Być człowiekiem pokoju

Opracowali: Katarzyna i Piotr Wierzchosławscy

publikacja 10.06.2005 16:35

Z Jeanem Vanier, założycielem wspólnot: Arka oraz Wiara i Światło - ruchów skupionych wokół osób z upośledzeniem umysłowym - rozmawiają Wojciech Bonowicz, Marcin Przeciszewski i Piotr Wierzchosławski. Azymut, Nr 4/2002

Piotr Wierzchosławski: Jean, chciałbym zapytać Cię o Twoją drogę życiową. Można powiedzieć, że jesteś człowiekiem paradoksu. Twoja pozycja społeczna i wykształcenie predestynowały Cię do kariery wojskowej czy politycznej. Posiadasz wszystkie dary intelektualne, psychiczne, aby stać się człowiekiem sukcesu. Co zmieniło w Twoim życiu spotkanie z ludźmi słabymi?

Jean Vanier: Rzeczywiście, w wieku trzynastu lat wstąpiłem do marynarki wojennej. Ostatni statek, na jakim pływałem, to był lotniskowiec. W 1950 r. opuściłem marynarkę wojenną, by służyć Jezusowi. Do marynarki wstąpiłem w samym środku wojny. Chciałem walczyć o pokój, prawdę i wolność. Opuściłem tamtą służbę, aby odkryć drogę pokoju, drogę Jezusa.

Odbyłem studia filozoficzne i zacząłem prowadzić wykłady z filozofii. Ponieważ byłem oficerem marynarki, naukowcem i wykładowcą wyższej uczelni, łatwiej było mi utrzymywać z ludźmi relacje, w których ktoś dowodził. Wolałem wydawać rozkazy albo podporządkowywać się im, niż żyć więzią, jaką można zbudować między dwiema osobami na zasadzie równości. Być może także bałem się relacji z kobietami... Krótko mówiąc, byłem człowiekiem poważnym - studiowałem filozofię, wykładałem na uczelni, dowodziłem okrętem wojennym...

Kiedy zamieszkałem z Rafaelem i Philippem, odsłonili oni we mnie jakiś wymiar dziecka, który był bardzo mocno stłumiony - dziecka lubiącego się śmiać i świętować. To dzięki nim odkryłem cały świat więzi międzyludzkich, którego wcześniej nie znałem. W osobach z upośledzeniem niezwykłe jest to, że jest w nich ogromna potrzeba przyjaźni i więzi z drugim człowiekiem. Bardzo wielu ludzi dąży do zdobycia wiedzy, sukcesu, a oni uświadomili mi, że we mnie oprócz tego jest pragnienie więzi z innymi, świętowania, śmiechu, po prostu bycia z ludźmi. Dzięki nim stałem się kimś znacznie prostszym wewnętrznie. Zacząłem rozumieć Ewangelię. Nazwałeś mnie człowiekiem paradoksu, a przecież właśnie sama Ewangelia pełna jest paradoksów.

Niezwykle porusza mnie w niej to, że Jezus wciąż „miesza karty”. W Ewangelii nie mamy pewności, kto jest dobry, a kto zły, kto grzeszy, a kto nie, ponieważ grzesznicy okazują się dobrzy, a dobrzy, jak się okazuje, wcale nimi nie są. Jezus nieustannie zadziwia nas wszystkich. Staram się podobnie tasować karty i pytać: „Kim jesteś?”. Można tu mówić o pewnej drodze, dzięki której możemy opuścić świat dzielący się na dobrych i złych, świat, w którym panuje dobra teologia i zła teologia, dobra filozofia i zła filozofia, po to by spotkać osobę z jej słabością i siłą i odkryć w jej sercu obecność Boga, ale Boga podatnego na zranienie, a nie tylko Boga, który jest wszechmogący.

