Nowa duchowość?

Juliusz Gałkowski OP

publikacja 14.10.2006 09:39

Wbrew głoszonym słowom, oraz oczywistej nauce Chrystusa, duża część chrześcijan zdecydowanie zrezygnowała z wrażliwości i dobrze ukierunkowanej emocjonalności w swym życiu religijnym. Niestety, w ich zastępstwie pojawiły się intelektualizm oraz sentymentalizm, który nie pozwala na właściwe wykorzystanie emocji i uczuć. Azymut, 5/2003

Nowa duchowość?



Nie należy utożsamiać doktryny z duchowością. Taką właśnie myśl, chociaż nie wypowiedzianą przez autora, powinien uświadomić sobie, na początku lektury, czytelnik Chrześcijaństwa nadziei Wacława Hryniewicza. Jedność wiary nie oznacza bowiem jednej duchowości. W chrześcijaństwie, jak w rozległym oceanie, płynie wiele nurtów. Pozornie zmierzają one w różnych kierunkach. Jedne zdają się być ciepłe, a drugie zimne. I często nie są ujęte w żadne ramy. Ich wartość polega na tym, co dla nich wspólne, że zmierzają ku jednemu celowi - Chrystusowi.

Odczytać świat przez Ewangelię

Duchowość jest zawsze spotkaniem się wiecznej rzeczywistości Boskiej z nieustannie przemieniającą się rzeczywistością świata. Spotkaniem, które dokonuje się w ludzkiej duszy. I chociaż można w pewien sposób doświadczać czyichś duchowych doznań, lub dzielić się własnymi z innymi ludźmi, to przecież duchowość jest czymś absolutnie indywidualnym. Możemy jednak mówić o duchowości w odniesieniu do grup ludzkich. Po pierwsze, czyjeś słowa i czyny, które świadczą o jego mądrości życiowej albo wysokiej moralności (lub o obu naraz), powodują, że inni ludzie starają się naśladować jego sposób życia oraz głębiej poznać jego myśli. W ten sposób powstają szkoły duchowe, zakony, a czasem religie. I można by tak powiedzieć o Chrystusie i chrześcijaństwie, gdyby nie pewien istotny, wręcz podstawowy, fakt. Duchowość chrześcijańska jest czymś więcej niż tylko poznawaniem doktryny Mistrza i stosowaniem jej w życiu. Jest to poznawanie świata, i życie w nim, w prawdziwie chrześcijańskim duchu. A jeżeli mówimy o duchu prawdziwie chrześcijańskim, to nie możemy zapominać, że jest to Duch Prawdy, który czyni wszystko jednym. Dzięki Niemu chrześcijanie są czymś więcej niż tylko zgromadzeniem ludzi myślących w podobny sposób. Chrześcijaństwo, i jego duchowość, to prawdziwa wielość ludzi w jedności Ducha.

W ramach tej „wielości w jedności” możemy mówić o wielu duchowościach cząstkowych, które są odczytaniem którejś z myśli Chrystusa i zbudowania sposobu życia na jej podstawie. W skarbcu chrześcijaństwa jest wiele takich drogocennych kamieni. I w tym miejscu jest czas na postawienie tytułowego pytania: „czy potrzebna jest nam nowa duchowość?”. Czy historycy Kościoła mają zapisać w annałach, że na początku XXI wieku powstała w Polsce radosna duchowość Hryniewiczowska (na wzór sulpicjańskiej czy franciszkańskiej)? Z całą pewnością nie taki jest cel autora Chrześcijaństwa nadziei. Nie chodziło mu o stworzenie nowej szkoły duchowej. Paradoksalnie, można stwierdzić, że lubelski teolog postawił przed sobą wiele ambitniejsze zadanie. Książka ta jest niejako próbą odczytania prawdziwego ducha chrześcijańskiego naszych czasów. Nie powinniśmy się jednak doszukiwać w tym, rzeczywiście ambitnym, projekcie próby uaktualnienia, dostosowania chrześcijaństwa do naszych czasów. Wręcz na odwrót, jest to próba odczytania świata współczesnego w pryzmacie Ewangelii, którego skutkiem jest właśnie duchowość, czyli chrześcijańskie myślenie o Bogu i o świecie. Nowość nie polega na tym, że zamierza on przekazać ludziom, jakieś do tej pory nieznane prawdy. Polega ona na powrocie do źródeł, na wskazaniu na to, co jest ważne w Eklezji, która przecież semper reformanda est.


