Normalnemu człowiekowi krzyż nie może przeszkadzać

Mateusz Wyrwich

publikacja 14.07.2009 21:38

Wprowadzając stan wojenny, komuniści niemal jednocześnie internowali ludzi i wyrzucali krzyże z miejsc publicznych. W szczególności ze szkół. Przed ćwierć wiekiem uczniowie szkoły rolniczej w Miętnem powiedzieli jednak komunistom zdecydowane – „nie”. Wsparli ich nauczyciele. Niedziela, 12 lipca 2009

Normalnemu człowiekowi krzyż nie może przeszkadzać



Kilkusetletnie dęby i lipy otaczają XVII-wieczny, neoklasycystyczny dwór w Miętnem na Mazowszu. W 1924 r. prezydent Stanisław Wojciechowski otworzył tu Szkołę Rolniczą Męską im. ks. Stanisława Staszica. W ciągu kilkunastu zaledwie lat szkoła stała się chlubą II Rzeczypospolitej. Po trzydziestu prawie latach – została zamknięta. Komunistów irytował ten jawny symbol znakomitego przedwojennego szkolnictwa. Dopiero po „odwilży” w 1957 r. szkołę ponownie otwarto. Ćwierć wieku później komuniści znów zaczęli walczyć ze szkołą. Tym razem o krzyże.



Na zdjęciu: Krzyż - pomnik przed szkołą w Miętnem


Odwołanie do tradycji

W 1980 r., podobnie jak i w innych szkołach, w Zespole Szkół Rolniczych w Miętnem powstała Solidarność. Bardzo aktywnie działająca przez szesnaście miesięcy pod przewodnictwem byłej dyrektor szkoły Bogusławy Szeląg. Niezwykle dynamicznie rozwijało się też harcerstwo, wzorowane na tradycjach drużyn harcmistrza Małkowskiego, prowadzone przez młodą polonistkę, absolwentkę UMCS – Bogumiłę Górę. Wprowadzenie stanu wojennego przerwało jednak tę aktywność. Zweryfikowało również patriotyczne i religijne postawy ponadsześćdziesięcioosobowej kadry nauczycielskiej i wychowawczej. Większość pedagogów wycofywała się ze swych deklarowanych postaw religijno-patriotycznych. Strach przywrócił konformizm. Jedynie kilku nauczycieli pamiętało przysięgę na krzyż i sztandar Solidarności.

Tymczasem, od początku listopada 1983 r., z pracowni szkolnych stopniowo zaczęły znikać krzyże. Z kilkudziesięciu powieszonych w 1980 r. zostało zaledwie kilka. W końcu, po wizycie aktywistów PZPR z Siedlec, dyrektor szkoły Ryszard Domański postanowił usunąć wszystkie krzyże ze szkoły.

Pewnego grudniowego przedpołudnia jedna z nauczycielek, Elżbieta Mędziło, rozpoczynając lekcję, poprosiła uczniów, aby bacznie przyjrzeli się i odpowiedzieli, czy widzą jakąś zmianę w klasie. – Stwierdziliśmy, że nie ma krzyża – opowiada Jarosław Maczkowski, wówczas uczeń klasy maturalnej. – I na następnej przerwie zaczęliśmy rozpytywać innych uczniów, czy u nich w klasie są krzyże. Okazało się, że też zniknęły. No więc umówiliśmy się na długiej przerwie, żeby z każdej klasy wyznaczono po jednej osobie na wspólne spotkanie. Tam napisaliśmy pismo do dyrektora i cierpliwie czekaliśmy dwa tygodnie na odpowiedź, do 19 grudnia 1983 r.

W piśmie przedstawiciele samorządu uczniowskiego pytali m.in.: „Kto i na czyje polecenie zdjął krzyże? Dlaczego nie konsultowano tej decyzji z uczniami?”. Po dwóch tygodniach dyrektor odpowiedział na petycję uczniów. Stwierdził m.in., iż szkoła jest świecka, „(…) a krzyże powieszono w okresie działania Solidarności, kiedy wymuszano na władzy różne decyzje”. Uczniów jednak nie usatysfakcjonowała ta odpowiedź.