Wojciech Bonowicz: Od prawie czterdziestu lat żyjesz we wspólnocie Arka z osobami upośledzonymi umysłowo. Czy w ciągu tego czasu zmieniło się coś w położeniu takich osób we Francji? Pytam o to, mając na myśli sytuację w Polsce, gdzie dyskutuje się na przykład nad badaniami prenatalnymi.

JV: Nastąpiło bardzo wiele zmian i powiedziałbym, że zaszły one na dwóch płaszczyznach. Z pewnością pojawiło się większe otwarcie, ale również większe zamknięcie. Z wielu powodów panuje dziś znacznie większy lęk przed osobami z upośledzeniem. Kiedy w szkołach katolickich mam okazję mówić o Arce do dziewcząt piętnasto-, szesnasto- czy siedemnastoletnich o tym, co ja w niej odkryłem, czasami słyszę taką refleksję: „Jeśli będę nosić w sobie potwora, to go zlikwiduję”.

Takie zdanie zawiera w sobie aż dwa bardzo negatywne stwierdzenia, po pierwsze, że taki chory człowiek jest „potworem”, a po drugie, że nie ma prawa do życia i należy poddać go aborcji. We Francji 96 proc. kobiet, które dowiadują się, że ich dziecko będzie upośledzone, decyduje się na aborcję. Te liczby nie są dokładne, gdyż uwzględniają tylko te kobiety, które wykonały testy na amniosyntezę. Wciąż jeszcze zdarza się, że gdy wchodzę na przykład do kawiarni w Compie`gne, słyszę: „Z takimi ludźmi nie ma pan tutaj wstępu!”. Istnieje więc lęk przed takimi osobami, a w prasie mówi się głównie o tym, ile kosztuje utrzymanie takiego chorego dziecka.

Z drugiej jednak strony akceptacja takich osób jest większa niż kiedyś, choć nie taka jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie w kawiarni można spotkać osoby z upośledzeniem, które pracują jako kelnerzy. We Francji ta aprobata nie jest aż tak daleko posunięta. Myślę, że przez sam fakt, iż wiele się o tym mówi, sprawa tych ludzi nie jest spychana na margines. Prawdziwym jednak problemem w społeczeństwie nie jest to, czy buduje się podjazdy umożliwiające osobom niepełnosprawnym dostanie się do kościoła, lub czy tworzy się klasy integracyjne i szkoły specjalne, ale kwestia, czy potrafimy dostrzec, że osoby z upośledzeniem mają coś do ofiarowania społeczeństwu i Kościołowi, czy też postrzegamy je tylko jako biednych maluczkich, którymi trzeba się zajmować... Problem jest dużo głębszy i bardziej złożony. Kto dziś chce nawiązać więź z kimś, kto jest inny?

Marcin Przeciszewski: Dosyć rozpowszechniony jest pogląd, że świat po 11 września wszedł w nową, nieznaną, bardzo niebezpieczną erę, odsłoniły się bowiem siły zła w skali, jakiej dotąd jeszcze nie doświadczyliśmy. Czy istnieją jakieś drogi wyjścia z tej sytuacji?

JV: Wydarzenia z 11 września były wstrząsające. Przyjechałem z Kanady 10 września i następnego dnia byłem w Paryżu. Kiedy wróciłem do wspólnoty, ktoś opowiedział mi, co się wydarzyło i zapytał, czy chcę zobaczyć, co pokazują w telewizji. Odpowiedziałem: „Nie”. Nie byłem w stanie patrzeć, jak ludzie wyskakują z 45 piętra prosto w śmierć. Jestem bardzo wrażliwy na obraz i zawsze boję się, że on zawłaszczy mnie, a ja potrzebuję wolności. Nie sądzę, żebym w ten sposób uciekał przed rzeczywistością, ale chcę pozostać wolny, po to by właśnie umieć wsłuchać się w tę rzeczywistość.