Smutne i powolne

Jeżeli więc propozycja ojca Hryniewicza jest, w zamierzeniu autora, nie ilościowego, lecz jakościowego charakteru, należy przyjrzeć się jej treści bardzo uważnie. Niestety, bardzo trudno jest w tak krótkim tekście omówić szczegółowo tak obszerne dzieło, jakim jest Chrześcijaństwo nadziei. Dlatego chciałbym zwrócić uwagę na dwa istotne akcenty w tej książce. Pierwszym jest konstatacja swoistego „nie-nadążania” chrześcijańskiej duchowości za zmianami zachodzącymi w świecie. Żyjemy w nim, ale często nasze działania są reakcją - jakże często spóźnioną - na to, co się dzieje w otaczającym nas uniwersum. A przecież chrześcijanie powinni być aktywnymi współtwórcami. Nie tylko w sferze moralności i etyki, ale także społecznej, nauki czy sztuki. Jeżeli istnieje coś takiego jak duch czasu, to nie powinien on rozwijać się jako obcy, a często wrogi, Kościołowi.

Drugim twierdzeniem lubelskiego teologa jest myśl, że chrześcijaństwo stało się smutne, nie dające ludziom ani radości, ani nadziei. Właśnie to drugie zjawisko, jest, jego zdaniem, bardzo niebezpiecznym odejściem od źródeł.

Oczywiście nie są to jedyne problemy poruszone przez Hryniewicza. Ale, jeżeli przyjrzeć się uważnie rozmaitym jego uwagom, to można, jak sądzę, w każdym z poruszanych tematów znaleźć albo jeden, albo oba wskazane wątki.

Często nie reagujemy na krytykę chrześcijaństwa. Nie staramy się poprawiać poprzez nieustanną pracę nad sobą. Często nie przyjmujemy tychże krytyk inaczej niż jako ataki, które należy natychmiast odeprzeć, a agresorów zniszczyć. Jednym z takich momentów, w których reakcja chrześcijaństwa jest konieczna, jest straszliwa choroba współczesności, wyrażająca się w „utracie duchowości”. Położenie zdecydowanego nacisku na cielesną stronę człowieka odcisnęło swoje piętno na całym świecie. Przykładem mogą być badania nad ludzkim genomem, których chrześcijanie zdają się czasem obawiać. Cielesność, przeciwstawiona duchowości, nie musi przejawiać się tylko jako nieopanowany hedonizm. Chociaż często tak się zdarza. „Brak ducha” jest jednym z największych kalectw, jakie może przydarzyć się człowiekowi. Niewątpliwie większy niż brak ręki czy nogi.


Jak więc - zdaniem Hryniewicza - powinniśmy reagować na tę niepokojącą sytuację? Na pewno nie poprzez pouczanie, gromienie czy moralizowanie. Często wynikające z lęku, jak w przypadku inżynierii genetycznej. Odpowiedzią musi być wskazanie ludziom to, że są istotami cielesno-duchowymi. Przecież chrześcijaństwo nigdy nie potępiło ciała, wręcz na odwrót. Trzeba wskazywać ludziom te więzy pomiędzy jednostkami, które właśnie wskazują, że nie jesteśmy tylko biologicznymi maszynami. Boga i duchowość należy wskazywać w relacjach międzyludzkich. Ale w tym celu musimy sami zrezygnować z samego siebie i na wzór Boga wychylić się ku drugiemu. Nie tylko dajemy świadectwo i „ukazujemy” ludziom Boga, ale również wiele sami na tym zyskujemy.

Struktury religijne mogą nie sprzyjać zrozumieniu pewnych problemów współczesnego świata. Duchowość natomiast to głębszy wymiar własnego istnienia. Otwierając się na niego, zyskujemy takie czucie człowieczeństwa, które sprawia, że lepiej umiemy przeżywać spotkanie z ludźmi. Wymaga to podwójnej umiejętności: dawania i przyjmowania. Są sytuacje, kiedy ludzie przywykli do dawania, musza również nauczyć się przyjmować (s. 103).

