Zabrani w kamasze

Witold Dudziński

publikacja 27.10.2009 21:20

Internowani w wojskowych obozach specjalnych w czasie stanu wojennego muszą być wyrozumiali dla władz III RP. Oficjalnie nie zostali uznani za represjonowanych, a ich wnioski o odszkodowania sądy traktują w rozmaity sposób. Jedne je przyznają, ale większość odmawia. Niedziela, 25 października 2009

Zabrani w kamasze



Kilkudziesięciu izolowanych jesienią 1982 r., pod pozorem ćwiczeń wojskowych, zdecydowało się wystąpić o odszkodowania. Powoływali się i wciąż powołują na tzw. ustawę lutową, która dała prawo do rekompensaty osobom internowanym.

Tyle że w przeciwieństwie do nich, działacze, których w stanie wojennym wcielono do wojska, często odchodzą z sądu z kwitkiem. Ich wnioski sędziowie traktują w bardzo różny sposób. Nie do końca jest to ich wina. – Nie mamy prawa wydać innej decyzji – tłumaczą często. Twierdzą, że są po stronie wnioskodawców moralnie, ale nie formalnie. Wszak ustawa mówi o uwięzionych w ośrodkach dla internowanych. O obozach wojskowych nie wspomina ani słowem.

Tymczasem – jak podkreśla Józef Pintera, przewodniczący Stowarzyszenia Osób Internowanych Chełminiacy 1982 – powołania na ćwiczenia były tylko pretekstem. – W rzeczywistości była to druga fala internowania. Tego ani Sejm III RP, ani sądy wciąż nie chcą przyjąć do wiadomości – ocenia.

Ze względów formalnych

Problem dotyczy ok. półtora tysiąca osób, w większości działaczy „Solidarności”. Gdy w listopadzie 1982 r. podziemie wezwało do protestów, komuniści potraktowali sprawę poważnie. Na najwyższych szczeblach władzy zapadła decyzja o wyprzedzającej je brance. Rozkazano wojewódzkim szefom SB pilnie wytypować osoby podejrzane o działalność w opozycji. Wykazy trafiły do wojskowych komend uzupełnień w całym kraju.

Pobór pod pozorem ćwiczeń pozwalał na uniknięcie przepełnienia ośrodków internowania, a władze starały się o poprawę wizerunku na forum międzynarodowym. Osadzono ich w kilku obozach, z reguły daleko od miejsca zamieszkania. Największą grupę – w Czerwonym Borze k. Łomży i Chełmnie nad Wisłą. Była ostra zima, a osadzeni mieszkali przez trzy miesiące w namiotach, barakach albo w wagonach kolejowych.

Marek W., dawny działacz „Solidarności” z Łodzi, został skierowany do Chełmna. Nie miał wątpliwości, że to represja za działalność związkową, bo w obozie byli tylko działacze „Solidarności”. Gdy zwrócił się – tak jak osoby internowane – o zadośćuczynienie od państwa, sąd odrzucił wniosek. – Brakuje decyzji o internowaniu, a to wymóg formalny, który musi być spełniony – tłumaczył sędzia. – Poza tym – ocenił – państwo, powołując rezerwistów, działało zgodnie z obowiązującą wtedy ustawą o powszechnym obowiązku obrony...

– Obowiązująca ustawa dzieli ludzi na lepszych i gorszych. Jej twórcy mieli na myśli wszystkich pokrzywdzonych w czasie stanu wojennego, a sędziowie czepiają się względów formalnych – denerwuje się Pintera.

Sędziowie oddalili m.in. wniosek Stanisława Szukały, dziś szefa słupskiej „Solidarności”, dawnego więźnia obozu w Chełmnie. – Pieniądze chciałem przeznaczyć na pomoc kolegom, którzy są w potrzebie. Wniosek był wyrazem solidarności z innymi, którzy zwrócili się o odszkodowania, ale także formą nacisku, aby uznano obozy za formę represji. Sąd nie chciał uznać tego, że było to faktyczne internowanie pod pozorem ćwiczeń, trzymał się literalnie przepisu ustawy – mówi.







Niezdolni zdolni

Nie zawsze zresztą władze, powołując rezerwistów, działały zgodnie z ówczesnym prawem, jak oceniali sędziowie we wspomnianej sprawie z Łodzi. Na ćwiczenia trafiło wielu niezdolnych do wojska, takich, którzy nigdy w nim nie byli, nawet niezdolnych do niej, z widocznymi ułomnościami fizycznymi. Nie powinni się tam znaleźć nawet według standardów PRL-u.

Właśnie tak ocenił sytuację sąd w Łodzi w sprawie Piotra Karbońskiego, dawnego wiceprzewodniczącego „S” w Zakładach im. Marchlewskiego. Chorował na nadciśnienie, miał kategorię D, zwalniającą od wojska w czasie pokoju. Jednak w listopadzie 1981 r. trafił do Czerwonego Boru. – Wcześniej chciałem iść do wojska, to mnie odrzucono. Teraz nikt mnie o kategorię nie pytał – opowiada.

– Patrzyli tylko, czy mamy ręce, nogi i głowę, i dawali powołanie. Już choćby z tego powodu, że nawet nie przeszliśmy badań lekarskich, nasze powołania były bezprawne – mówi Andrzej Niedbała, inny działacz „Solidarności” z Łodzi, umieszczony w Chełmnie. – Na miejscu było budowanie przepraw na Wiśle, stawianie pól minowych na śniegu, kopanie dołów, przesłuchania i zajęcia polityczne. – Z wojskiem niewiele miało to wspólnego, było widać, że chcą nas upokorzyć – dodaje.