Po tych strasznych wydarzeniach w wielu miejscach na wspólnej modlitwie spotykali się chrześcijanie różnych wyznań, muzułmanie, żydzi... I muszę się Wam przyznać, że czułem się wtedy trochę nieswojo, zastanawiałem się z niepokojem, o co się tak naprawdę modlimy? Czego chcemy? Czy modlimy się po prostu o to, żeby nam nie przeszkadzano, by w naszym kraju nie istnieli terroryści? Czy modlimy się może o zachowanie status quo? Czy też modlimy się o więcej sprawiedliwości? Jan Paweł II wciąż powtarza, że nie ma pokoju bez sprawiedliwości i sprawiedliwości bez przebaczenia. To zmusiło mnie do refleksji i zacząłem prosić Boga, bym mógł być budowniczym pokoju. Ale co to znaczy budować pokój? Sadzę, że oznacza to właśnie wchodzenie w konflikty, a nie unikanie ich! To oznacza walkę o sprawiedliwość, także w warunkach bardzo złożonych.

Kiedy Serbowie wchodzili do Kosowa, pewien prawosławny kapłan ukrywał Albańczyków, a kiedy bomby NATO zmusiły Serbów do wycofania się, a mieszkańcy Kosowa zaczęli odzyskiwać swój kraj, ten sam kapłan ukrywał z kolei Serbów. A to znaczy, że nie zamknął się w swojej religii, w swojej kulturze. Był człowiekiem wolnym. Dzisiaj stale nam towarzyszy brak poczucia bezpieczeństwa. Wydarzenia, które miały miejsce w Moskwie, na Bali, i obawa przed tym, co jeszcze może się zdarzyć, sprawiają, że ludzie żyją w strachu. Czasami nie jest łatwo ustalić, dlaczego i przeciw komu toczy się wojna i gdzie właściwie przebiega linia frontu. Teraz wszystko może wydarzyć się wszędzie. To sprawia, że ludzie nie czują się bezpieczni i zamykają się na innych, chroniąc za różnego rodzajami murami.

Dzisiaj zasadnicze pytanie brzmi: jak działać na rzecz pokoju? Jak go budować w świecie, w którym jest mnóstwo barier, granic, w którym ludzie szukają poczucia bezpieczeństwa za wszelką cenę? Pokojowi nie sprzyja nasilająca się nowa fala ubóstwa. W krajach, w których dotychczas występował wzrost gospodarczy, teraz pojawił się zastój. W sercu nosimy coraz więcej lęków i obaw, a w portfelu coraz mniej pieniędzy. I to jest zła nowina dla ubogich, dla osób z upośledzeniem. Co w takich czasach oznacza być człowiekiem i uczniem Chrystusa? Czy chodzi o to, by zamknąć się w swoim Kościele, w swojej grupie, z pieniędzmi, które posiadamy, i w ten sposób budować sobie poczucie bezpieczeństwa? Stajemy więc dzisiaj przed zasadniczymi pytaniami w skali całego świata oraz poszczególnych krajów: jak nie zamykać się w naszych lękach i niepokojach, tylko budować pokój? Musimy trwać w postawie wyprostowanej.

MP: W takim razie, co w takich warunkach znaczy być człowiekiem pokoju?

Wspomniałem wcześniej o tamtym prawosławnym kapłanie... Cały problem tkwi w tym, że boimy się tego, kto jest inny. Nieczęsto mamy odwagę przekroczyć granicę, która zamyka nas we własnej grupie, by spotkać się z kimś, kto jest inny. Wielką wymowę ma tutaj przypowieść o dobrym Samarytaninie. Na drodze między Jerychem i Jerozolimą leży człowiek, ciężko pobity i obrabowany. Krwawi. Dwie osoby należące do jego własnej kultury - kapłan i lewita - przechodzą obok i nie robią nic. Zatrzymuje się dopiero Samarytanin, który jako taki był przecież wrogiem narodu żydowskiego. Tak więc problem tkwi w tym, jak dziś przekraczać i przełamywać granice, aby spotkać się z drugim. Matka Teresa powiedziała bardzo wymownie, że są tacy ludzie, którzy przyjeżdżają do Kalkuty, widzą na ulicach umierających biedaków, którzy budzą w nich wstręt, i mówią: „To jest odrażające”. Ale są też ludzie, którzy podchodzą do nich i odkrywają siłę, która wytryskuje z ich wnętrza jak strumień wody, przepływa przez ich ręce i dotyka ciał tych, którzy są chorzy. Współodczuwają wtedy i współcierpią z nimi. Matka Teresa mówi o przejściu od postawy odrazy do postawy współczucia.