Po pierwsze miłosierdzie

Umniejszanie się i dawanie innym, czynione na wzór Boga, są stałymi postulatami w teologii Wacława Hryniewicza. Myślę, że można określić jego myśl mianem „kenotycznej”. A taka postawa musi być naznaczona wielką wrażliwością. Człowiek o duchowości prawdziwie chrześcijańskiej jest współczujący i miłosierny. Rzecz nie leży jedynie w działalności charytatywnej, która notabene jest nieodłączną częścią chrześcijaństwa, ale w pewnym zwiększeniu uczuciowości naszego oglądu świata. Niestety, Kościoły chrześcijańskie „zagubiły” gdzieś swoją uczuciowość. Na jej miejscu zaczęła królować pedagogia.

Skutki są, zdaniem Hryniewicza, fatalne. Nie tylko dlatego, że zaczęliśmy podkreślać sprawiedliwość Boga kosztem Jego miłości i miłosierdzia. Stał się zatem w naszym głoszeniu Tym, który czyha na nasze błędy, aby je ukarać. Zniechęcając do chrześcijaństwa wielu ludzi, również w nas samych zabiliśmy wrażliwość. Hryniewicz pyta czytelników, czy nie można pogodzić „religii rozumu” z „religią serca”. Odpowiedź jest twierdząca, wskazuje przy tym na teksty wielkiej chrześcijańskiej mistyczki Julianny z Norwich. Bóg objawia się poprzez miłość, Jego obraz jako sprawiedliwego, a nawet miłosiernego, Ojca jest niepełny. Możemy znaleźć teksty, które mówiłyby o bardziej kobiecej, uczuciowej „stronie” Boga. I w tym kierunku powinno zmierzać nasze wnętrze. Życzliwość, wrażliwość, pojednanie, pomoc, takie powinny być owoce prawdziwie chrześcijańskiego ducha.


Istotną przyczyną wypaczonego obrazu Boga, niesionego przez chrześcijan, jest postawa smutku i braku nadziei. Jak twierdzi autor, śmiech został usunięty z życia chrześcijańskiego (s. 341). Trudno się zgodzić z tak ostro postawionym twierdzeniem, jednakże równie trudno zaprzeczyć, że w życiu religijnym dominuje często postawa posągowej powagi i dostojeństwa. Natomiast zupełnie prawdziwe wydaje się twierdzenie, że wbrew głoszonym słowom, oraz oczywistej nauce Chrystusa, duża część chrześcijan zdecydowanie zrezygnowała z wrażliwości i dobrze ukierunkowanej emocjonalności w swym życiu religijnym. Niestety, w ich zastępstwie pojawiły się intelektualizm (często niskiej jakości) oraz sentymentalizm, który nie pozwala na właściwe wykorzystanie emocji i uczuć.

Przykładem może być apel Papieża o „wyobraźnię miłosierdzia”, w którym Ojcu Świętemu chodziło nie tylko o to, abyśmy szczodrobliwej sięgnęli do naszych kies. Chodziło o powiększenie naszej wrażliwości. O to, aby nasza „inteligencja emocjonalna” była nastawiona także na bliźnich. Czas ukaże, czy umiemy na ten apel odpowiedzieć. Natomiast słyszałem o teologach, którzy twierdzili, że „wyobraźnia miłosierdzia” nie jest sformułowaniem, które powinno być przedmiotem teologicznego namysłu. Zbyt często nie potrafimy połączyć naszego intelektu i naszych uczuć we wspólnym działaniu.

I trzeba też, po części, zgodzić się z twierdzeniem Hryniewicza, iż nie potrafimy nieść światu radości i nadziei. Po części, ponieważ nie tyczy się to wszystkich, przeciwnie, można znaleźć we współczesnym Kościele wielu świadków owego upragnionego przez lubelskiego teologa chrześcijaństwa nadziei. Niestety, i w tym przypadku nie zawsze do końca rozróżnia on, w swych wypowiedziach, zasady od błędów. Powstaje na skutek tego błędne wrażenie, że takie jest nauczanie Kościoła, a nie błędne postępowanie często nawet znaczącej większości wiernych.

Trzeba powiedzieć wyraźnie, że chrześcijaństwo ma światu do zaoferowania ogromną porcję optymizmu i radości. Ich źródłem są słowa Jezusa, Tego, który przeszedł przez świat dobrze czyniąc. One czynią ludzką grzeszność czymś maleńkim, i bez wielkiej wagi, wobec ogromu Bożej miłości. Miłości, której najlepszym znakiem jest odkupienie dokonane na krzyżu. Kłopot w tym, że nie zawsze potrafimy czerpać z tego źródła.