– Po odczytaniu swojej odpowiedzi dyrektor powiedział: „rozejść się” – wspomina Krystyna Czarnocka, wówczas nauczycielka. – Młodzież jednak pozostała i zaczęła śpiewać: „My chcemy Boga…”. To robiło piorunujące wrażenie. Niektórzy płakali ze wzruszenia. I tak to trwało około dwóch godzin. Dopiero kiedy dyrektor zapewnił uczniów, że zwróci się do władz nadrzędnych o ponowne rozpatrzenie petycji, rozeszli się.






– Kilkanaścioro nas organizowało protest – wspomina Jarosław Maczkowski. – Ale ponad dziewięćdziesiąt procent uczniów, z górą pięćset osób, brało udział w sprzeciwie. Byliśmy wychowani w tradycyjnych wartościach: Bóg, Honor, Ojczyzna. Uważaliśmy, że normalnemu człowiekowi krzyż nie może przeszkadzać. Bo kiedy idzie albo jedzie samochodem, to musiałby w Polsce przez cały czas odwracać głowę, bo wszędzie jest tyle krzyży…

Więc wychodziliśmy z założenia, że skoro krzyż przeszkadza dyrekcji i aktywistom partyjnym, to znaczy, że są ideologicznymi fanatykami, którzy chcą nam odebrać religię.

Przed świętami Bożego Narodzenia, decyzją dziekana garwolińskiego – ks. Władysława Zwierza odczytano w kościołach list podpisany przez około stu księży z kilku dekanatów. Pisano w nim m.in.: „My, duszpasterze młodzieży podlaskiej, jesteśmy w pełni uznania dla postawy uczniów z Zespołu Szkół Rolniczych w Miętnem (…). Podziwiamy stałość jej przekonań, odwagę w obronie wiary, której znakiem jest Krzyż. Doceniamy jej dojrzałość społeczną, takt, zdyscyplinowanie (…) w upominaniu się o prawa należne człowiekowi wierzącemu (…)”.

Ks. Sławomir Żarski, dziś wikariusz generalny Biskupa Polowego WP, w 1983 r. był jednym z kapłanów parafii pw. Przemienienia Pańskiego w Garwolinie, do której należało też Miętne. Do jego zadań należała m.in. katechizacja młodzieży z ZSR. – Ci młodzi mnie wtedy niezwykle zadziwili. Tym, że to oni sami upomnieli się o krzyż – mówi ks. Żarski.

– To nie od nas, księży, wyszło. Im na świadectwie z religii nie trzeba było pisać stopnia. Oni zdawali ją celująco w życiu. Podczas tego protestu młodzieży cała społeczność Garwolina, poza małymi wyjątkami, zdała egzamin celująco. Na przykład kiedy młodzież w czasie trwania protestu przychodziła na rekolekcje z bp. Janem Mazurem, robiono jej kanapki, herbatę. Tutejsza podziemna Solidarność bardzo nagłośniła całą sprawę w zachodnich mediach, co też było dużym wsparciem. Wreszcie sam bp Mazur swoim protestem o chlebie i wodzie uniemożliwił siedleckiej PZPR i SB ukrycie konfliktu.

Oddajcie nam krzyże

Nowy, 1984 r., rozpoczął się od zaostrzenia postawy dyrekcji. W styczniu zorganizowano Radę Pedagogiczną, z udziałem władz PZPR z Siedlec, podczas której zagrożono rozwiązaniem szkoły i usunięciem nauczycieli wspierających młodzież. Pod ich adresem padły też epitety. Te w rodzaju: „hołota”, „krzyżacy” należały do najłagodniejszych. Groźba rozwiązania szkoły w sposób radykalny poróżniła nauczycieli i uszczupliła grono wspierające uczniów.

Tymczasem młodzież wychodziła podczas każdej przerwy lekcyjnej na korytarz, modląc się i śpiewając pieśni religijne. Również, mimo zimna, przed budynkiem szkolnym uczniowie skandowali: „Oddajcie nam krzyże”. Przez cały styczeń dyrekcja próbowała rozbić solidarność uczniów modlących się między lekcjami. Niektórzy nauczyciele używali wręcz przemocy wobec nich. Szarpiąc, wyrywali pojedyncze osoby z kilkusetosobowej grupy i wyrzucali z budynku szkoły.