Jest jeszcze inne przejście - od postawy współczucia do postawy zachwytu. Myślę, że wiemy, czym jest współczucie, ale czy wiemy, czym jest zachwyt? Kiedy dotykamy ciała umierającego człowieka, być może ciała osoby z upośledzeniem, następuje zetknięcie dwóch elementów. Osoba chora lub osoba z upośledzeniem mówi: „Kocham cię” i poprzez tę więź odkrywamy, że mury, które sami zbudowaliśmy wokół własnego serca, kruszą się. Odkrywam drugiego, umierającego, jako osobę. W tym spotkaniu dwóch osób, które są różne i być może wrogie sobie, odkrywamy obecność Boga. Myślę, że pokój jest wtedy, kiedy ośmielamy się wyjść z naszych enklaw, z tego, co nas więzi w sobie, z takiej czy innej odrębności, elitaryzmu. Ale to wyjście ma być przejściem od służenia komuś do dzielenia się z nim, od wielkoduszności do komunii.
PW: Wspólnoty Arki istnieją także w takich nękanych konfliktami miejscach świata jak Irlandia Północna czy niektóre kraje Afryki... Kiedyś istniała nawet niewielka wspólnota w Ziemi Świętej. Mieszkała w niej mała Hadir, o której często wspominasz. Jak Hadir i takie osoby jak ona mogą być źródłem pokoju dla świata? Jak osoby słabe i bezbronne mogą pomóc w rozwiązywaniu spraw, które po ludzku wydają się nierozwiązywalne, a także wielu mniejszych problemów, z którymi spotykamy się na co dzień?

JV: Wspomniałeś o wspólnocie w Betanii, nieopodal meczetu. Jej powstanie było czymś wzruszającym. Zaczęło się od tego, że ktoś odpowiedzialny w Tel Awiwie za ludzi z upośledzeniem poprosił, by Arka objęła opieką pewien zakład w Kanie niedaleko Nazaretu. Nie byliśmy w stanie podjąć się tego. Człowiek ten spędził jednak tydzień w Arce i był bardzo poruszony, obserwując nasze życie. Wówczas powiedziałem mu: „Jest pan Żydem i człowiekiem wierzącym, zatem wierzy pan w dzieło Boże i w to, że Bóg nas prowadzi. Mamy znaki od Boga, które wyraźnie pokazują, że powinniśmy iść do Palestyny”. Trochę to go zszokowało, ale w końcu się zgodził.

Była to bardzo piękna wspólnota. Przyjęliśmy tam Hadir, Sicham - osoby pochodzące z zakładu nieopodal Betanii. Nasi przyjaciele wywodzili się z dzielnicy palestyńskiej, wszyscy byli muzułmanami. Wybuchła jednak wojna w Zatoce Perskiej. Palestyńczycy opowiedzieli się po stronie Saddama Husajna. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji i musieliśmy odejść, odwożąc do zakładów ludzi, których stamtąd wydobyliśmy. Zrozumieliśmy, że aby mogła tam istnieć Arka, muszą ją stworzyć Palestyńczycy, a nie ludzie z zewnątrz. Mieliśmy na przykład asystentów muzułmanów. W chwili zakładania Arki nawiązaliśmy bardzo dużo kontaktów zarówno ze stroną żydowską, jak i ze stroną palestyńską. Był to czas pierwszej intifiady, więc nie zawsze było to łatwe. Wszystko, co mogliśmy robić, to nawiązywać więzi. Teraz są tam zaangażowani muzułmanie.

