gorzej. A my - jak to po zakończonych, dobrych rekolekcjach - powiedzmy głośno: „Panie Boże wielki zapłać".

Panu Bogu, ze łzami w oczach, dziękujemy za to, że dał nam Marka. Markowi dziękujemy za to, że dawał nam Pana Boga.