Powiem jej, że ją kocham

Magdalena Pawlicka

publikacja 11.08.2009 20:28

Mój dom rodzinny był jasny, szczęśliwy i kopnięty. Mieliśmy wszystkich dziadków w jednej miejscowości, a więc rodzina ogromna. Tyle warstw, pokoleń, cioć, wujków, tyle dzieciaków... To dziś stanowi dla mnie bazę, z której mogę czerpać, czerpać i czerpać. Niedziela, 9 sierpnia 2009

Powiem jej, że ją kocham



W domu Ewy Błaszczyk jest pełno kwiatów. Także malowanych na kafelkach, meblach, dzbanuszkach…

– Kwiatki drobniutkie, polne, przypadkowe, prawdziwe… – mówi o nich Ewa, właśnie takie lubi. Ewa jest trochę podobna: drobna, wiotka, delikatna, bez udawania, prawdziwa. Jak one kocha słońce, bez niego więdnie i marnieje.

Ojciec Ewy był pilotem. Ewa śmieje się, gdy wspomina, jak nosił ją na barana, jak ją zabierał na przejażdżki samolotem. Robił dla niej korkociągi!

– Mój dom rodzinny był jasny, szczęśliwy i kopnięty. Mieliśmy wszystkich dziadków w jednej miejscowości, a więc rodzina ogromna. Tyle warstw, pokoleń, cioć, wujków, tyle dzieciaków... To dziś stanowi dla mnie bazę, z której mogę czerpać, czerpać i czerpać.

O mamie Ewa mówi: kochana, tolerancyjna, ciepła i jasna. A o tacie, że dużo wymagał, ale można się z nim było umówić.

– „Zwalniam cię ze szkoły i jedziemy do Szklarskiej Poręby, łazimy po górach, ale po południu robisz lekcje”. A jak mnie złapał na tym, że poszłam z koleżkami na kręgielnię, to było lanie. Nie można było zawieść zaufania. Było parę zasad jak filary i bardzo bliski związek emocjonalny. Przy wysokich wymaganiach, bardzo duży zakres swobody. I jeśli w moim dzisiejszym świecie coś działa tak samo, to jestem spokojna. Ewa czuła się świetnie w wielopokoleniowej rodzinie, ale świat zewnętrzny trochę ją przerażał. Miała na przykład problem w autobusie. Nie mogła wydusić z siebie głosu, gdy trzeba było powiedzieć: Na żądanie, proszę!

– Robiłam się czerwona, pulsowało mi w gardle, pękała mi głowa. Często wysiadałam za wcześnie albo za późno, żeby tylko uniknąć tego „żądania”.

Szkoła teatralna miała być terapią, pomóc pozbyć się nadmiernej nieśmiałości.

– Tata wolał, żebym robiła coś, co da się zmierzyć, ale mama była zadowolona. Zawsze przyjeżdżali na moje zawody (Ewa uprawiała pływanie synchroniczne) i na przedstawienia. Do dziś bardzo przeżywają każdy mój krok.

Udało jej się znaleźć duszę bratnią. Trochę łobuza, trochę trapera, trochę poetę, trochę takiego, który wie, gdzie stoją konfitury – tak mówi dziś o swoim mężu Jacku Janczarskim.

– Trochę neurastenik, a trochę James Dean.

– Ale ten James Dean siedział w domu i pisał „Pana Sułka”, gdy ty wychodziłaś do teatru albo filmu. Nie buntował się?

– On to uwielbiał. Ale najbardziej lubił, kiedy byłam trochę chora. Bo wtedy nie miałam zbyt wielu pomysłów na minutę, łagodniałam – śmieje się Ewa.

Bardzo dobrze się rozumieli. Ona usuwała się, gdy pisał. On wiedział, w którym momencie powinien wyjść z teatralnej garderoby.

Rok 2000 przywitali na nartach, ale Jacka złapała grypa. Czuł się już dobrze, gdy szli do znajomych na kolację, z której Jacek już nie wrócił. Zmarł na serce na skutek powikłań pogrypowych.
Cztery miesiące później tragedia spotkała jedną z ich córek bliźniaczek, Olę.

Jej siostra Mania pamięta każdą sekundę tamtego popołudnia. Kiedy o tym opowiada, ma się wrażenie, że mówi dorosła kobieta, a nie dwunastoletnia dziewczynka. Jest w niej powaga i dojrzałość osoby głęboko doświadczonej przez los.