Zadałeś pytanie: co możemy zrobić? Byłem w Rwandzie krótko po ludobójstwie. To pytanie rozbrzmiewało wówczas wszędzie. Powtarzałem wówczas, że jedyna rzecz, jaką można zrobić, to tworzyć małe grupy, zapraszać do nich zarówno Hutu, jak i Tutsi, aby spotykali się ze sobą i rozmawiali. W Irlandii Północnej, na linii frontu w Belfaście, również stworzyliśmy małą wspólnotę ekumeniczną. Na płaszczyźnie konstytucyjnej, rządowej, stworzono prawa i rozwiązania, które wydawały się całkiem niezłe, ale zabrakło pracy u podstaw. Protestanci chodzili do swoich kościołów, katolicy do swoich i nie dochodziło między nimi do spotkania.

Niedawno byłem w Serbii w małej wiosce na północy kraju, gdzie połowa mieszkańców to katolicy, a druga połowa - prawosławni. Prawosławni mają swój kościół, szkołę, przychodnię, sklepy, warsztaty samochodowe; katolicy także mają swój kościół, szkołę, przychodnię, sklepy, warsztaty... „Czy wy się w ogóle spotykacie ze sobą?” - spytałem. „Nie, nie spotykamy się”.

Arka w Kalkucie znajduje się w takim miejscu, gdzie z jednej strony żyją hinduiści, a z drugiej muzułmanie. Muzułmanie zabijają święte krowy, a hinduiści hodują świnie. To stwarza sytuacje, delikatnie mówiąc, złożone. Nasza mała wspólnota jest pośrodku i żyją w niej hinduiści, muzułmanie i chrześcijanie - wszyscy razem. Przyjęliśmy do niej osoby z upośledzeniem umysłowym wzięte wprost z ulicy. Tam doskonale widać, że osoby chore przyciągają do siebie ludzi, którzy bardzo różnią się między sobą. To jest ciekawe, ponieważ każda kultura ma tendencję do wykluczania ludzi, którzy się w niej nie mieszczą, a więc także osoby z upośledzeniem, ale kiedy żyjemy razem, osoby takie pośrednio zaprowadzają jedność, przyciągając do siebie jeszcze innych. Na przykład w Belfaście szkoły są albo katolickie, albo protestanckie, ale istnieje tam wielki zakład dla osób z upośledzeniem, gdzie nikt nie pyta, czy jesteś katolikiem czy protestantem, bo jesteś przede wszystkim chory. Jest to zatem droga, bardzo skromna, która sprawia, że można tworzyć małe wspólnoty pokoju.

Czasami przeżywamy bardzo piękne chwile. Przyjęliśmy na przykład młodego mężczyznę, który był niemową i żył na ulicy. Wspólnota nazwała go Abdul. W języku urdu znaczy to „dar Boży”. Choć nie mógł mówić, było dla nas oczywiste, że jest muzułmaninem, więc jeden z asystentów zaprowadził go do meczetu. Tam jakiś mężczyzna rozpoznał w nim swojego kuzyna, który zaginął przed kilkoma laty. Po kilku dniach w Arce zjawiła się cała jego rodzina. Ojciec był bardzo wzruszony. Powiedział: „Mój syn bardzo się zmienił, od kiedy jest z wami. Chcemy, żeby tu pozostał”. W ten sposób wielka rodzina muzułmańska powiększyła grono naszych przyjaciół.

Współczucie sprawia, że ludzie się łączą. Tutaj mówimy o osobach z upośledzeniem umysłowym, ale gdzie indziej będą to ludzie umierający, którym zapewnia się opiekę paliatywną, jeszcze inni odkryją więź z ludźmi dotkniętymi AIDS, czy z ludźmi żyjącymi w dzielnicach nędzy... Ubogi jest istotą ludzką, ponad wszystkimi możliwymi etykietkami, i może doprowadzić nas do jakiejś formy jedności. To nasze skromne doświadczenie, ale wierzymy w taką drogę.