– Bardzo dramatyczne były te modlitwy młodzieży na korytarzu – opowiada Krystyna Czarnocka. – Kiedy nauczyciele wyrwali ich z szeregu, uczniowie krzyczeli: „Nie dajmy się, trzymajmy się razem!!!”; „Oddajcie nam krzyże, pragniemy krzyży!!!”. Wstrząsające były to sceny. Ból po sercu przechodził. I dziś, kiedy myślę o tym, stają mi łzy w oczach. Bogusia Góra znalazła wiersz w książeczce do nabożeństwa zatytułowany: „Nie zdejmę krzyża ze swej ściany”.

Zaproponowała, byśmy go przepisały i rozdały młodzieży. Nie miałyśmy też dostępu do maszyny, więc przepisywałam lewą ręką kilka razy, by nie poznano charakteru mojego pisma. Potem rozdałyśmy ten tekst młodzieży. I kiedy kolejnego dnia zaczęto szarpać uczniów na korytarzu, to oni tak pięknie ten wiersz recytowali, że aż ciarki przechodziły.

Szkołę ponownie odwiedzili funkcjonariusze PZPR z Siedlec.

Protestem zainteresowała się też garwolińska i siedlecka Służba Bezpieczeństwa. Wzięto pod dokładną obserwację kilkoro nauczycieli i kilkanaścioro uczniów. Tymczasem ordynariusz diecezji siedleckiej, bp Jan Mazur, solidaryzując się z uczniami, wręczył każdemu z nich krzyż. I wkrótce w szkole pojawiło się ponad 500 krzyży. W lutym 1984 r. dyrekcja zorganizowała wywiadówkę. Niemal każdy z rodziców przywiózł ze sobą krzyż i powiesił w klasie, na korytarzu. Wielogodzinna wywiadówka przerodziła się w burzliwe zebranie rodziców z dyrekcją szkoły. Doszło do ostrej wymiany zdań.

– Dla dobra waszych dzieci i spokoju w szkole radzę państwu zdjąć krzyże i zaniechać jątrzenia sprawy – mówił dyrektor Domański.

– Nie mogę zabronić synowi upominania się o krzyż, bo sama uczyłam go żegnać się i czcić ten znak. Zawsze, kiedy wychodzi do szkoły, błogosławię go tym znakiem – argumentowała jedna z matek.

„Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo...”

Przywiezione przez rodziców krzyże pod koniec lutego ktoś zdjął ze szkolnych ścian i cichcem, pod osłoną nocy, zawiózł do kościoła w Garwolinie. Położył w foliowej torbie pod drzwiami i uciekł. 6 marca młodzież zbojkotowała zajęcia. Od rana zamiast lekcji podjęto sześciogodzinną modlitwę przerywaną pieśniami religijnymi. Następnie młodzież wyruszyła procesyjnie z krzyżem na czele i kilkuset krzyżykami otrzymanymi od bp. Mazura do kościoła w Garwolinie.

Po powrocie uczniów ze Mszy św. Rada Pedagogiczna podjęła decyzję o zawieszeniu zajęć w szkole. Następnego dnia młodzież ogłosiła strajk okupacyjny szkoły i ponownie poszła procesyjnie w kierunku Garwolina, śpiewając „Rotę” i pieśni religijne. Tym razem po wieczornym Apelu Jasnogórskim. Jednak już na kilometr przed garwolińskim kościołem zatrzymały ich SB i ZOMO i nie pozwoliły na dalszy marsz.

– Kiedy zauważyliśmy kordony zomowców, pojawił się w nas mały strach – wspomina po latach Jarosław Maczkowski. – To było w nocy z 7 na 8 marca, więc próbowaliśmy rozładować atmosferę napięcia, składając dziewczynom życzenia z okazji Dnia Kobiet. Ale tak naprawdę największa panika powstała, kiedy naprzeciwko nas stanął kordon zomowców z pałami, w hełmach, niektórzy mieli tarcze. Walili pałami o swoje cholewy i to działało na nas deprymująco.






