Wojna i pojednanie

Piotr Chmieliński

publikacja 19.03.2008 08:05

Czasami człowiek toczy wojnę z samym sobą. Wtedy zawsze przegrywa. Jego organizm nie wytrzymuje napięcia, stresu i reaguje bólem, depresją, zawałem serca. Dlatego każdy, kto taką wojnę toczy, wezwany jest do wejścia na drogę pojednania z samym sobą. Niedziela, 16 marca 2008

Wojna i pojednanie



Trzydziestoletni prawnik, nazwijmy go Tomasz, cierpiał na dotkliwe bóle głowy i żołądka. Wykryto u niego wrzody żołądka. Łączyło się to z ogólnym stanem napięcia i sztywności, który wyrażał się m.in. w jego sposobie chodzenia i ubierania się. Tomasz całą siłą woli ignorował te cierpienia, tłumił lęk i niepokój, którego doznawał od początku świadomego życia. Od dziecka cierpiał z powodu skrupułów w dziedzinie obyczajów. Matka wychowywała go bardzo surowo, nie okazywała miłości, za to wymagała absolutnego posłuszeństwa i idealnej czystości. Tomasz do dziś pamięta, jak mając 5 lat nie mógł nigdzie usiąść na dworze z lęku, że pobrudzi sobie czyste spodenki.

– Nauczyłem się bać Boga i drżeć przed grzechem i piekłem, co, jak sądzę, wywarło głęboki wpływ na moją równowagę emocjonalną. Bardzo żywo przypominam sobie, jakie przerażenie ogarnęło mnie, gdy mając dziewięć lat, zostałem wezwany przez księdza, aby wytłumaczyć się z nieumyślnego złamania postu i niegodnego przyjęcia Komunii św., chociaż zrobiłem to w dobrej wierze – wspomina Tomasz.



Właściwa diagnoza


Jego największym poczuciem winy były sprawy seksualne. Wiązały się z lękiem i niepokojem. W 17. roku życia zaczął się regularnie onanizować, czemu także towarzyszył intensywny lęk. Nic z tym problemem nie zrobił, a lęk postanowił zwalczyć siłą woli, stłumić do podświadomości. Już w liceum zaczęły się pierwsze ataki migreny, gwałtowne i obezwładniające. Lęk i niepokój męczyły go także na studiach. Zintensyfikował wysiłek, aby jeszcze bardziej kontrolować samego siebie, dochodząc wręcz do faryzejskiej doskonałości w przestrzeganiu narzuconych sobie reguł i kontrolowaniu samego siebie. – Im gorliwiej walczyłem, tym bardziej wzrastało napięcie – opowiada Tomasz. – Przystępowanie do sakramentów stało się torturą.

W końcu Tomasz przypadkowo usłyszał wykład jakiegoś psychologa, który opisał objawy podobne do jego. I postawił diagnozę, że jest to nerwica obsesyjno-kompulsywna. I że można ją wyleczyć. Trzeba jednak udać się do psychiatry, gdzie w końcu Tomasz trafił. Tak to wspomina: – Pierwszej wizyty u lekarza oczekiwałem z lękiem. Dała mi ona głęboką satysfakcję i spowodowała, że zacząłem odczuwać naglącą potrzebę następnych spotkań. W ciągu pierwszego roku terapii niecierpliwie oczekiwałem kolejnych wizyt i zdawałem sobie sprawę ze swej całkowitej zależności od terapeuty. Moje zaufanie do niego przerodziło się w podziw, czułem, że ten człowiek przywraca mi zdrowie. Jego własna dojrzałość i miłość życia sprawiły, że chciałem być taki jak on. Stopniowo poczucie uzależnienia zmalało, tak że byłem w stanie zwiększać odstępy między wizytami. Obecnie, gdy odzyskałem już zdrowie i spokój, doznaję poczucia niezależności i wolności. Potrafię podejmować naprawdę własne decyzje. Nie odczuwam już nieznośnego nacisku emocji. Życie jest pełne, bogate i radosne. Aż trudno mi przekazać innym całą radość i szczęście, jakie stały się teraz rzeczywiście częścią mojego życia. Wewnętrzny konflikt znikł i dopiero teraz żyję naprawdę.
Tomasz przestał bać się Boga. Krok po kroku nauczył się rozumieć i doznawać rzeczywistej dobroci i miłości Bożej. Przestała go też boleć głowa i żołądek.





Ład i spokój w duszy


Powyższą historię opisali psychiatrzy Anna Terruwe i Conrad Baars w znakomitej książce „Integracja psychiczna” (Wydawnictwo „W drodze”). Tomasz cierpiał na nerwicę, którą można nazwać wewnętrznym konfliktem, a nawet wojną. Jest to wojna człowieka z samym sobą. Najczęściej człowiek nie jest świadomy tego, jakie siły w nim walczą. Jest to walka, w której najbardziej poszkodowany jest sam człowiek. Jego organizm nie wytrzymuje takiego napięcia, stresu, reaguje bólami, depresją, zawałem serca. Dlatego każdy, kto taką wojnę toczy, wezwany jest do wejścia na drogę pojednania z samym sobą. Powinien na swoje wewnętrzne pole bitwy rzucić biały ręcznik i się poddać. A potem rozpocząć proces pokojowego odbudowywania zniszczonych na wojnie elementów własnej osobowości. Proces ten nazywa się fachowo integracją wewnętrzną i opisany jest już w Biblii.

W przepięknym psalmie 131 czytamy wyznanie człowieka, który właśnie ukończył proces integracji: „Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza”.