Czy takiej duchowości odpowiada ziemskie oblicze Kościoła? Krytyczne spojrzenie, jakie prezentuje autor, chociaż surowe, ukazuje nie tylko znajomość Kościołów chrześcijańskich, ale i szczere uczucie do nich. Znajomość i miłość ta wynika nie tylko z lat pracy naukowej i wielkiej erudycji. Hryniewicz jest przecież nie tylko teoretykiem, ale także praktykiem ekumenizmu.

Zrozumieć ofiarę

Zdaniem autora Chrześcijaństwa nadziei, jedną z wielu przyczyn złego obrazu Boga i Kościoła jest zła koncepcja ofiary na krzyżu. W książce powtarza on swoje argumenty w tej sprawie, które wcześniej prezentował na łamach Tygodnika Powszechnego, w ramach toczącej się na ten temat dyskusji.

Punktem wyjścia dla rozważań lubelskiego teologa jest konstatacja dwóch rzeczy. Po pierwsze, ofiara i dar są konieczne dla rozwoju naszego człowieczeństwa. Po drugie, w obecnych czasach słowa te stają się coraz bardziej niezrozumiałe i obce. W związku z tym, żeby nie utracić tego, co najważniejsze w nauczaniu, należy zastanowić się nad sensem używanych przez nas słów i dawną teologię ofiary zastąpić myślą o bezinteresownym oddaniu się. O samoograniczeniu, które ludzie powinni wybierać dobrowolnie.

Termin „ofiara” jest dwuznaczny, co widać wyraźnie od czasów Nietzschego. Można bowiem, na bazie tego słowa, zbudować obraz chrześcijanina cierpiętniczego, dolorystycznego, a Boga przedstawić jako wymagającego wyrzeczeń wroga radości. To byłby znienawidzony przez autora Tako rzecze Zaratustra słaby Bóg niewolników. Toteż Nietzscheańska krytyka chrześcijaństwa stawia teologom wysokie wymagania. Dlatego też należy oczyścić zabrudzony wizerunek Boga kochającego i miłosiernego. Zdaniem Hryniewicza, nie można przedstawiać Syna jako ofiarnego baranka złożonego w ofierze obrażonemu, żądającemu krwi Ojcu. Jezus poniósł Mękę i Śmierć, ponieważ był wierny swojej misji do końca. Dlatego Pascha nie jest ofiarą, ale darem. Dzięki temu bezinteresownemu darowi ludzie mogą stać się wreszcie dobrymi. Zamiast wizją krwi wylewanej w ofierze, można posługiwać się współczesnym obrazem transfuzji. Ten dar serca pozwala ratować życie i pomaga odzyskiwać zdrowie.

Los Chrystusa nie był Mu zgotowany przez Boga, ale przez ludzi. Mesjasz przyszedł na świat, stał się jednym z nas i ukazał nam wzór życia, będąc w tym konsekwentnym aż do śmierci. Natomiast to ludzka myśl uczyniła z Jego misji symbol Ofiary i Baranka Paschalnego. To nie cierpienie i męka jako takie mają charakter zbawczy. Zbawczą moc ma zaufanie do Boga, oddanie i dar z samego siebie. Jezus nie sławił cierpienia samego w sobie. Błogosławił tych, którzy cierpią, wyzwalał ich z nieszczęścia. Cierpienie jako takie jest złem. Trzeba je przezwyciężać. Nie należy go mistyfikować. Chrześcijaństwo uczy przede wszystkim współczucia, rozumienia sytuacji ludzi cierpiących. Skłania do zmagania się z cierpieniem, a przynajmniej do zmniejszenia jego niszczycielskiej siły (s. 195). Dlatego, zaczynając od samej Paschy, należy zweryfikować naszą chrześcijańską koncepcję ofiary, aby nie proponować ludziom Dobrej Nowiny składającej się ze smutku, cierpień i śmierci.

Tak postawiona teza, mimo tego, że niesie ze sobą słuszną, moim zdaniem, krytykę postawy cierpiętniczej, owego „doloryzmu”, jest zasadniczo trudna do przyjęcia. Jest rzeczą oczywistą, że Bóg nie potrzebuje naszych ofiar. W psalmie pięćdziesiątym mówi On: „Gdybym był głodny, nie musiałbym o tym wspominać, bo mój jest świat i to, co go napełnia. Czy będę jadł mięso cielców albo pił krew kozłów?”. Ale przecież w następnym wierszu tego samego psalmu jest napisane: „Złóż Bogu ofiarę dziękczynną i wypełnij śluby złożone Najwyższemu”.