WB: Bardzo poruszyło mnie kiedyś Twoje wyznanie, że dwie rzeczy szczególnie ranią Boga: jedna to odrzucenie osób słabych, druga - podzielone chrześcijaństwo. Po 11 września zaczęto dużo mówić o tym, że religia może prowadzić do pokoju, ale również do konfliktów. Jak Twoje doświadczenie wyniesione z Arki każe Ci patrzeć na ekumenizm i jego przyszłość?

JV: Kilka lat temu zostałem poproszony o wygłoszenie rekolekcji w Belfaście. To był bardzo gorący okres. Połowę uczestników tych rekolekcji stanowili katolicy, a drugą połowę prezbiterianie lub metodyści. Uderzające było to, że nikt z tych ludzi nigdy wcześniej nie spotkał żadnej konkretnej osoby z tzw. drugiej strony. Przeżyliśmy razem coś niezwykle mocnego, zachowując teologię, dyscyplinę i sposób modlenia się każdej z grup. Ostatniego dnia siedzieliśmy wszyscy razem i każdy miał podzielić się tym, co przeżył w ciągu całego tygodnia. Pewna diakonesa prezbiteriańska powiedziała: „Wczoraj wieczorem rozmawiałam z zakonnicą katolicką i odkryłam, że ona kocha Jezusa. Odniosłam wrażenie, że ona kocha Jezusa bardziej niż ja”. Pomyślałem sobie: „Jaka pokora!”. Następnie pewna zakonnica katolicka, po wspólnej nocy modlitwy, wyznała: „Nie wiedziałam, że protestanci tak się modlą”. Ekumenizm polega na spotkaniu drugiego człowieka i odkryciu, że on kocha Jezusa i chce iść za Ewangelią, że on także jest otwarty na Ducha Świętego i chce działać na rzecz pokoju.

Kiedyś byłem zszokowany, gdy pewien arcybiskup katolicki powiedział mi: „Ekumenizm to strata czasu”. Co to znaczy? Nie wiem, czy kiedyś zapanuje powszechna jedność, ale dzisiaj jesteś moim bratem, moją siostrą, kochasz Jezusa... Kocham mój Kościół i w pełni akceptuję wszystkie jego zasady. Nie chodzi tu o interkomunię i mniemanie, że nie ma między nami różnic. Ale myślę, że Arka uczy nas kochać i szanować tego, kto jest inny. Nie jestem tu po to, by cię zmieniać. Ty też nie jesteś tu po to, by zmieniać mnie. Jesteśmy tutaj, by się wzajemnie kochać. Kiedyś mówiono: „Jeśli się zmienisz, to cię pokocham”. A teraz we wszystkich dziedzinach humanistyki, nauk o człowieku mówi się: „Jeśli odkryjesz, że cię kocham, to wtedy będziesz mógł się zmienić”. I ja również.
MP: W sierpniu 2002 roku byliśmy w Polsce świadkami przełomowego dla świata wydarzenia. Ojciec Święty Jan Paweł II w sanktuarium w Łagiewnikach powierzył świat Bożemu miłosierdziu. Na krakowskich Błoniach apelował o nowy program duszpasterski dla Kościoła, oparty na „wyobraźni miłosierdzia”. Czym dla Ciebie jest miłosierdzie Boże? W jakiej mierze Arka oraz Wiara i Światło mogą pomóc w konstrukcji tego nowego programu „wyobraźni miłosierdzia”?