Proces integracji jest długi i żmudny. Św. Ignacy, założyciel Jezuitów, mocno podkreślał, że w tym procesie absolutnie konieczne jest uporządkowanie uczuć. Najpierw konieczne jest więc poznanie samego siebie, swojej historii życia i wszystkich przywiązań, które przysłaniają nam Boga. Jest to więc proces nie tylko psychologiczny, ale także czysto duchowy, bo ostatecznie jego celem, po usunięciu tych wszystkich nieuporządkowanych przywiązań, jest szukanie i znalezienie woli Bożej. Jednak to właśnie na płaszczyźnie psychologicznej często jest w nas tak wielki nieporządek, że przeszkadza nam w pełnym otwarciu się na Bożą łaskę. Dlatego sferę psychologiczną, emocjonalną, uczuciową trzeba uporządkować. Jak to robić?



Zauważyć i nazwać uczucia


Najpierw swoje uczucia trzeba zauważyć i dokładnie nazwać. Są one bardzo ważną informacją o naszej sytuacji wewnętrznej, możemy więc za nimi, jak po nitce do kłębka, dotrzeć do naszego pola bitwy. Dotyczy to szczególnie uczuć negatywnych. Zobaczmy to na przykładzie sąsiadki z pierwszego piętra. Ilekroć ją spotykamy, od razu zaczynamy się denerwować, i to bez jakiegoś konkretnego powodu. Czy sąsiadka jest uśmiechnięta, czy smutna, mówi dużo, albo wcale, w każdym przypadku jesteśmy zdenerwowani. Czujemy złość, a nawet agresję. Ważne, żeby te uczucia zauważyć i nie uciekać od nich.





Niestety, często dokonujemy mechanizmu tzw. represji, czyli zepchnięcia do podświadomości tych uczuć, które kwalifikujemy jako złe. Bo przecież „nie wypada” czuć złości na sąsiadkę. Uczucia stłumione żyją w podświadomości własnym życiem i dążą do uaktywnienia się. Może to nastąpić w formie tzw. projekcji, czyli rzutowania na innych własnych, nieakceptowanych cech. W przykładzie z sąsiadką nasza złość na nią jest tłumiona, a następnie projektowana na inne osoby, np. właśnie na tę nieszczęsną sąsiadkę. – Dlaczego pani jest na mnie taka zła? – możemy wtedy zapytać zdziwioną sąsiadkę, która wcale nie czuje do nas złości.

Mechanizm tłumienia uczuć sprawia więc, że nie widzimy w prawdzie ani siebie, ani innych. W konsekwencji żyjemy w ciągłym konflikcie z sobą i innymi. Tak też było w przypadku prawnika Tomasza z naszego przykładu. Tłumił on swój lęk, udając, że go nie ma. W konsekwencji organizm zareagował bólami głowy i żołądka.

Po tym, jak dostrzeżemy własne uczucia, trzeba je wypowiedzieć. Dokonuje się to na wiele sposobów. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że różne reakcje typowo fizjologiczne, jak np. pocenie się, czerwienienie albo przyspieszone bicie serca, to są też sposoby wydostawania się naszych uczuć na zewnątrz. W dodatku bez kontroli, bo trudno kontrolować chociażby czerwienienie się.



Reakcje kontrolowane


W naszym przypadku nie chodzi jednak o takie ukazywanie uczuć, ale o werbalizację w sensie ścisłym, gdzie wypowiadamy przed kimś swoje stany uczuciowe. Chodzi o to, żeby poddać je obiektywizacji. Dlatego uczucia trzeba wypowiadać nie przed kimś przypadkowym, ale przed kimś godnym zaufania, kto będzie w stanie spojrzeć na nas obiektywnie. I pomoże nam odkryć, co kryje się za naszymi uczuciami. Dlaczego np. ciągle złościmy się na sąsiadkę? Może dlatego, że ma wyższe wykształcenie, pracuje na uczelni, ma szerokie zainteresowania, a my skończyliśmy tylko podstawówkę, a horyzont naszych zainteresowań wyznacza codzienny „Teleexpress”.

Uświadomienie sobie tego ułatwia proces zmiany. Może powinniśmy popracować nad poprawą poczucia własnej wartości? Przecież to, że mamy tylko podstawowe wykształcenie, nie oznacza, iż jesteśmy gorsi. Ale może warto wybrać się do pobliskiego domu kultury na jakieś ciekawe spotkanie, wystawę, konferencję... Może warto pójść do teatru, w którym już tyle czasu nie byliśmy... A w telewizji oprócz „Teleexpressu” i ulubionego serialu – obejrzeć wartościowy program publicystyczny. Taki, który zmusi nas jednak do myślenia, a nie będzie po prostu bezrefleksyjnie „połknięty”. Stosując takie środki, może pewnego dnia okazać się, że sąsiadka już nie budzi naszej złości. Wręcz przeciwnie – jest sympatyczną kobietą, z którą świetnie się rozmawia.

Kolejnym krokiem jest akceptacja uczuć. Nawet jeżeli czuję coś negatywnego, np. złość, to nie znaczy, że jestem zły. Owszem, to uczucie jest we mnie, ale ja nie jestem tym uczuciem.

Wreszcie chodzi o to, żeby nasze reakcje były kontrolowane, co nie znaczy, że uczucia mają być tłumione. Przeciwnie, jestem ich świadomy, ale nie działam pod ich wpływem. Jeżeli sąsiadka budzi we mnie złość, to nie obrzucam jej wyzwiskami, nie mówiąc już o rękoczynach. A jeżeli zemdleje na korytarzu, to mimo że jej tak nie lubię, zatroszczę się o pomoc dla niej. Uczuciami ma kierować rozum, który podpowiada mi, jak mam w danej sytuacji postąpić. Ponieważ nie jestem zdeterminowany swoją złością, agresją czy innymi uczuciami.