– Byłyśmy przeziębione i miałyśmy połknąć tabletki. Mama dzwoniła do naszej siostry ciotecznej, żeby ją zaprosić na nasze urodziny. W tym momencie Ola połykała tabletkę i zaczęła się dusić, zrobiła się sina. Mama rzuciła słuchawkę, Ola miała napój w kartoniku, chciała popić i wlała sobie w płuca. Mama wzięła ją do góry nogami, żeby to z niej wydobyć, ale się nie udało. Więc wybiegła na ulicę i strasznie krzyczała, zatrzymała jakiś samochód…






Kilkadziesiąt godzin trwała walka o życie Oli. Udało się ją uratować, ale z powodu długiego niedotlenienia mózgu Ola pozostaje do dziś w stanie śpiączki. Gdy Mania opowiada o czasach sprzed wypadku Oli, leciutko się uśmiecha.

– Ola mazała po ścianach, kłóciłyśmy się o ubrania...

– A jaka jest mama?

– Wytrzymała. Odważna.

Myślę, że Mania będzie bardzo dobrą aktorką, jak jej mama. Ma z czego czerpać. W wieku kilkunastu lat ma coś, co innym udaje się osiągnąć o wiele później albo wcale: osobowość. Wstrząsająco zagrała prowadzoną na śmierć dziewczynkę w filmie „Historia Kowalskich”. Czasem towarzyszy mamie w jej występach: gra na gitarze i śpiewa.

– Często chodzisz do pokoju Oli?

– Jak tylko mam czas. Ostatnio pojechałyśmy z Olą samochodem, już nie karetką, do babci. Ola była zadowolona. Opowiadam jej, co było w szkole.

– Myślisz, że Ola słyszy i rozumie, co mówisz?

– Tak, bo ona wyraźnie reaguje na to, co się do niej mówi. To się tylko tak wydaje, że z osobą w śpiączce nie ma kontaktu. Najgorsze jest, jak lekarze mówią nad głową chorego, że nie ma żadnych szans. Taka osoba daje sobie spokój, przestaje walczyć.

– Co powiesz Oli, kiedy się obudzi?

Mania się zastanawia. – Na pewno powiem jej, że ją kocham.
Do dziś pamiętam ciszę, która wtedy zapadła.

– Czy ty z natury jesteś taka dzielna? – pytam Ewę po wyjściu Mani na zajęcia teatralne. – Czy dopiero te dramatyczne wydarzenia wyzwoliły w tobie taką siłę?

– Nie mam poczucia, że jestem dzielna. Nie mam wyjścia.

– Jaki był twój najszczęśliwszy dzień po wypadku Oli?

– Kiedy odzyskała wzrok. I jak EEG zaczęło falować. To był taki obłęd, że zadzwoniłam do Jacka, żeby mu to powiedzieć! Zadzwoniłam do szuflady, tam leżał Jacka telefon...

Przed dwudziestu kilku laty w filmie Wiesława Saniewskiego „Nadzór” – Ewa zagrała niewinnie skazaną na więzienie kobietę, której odbiera się dziecko. Najbardziej przerażająca była wstrząsająco zagrana bezsilność skrzywdzonej kobiety. Dziś uwięzione jest własne dziecko Ewy, ale Ewa bezsilna nie jest i nigdy nie przestanie o nie walczyć.

Kilka lat temu Ewa z przyjaciółmi założyła Fundację „Akogo?” www.akogo.pl, której celem jest udzielanie pomocy osobom po urazach neurologicznych oraz ich rodzinom. By wiedziały, jak się swymi bliskimi w stanie śpiączki opiekować, jak o nie walczyć. Fundacja buduje klinikę „Budzik”, której celem jest wybudzanie dzieci ze stanu śpiączki neurologicznej. W swojej książce „Wejść tam nie można” Ewa napisała: „Gdyby władze w Polsce zawyrokowały, że nie warto walczyć o dzieci, które dotknęła śmierć mózgowa, nie chciałabym żyć w takim kraju”.

Ewa zawsze była delikatna i wiotka jak patyczek, tak o sobie mówiła. Ale ten patyczek się nie złamał. Ewa okazała się bardzo silna. I mądra. Chodzę przy Ewie na palcach, nie mam odwagi mówić głośno. Wypełniają mnie współczucie, szacunek i podziw.