JV: Jan Paweł II jest zadziwiający. Wyprzedza nas o całe tysiące kilometrów, a my jesteśmy biedakami, którzy podążają za nim gdzieś daleko z tyłu. 24 stycznia ubiegłego roku w Asyżu odbyło się spotkanie chrześcijan, muzułmanów, hinduistów, buddystów, którego owocem jest „Dekalog Asyżu” - tekst ogłoszony przez Jana Pawła II. Jeden z jego dziesięciu punktów brzmi tak: „Zobowiązujemy się, że będziemy pracować na rzecz edukacji, w której każda religia, każdy naród, każda kultura jest otoczona szacunkiem”. Wyłania się tu coś nowego. Trzeba bardzo uważnie śledzić wszystkie przemówienia Papieża. W Toronto Ojciec Święty powiedział do młodych: „Jesteście solą ziemi. W Waszych rękach jest przyszłość świata i Kościoła”. Potem pojechał do Gwatemali i Meksyku, gdzie mogliśmy usłyszeć, że „ubogi jest w sercu ludzkości i w sercu Kościoła”. Potem w Krakowie mówił o Bożym miłosierdziu.

Jest to wizja Kościoła, którego dobroć jest odzwierciedleniem dobroci Boga. Kościół ma być dobrym Samarytaninem gotowym zatrzymać się przed człowiekiem, który leży na ziemi. Cały pontyfikat tego niezwykłego papieża przebiega pod znakiem dwóch symboli: korzeni i owoców. Trzeba być bardzo dobrze zakorzenionym, aby otworzyć się na drugiego, na tego, kto jest inny, ubogi. Rozumiem przez to wezwanie do pewnej wizji duszpasterskiej. W przedziwny sposób nie odbiega ona wcale daleko od wizji Jana Pawła II z samego początku pontyfikatu. „Nie bójcie się. Otwórzcie Wasze serca Chrystusowi!”. Pierwszą encykliką Papieża była Redemptor hominis, w której mówił, że człowiek jest drogą Kościoła. Mamy iść za krzykiem ludzkości. To znaczy iść drogą jak dobry Samarytanin i zatrzymać się, kiedy trzeba.

W językach słowiańskich, które bardzo lubię, słowa „Bóg” i „ubogi” mają ten sam rdzeń. Jest to jedyna grupa języków, która odzwierciedla tę rzeczywistość. Bóg i „ubogi”, jakby u Boga. To jest bardzo wymowne. Myślę, że Ojciec Święty przypomina nam właśnie o tej rzeczywistości.

PW: A jak rozumiesz słabość i ubóstwo? Mówisz o różnych rodzajach słabości i o tym, że człowiek słaby odkrywa również jakąś naszą podstawową słabość. Jest słabość małego dziecka, jest słabość człowieka starszego, umierającego, jest słabość osoby z upośledzeniem oraz słabość ukryta w każdym z nas. Czy każda słabość jest błogosławiona przez Boga? Henry Nouwen, Twój przyjaciel, mówił o poważnych pułapkach ukrytych w teologii słabości.

JV: Słabość, kiedy staje się krzykiem: „potrzebuję Ciebie!”, jest zawsze pozytywna. Kiedy słabość zamyka człowieka w depresji albo w agresji, nazywam ją słabością negatywną. Małe dziecko, które właśnie przyszło na świat, jest bezbronne, podatne na zranienia i słabe. Jego podstawową potrzebą jest bycie kochanym. To samo powiedziałbym o umierającym, o ludziach w bardzo podeszłym wieku. Ta słabość woła o przyjaźń, o kogoś, kto będzie blisko. I to samo dzieje się w małżeństwie między mężczyzną i kobietą. Małżeństwo nie polega na rywalizacji, na pragnieniu kontrolowania drugiego. Małżeństwo oznacza: „Potrzebuję cię”.

I widzimy, że cała teologia słabości opiera się na pierwszym błogosławieństwie ubogich w duchu czy na słowach świętego Pawła, który mówi o ościeniu w swoim ciele. Moim zdaniem, tym ościeniem była jego własna agresywność i jego lęk. Święty Paweł był człowiekiem pełnym niepokoju, który sprawiał, że miał wiele sił, by iść do przodu i głosić słowo Boże. Błagał jednak Boga, by wyjął ten oścień z jego ciała. A Bóg na to odpowiedział: „Nie. Wystarczy ci mojej łaski. Moja moc objawi się w twojej słabości”.