Nie ma wątpliwości, że czysty duch i serce są elementem najważniejszym w naszej pobożności. Ofiary wydają się jednak nieodmiennie wplecione w nasz stosunek do Boga. Dlatego krytyka terminu „ofiara”, wyrażona przez szereg autorów, wydaje się niepokojąca. Z drugiej strony nie sposób jednak zaprzeczyć, że „dolorystyczny” nurt w chrześcijaństwie nie zawsze dawał dobre owoce.

Ale czy można zastąpić termin „ofiara” terminem „dar”? Przecież nie możemy niczego dać Temu, który dał nam wszystko. „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” - pyta święty Paweł. I nie chodzi bynajmniej o rozważania, czy te terminy są zamienne ani o to, czy rozumiemy je prawidłowo. Chodzi o to, czy możemy coś Bogu darować, skoro wszystko, co mamy zawdzięczamy właśnie Jemu.

Termin „ofiara” wydaje się być zatem nie do zastąpienia. Temu słowu nie jest przyporządkowana jedynie zasada do ut des, jak twierdzi Wacław Hryniewicz. Ofiara oznacza pozbawienie się czegoś. Jeżeli ofiarowujemy Bogu coś, co „posiadamy”, oznacza to nie fakt fizycznego oddania, lecz fakt, że w jakiś sposób umniejszamy bądź to siebie, bądź to swój stan posiadania, o coś, co ma dla nas pewną wartość. Ofiarą dla Boga jest działalność niezliczonej rzeszy cichych wolontariuszy w szpitalach i hospicjach. Ich dobre uczynki mogą być w pewien sposób darem dla innych ludzi, ale nie dla Boga, który w pewien nieuchwytny dla nas sposób jest sprawcą ich czynów.

Dzięki wolnej woli możemy pewne wyrzeczenia bądź radości ofiarować Bogu, nadać im sens pełnej miłości odpowiedzi. Bardzo często zapominamy o tym, czy to w powodzeniu, czy to w cierpieniu, że On chce, abyśmy dzielili z Nim życie.

Drugą wątpliwością, jaką budzi u mnie omawiany fragment Chrześcijaństwa nadziei, jest fakt, że autor nie odniósł się w nim do głosów polemicznych ze wspomnianej już dyskusji na łamach Tygodnika Powszechnego. Wydaje mi się, że argumenty użyte przez Dariusza Kowalczyka, Jana Kracika i innych polemistów wymagają jednak namysłu, i zapewne odpowiedzi. Ten brak jest poważnym mankamentem książki.


Budujący traktat

Książka Hryniewicza, chociaż jej lektura może spowodować w życiu ludzkim wielkie zmiany, nie jest rewolucyjnym manifestem. Nie żąda on jakichś gwałtownych przemian w nauczaniu Kościoła, ale na odwrót, wskazuje, że zachowanie jednoznaczności i tożsamości jest podstawowe dla chrześcijańskiej duchowości.
To prawda, że chrześcijaństwo ma swoje podstawowe przekonania i zasady wiary. Nie trzeba z nich rezygnować w imię łatwego przystosowania się do wymogów chwili i gustów epoki. Pryncypialność nie może jednak stać się idolem dla samej siebie. Jej celem jest służenie czemuś ważniejszemu - przyjaźni do Boga i ludzi. Gdyby Chrystus stawiał normy i nakazy wyżej od troski o dobro człowieka, nie wybaczyłby kobiecie pochwyconej na cudzołóstwie (s. 99-100).

Powracając do pytania postawionego na początku. - „Czy potrzebna jest nam nowa duchowość?”. Jeżeli chodzi o duchowość nową, czyli odnowioną, to odpowiedź jest oczywiście pozytywna. Dlatego też propozycja Wacława Hryniewicza powinna być potraktowana z dużą uwagą, lecz nie bezkrytycznie. Myślę, że lektura Chrześcijaństwa nadziei może być początkiem wielu pozytywnych zmian w naszym życiu duchowym. Bowiem nie często zdarza się czytać lekturę, która może budować chrześcijańskiego ducha, a jednocześnie być traktatem teologicznym. Jednakże nie należy zapominać, z czym zgodziłby się sam autor, że książki teologiczne - nawet najmądrzejsze - są tylko pomocą, zaś podstawowym źródłem zmian są słowa Chrystusa.