W pewnym momencie któryś z oficerów powiedział, że jeśli pokażemy legitymację, że mieszkamy w Garwolinie, to nas przepuszczą. Jeden z kolegów podniósł krzyż do góry i zakrzyknął: „To jest moja legitymacja!”. I to rozładowało napięcie. Inny chłopak, z najmłodszej klasy, w wielkiej emocji zawołał do zomowców: „To bij brata Polaka, ja się nie boję, mam czternaście lat!”… I wychodzą chłopaki do przodu. A zomowcy też trzy kroki do przodu. SB zaczęła filmować. Jednak najbardziej paraliżujące było oświetlanie nas bardzo silnym światłem, jakby z kwarcówek.

Jeden z zomowców puścił coś śmierdzącego. Ktoś z naszych zakrzyknął, że to gaz. Kilkanaście osób spanikowało i pobiegło w pole. Ale szybko dało się tę panikę opanować. Ustaliliśmy, że wrócimy do szkoły. Zomowcy poszli za nami. Stanęliśmy pod szkołą. Naokoło oni, a myśmy zaczęli śpiewać: „Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo...”. Po modlitwie i śpiewie weszliśmy do internatu. Jeszcze nie wszyscy byli w środku, a już spontanicznie ustawiliśmy się w oknach i daliśmy zomowcom szkołę nerwów. Wszyscy przez kilka minut waliliśmy dłońmi w metalowe parapety. To było nasze odreagowanie napięcia.

Następnego dnia ZOMO znów nie chciało dopuścić uczniów do kościoła. Spróbowali więc przedostać się przez pola. Tam też, nieopodal cmentarza, zostali zatrzymani. Kilku uczniów podbiegło jednak do kaplicy cmentarnej i zaczęło bić w dzwony. Przyszedł ksiądz i pod jego opieką pozwolono im pójść na nabożeństwo.

Tymczasem zajęcia w szkole z końcem marca zostały wznowione. Wyrzucono jednak blisko dziesiątkę niepokornych nauczycieli. Uczniom nakazano napisanie wiernopoddańczych „lojalek”. Ci zaś, którzy nie zgodzili się, musieli opuścić szkołę. Swoje papiery wycofało więc blisko trzy czwarte uczniów. Z kolei minister rolnictwa, któremu podlegały tego rodzaju placówki, zakazał przyjmowania uczniów z Miętnego do innych szkół.

Przyjechał też prokurator i zagroził, że ci uczniowie, głównie maturzyści, którzy skończyli osiemnaście lat, mogą zostać aresztowani nawet na dwa lata. Za bunt. Jednak „problem Miętnego” był już tak głośny, że stał się tematem rozmów między Episkopatem a komunistycznym rządem. W końcu podjęto decyzję, że wszyscy wyrzuceni uczniowie powrócą do szkoły. Podobnie jak i relegowani nauczyciele. Krzyż zostanie powieszony w bibliotece, a uczniowie mogą ten znak wiary nosić ze sobą i w czasie lekcji kłaść na ławkach. Jednak komuniści nie dotrzymali zawartych umów. Nauczycieli nie przywrócono do szkoły. Podobnie jak i wielu uczniów.

Szczególnie tych z klas maturalnych. Garwolińscy księża i miejscowa Solidarność zorganizowała jednak dla nich kursy dokształcające – prowadzone przez wykładowców Uniwersytetu Warszawskiego. Dziś większość z ówczesnych uczniów, mimo dalszych prześladowań, pokończyła studia.

– Dla mnie ten czas był darem łaski – mówi Krystyna Czarnocka. – Owszem, byliśmy grupą izolowaną w szkole. Inni nauczyciele stronili od nas nawet po 1989 r. Ale dla mnie był to czas świadectwa.
Ćwierć wieku po „walce o krzyże w Miętnem” powstał pomnik – krzyż upamiętniający tamte wydarzenia. Ufundowany ze składek uczestników wydarzeń: społeczności Miętnego, Michałówki, Garwolina i okolicznych miejscowości.