Ta słabość, skaza czy luka to miejsce, poprzez które Bóg może wejść w nas, jeśli Go o to prosimy, jeśli do Niego wołamy. Kiedy już nie wiem, co robić, muszę porozmawiać z moją wspólnotą, muszę poprosić Jezusa o siłę, by udzielił mi swojej mocy oraz Ducha Świętego. Kiedy słabość staje się krzykiem: „Pomóż mi!”, jest to coś pozytywnego, gdyż staje się wówczas źródłem wspólnoty.

Moją słabością jest to, że nie mówię po polsku. Potrzebuję tłumacza. To zresztą nie jest jedyna moja słabość. Ale potrzebujemy siebie nawzajem. To właśnie jest sercem i rdzeniem wspólnoty. Dramat rozgrywa się wtedy, gdy nie chcemy uznać, że jesteśmy słabi. Zamykamy się wówczas w złudzeniu autonomii lub nasza słabość prowadzi do przemocy, do oskarżania innych: „To wina moich rodziców, błąd Kościoła, społeczeństwa”, lub też zamyka nas w depresji. Zawsze jednak słabość, która staje się krzykiem o drugiego człowieka, o wspólnotę, o Jezusa, jest pozytywna.

MP: A jak najkrócej sformułowałbyś dzisiaj swoje przesłanie do młodych? I co jest dla Ciebie źródłem największej nadziei?

JV: Odpowiem na te pytania łącznie. Moja nadzieja jest w Twoim sercu. Bo ludzkie serce jest piękne. Widziałem wielu mężczyzn i wiele kobiet opuszczających szpitale psychiatryczne, początkowo zamkniętych w głębokiej depresji, gniewie, wściekłości, a potem przemienionych dzięki temu, że ktoś ich pokochał. Widziałem młodych asystentów przyjeżdżających do Arki, by żyć z ludźmi słabymi, którzy odkrywali nie tylko to, kim są ci ludzie, ale także kim są oni sami. Odnajdywali swoją zdolność dawania życia drugiemu człowiekowi, zdolność czynienia ludzi szczęśliwymi poprzez dobroć i empatię.

Ludzkie serce może bardzo wiele zmienić. Może wyrwać drugiego z duchowej śmierci. Pomóc mu otrząsnąć się ze smutku i depresji. Historia świata i historia każdego z nas jest historią ewolucji, przemiany i rozwoju. Ciągle możemy wzrastać. Nasz świat jest różnorodny i niezwykle złożony: za dużo wiemy, zbyt wiele się dzieje. Wielu młodych ludzi zamyka się więc w smutku i nie wierzy w możliwość innego życia. Wielu decyduje się na robienie tego, co wszyscy - zarabianie pieniędzy. Inni wybierają bunt przeciw społeczeństwu konsumpcyjnemu. Jeszcze inni zamykają się w jakiejś ideologii: pokocham cię, jeśli się zmienisz. Ale są też tacy, którzy odkrywają swoją zdolność do dawania życia poprzez miłość.

Trzydzieści lat temu we Francji, w Stanach Zjednoczonych czy Anglii wszyscy mówili o życiu we wspólnocie z entuzjazmem. „Być razem, mieszkać w górach, hodować kozy... i kochać się nawzajem”. Trwało to dziesięć lat, może piętnaście. Kiedy teraz we Francji pojawia się jakaś nowa wspólnota, której członkowie są szczęśliwi, że żyją razem, słyszy się: „Ach, to na pewno sekta”. Bardzo ciekawa jest ta ewolucja socjologiczna, która się dokonała. Jaka jest różnica między wspólnotą a sektą? Otóż wspólnota jest tam, gdzie istnieje prawdziwa przynależność, ale po to, by każdy stawał się coraz bardziej wolny, a jego osobista świadomość pogłębiała się. Ja wierzę we wspólnotę. Czasami przynosi ona wiele cierpienia, ale jest też miejscem przemiany - naszej przemiany w ludzi wolnych. Bo to prawda nas wyzwala.