Obu łódzki sąd przyznał odszkodowania, ale tylko za internowanie na przełomie 1981 i 1982 r. – Sąd tłumaczył, że za pobyt w Czerwonym Borze nie może mi nic dać, bo nie ma na to paragrafu. Natomiast wziął to pod uwagę przy wymiarze odszkodowania – mówi Piotr Karboński. Nie żałuje wniosku: te 15 tys. zł uzupełni mu niewielką emeryturę.

Wiesław Wojtas, dawny działacz ze Stalowej Woli, wystąpił o odszkodowanie, choć jest człowiekiem zamożnym, ma dużą firmę. – Jest możliwość wyciągnięcia tych pieniędzy od państwa, postanowiłem to zrobić. Inaczej w Sejmie zaraz podzieliliby je między siebie – mówi półżartem. Odszkodowanie przekazał na cele społeczne.

Wojtas najpierw był „klasycznie” internowany przez pięć miesięcy, potem trzy spędził w obozie wojskowym. W jego przypadku sąd uznał inaczej niż w podobnych sprawach, że pobyt w obozie wojskowym był dalszym ciągiem internowania. Z dokumentów – stwierdził w uzasadnieniu wyroku sąd w Tarnobrzegu – „jednoznacznie wynika, że było to przedłużenie internowania dla określonych osób, i (...) potraktował to jak dalsze internowanie”.

To ważne uzasadnienie. W Polsce prawo nie ma charakteru precedensowego, ale sędziowie mogą brać pod uwagę rozstrzygnięcie w podobnych sprawach. Tak też robi sąd w Tarnobrzegu, podobnie rozstrzygając sprawy kilku innych osób. Ciekawa była prowadzona w tym sądzie sprawa Edmunda Myszki. Nie był początkowo internowany, ale wyrzucono go z pracy za organizowanie w końcu 1981 r. strajku w Miechowie, potem stale szykanowano, w końcu powołano na ćwiczenia.

– Sąd uznał wyrzucenie z pracy za dowód na to, że powołanie mnie do wojska nie było przypadkiem. Dostałem odszkodowanie, co cieszy. Ale nie o to głównie chodziło. Sąd III RP odpowiednio ocenił postępowanie komunistów i dał mi satysfakcję – mówi Myszka.

To nie było wojsko

Na ogół jednak sędziowie nie posiłkują się dowodami pośrednimi, czyli represjami stosowanymi przed lub po ćwiczeniach. W sprawie Stanisława Szukały dowodami były: wcześniejsze zatrzymanie go, przesłuchania, rewizje, próby pozyskania przez SB i dwutygodniowy areszt już po ćwiczeniach.






Nie posiłkowali się sędziowie w Elblągu, a potem w Gdańsku, rozpatrujący odwołanie w kilku sprawach zakończonych odrzuceniem wniosków o odszkodowanie. – Najpierw sąd w Elblągu uznał, że to było wojsko i nic mi się nie należy. Potem gdański sąd podzielił ten pogląd – mówi Tadeusz Szamański, dawny działacz z Elbląskiego.

Wnioski o odszkodowania za tamtą brankę wciąż można składać, choć wynik jest niepewny. Zachęca do tego Leszek Jaranowski, były więzień Czerwonego Boru, twórca ciekawego portalu poświęconego tamtym wydarzeniom. – Część osadzonych straciła zdrowie, wielu jest na rentach i emeryturach, klepią biedę, pieniądze z pewnością im się przydadzą – podkreśla. Ale chodzi także o to, żeby dać świadectwo i żeby sądy uznały pozorną brankę za formę represji. I o wywarcie presji na Sejm, by wreszcie sprawę uregulował.

Wnioskodawcom mogą pomóc wyniki śledztw wszczętych przez IPN, m.in. w Gdańsku i Białymstoku. W Gdańsku prokuratorzy zajęli się sprawą obozu w Chełmnie na początku roku. – Sprawa jest skomplikowana choćby ze względu na liczbę poszkodowanych. Jedną z kluczowych spraw jest to, czy wojsko miało prawo powoływać ich na ćwiczenia – mówi Maciej Szultz z oddziału IPN. Śledztwo potrwa najpewniej do końca roku.

W sprawie związkowców wcielonych w 1982 r. do wojska interweniowali parlamentarzyści, ale nawet ci z rządzącej PO w tym przypadku nie mają siły przebicia. Problemem jest stan państwowej kasy. Co prawda w przygotowanym projekcie nowego prawa kombatanckiego – aby objąć odszkodowaniami także represjonowanych w latach 1956-89 – nie było mowy o internowanych w obozach wojskowych, ale mogło to zostać zmienione w trakcie prac w Sejmie.

– Niestety, wybuchł kryzys i sprawa została odłożona na później, bo realizacja ustawy mogłaby kosztować nawet ponad 200 mln zł – mówi Tomasz Lis z Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Inaczej mówiąc, sprawa musi poczekać na lepsze czasy. Oby poszkodowani tego dożyli.

Wiara niemile widziana

– Za wspólną modlitwę, a modliliśmy się zawsze przed snem, byliśmy karani tzw. docieraniem, czyli dodatkowymi wymarszami na poligon i musztrą – mówi Leszek Jaranowski, przetrzymywany w Czerwonym Borze. – Nikomu nie udzielano przepustek w niedzielę, żebyśmy nie mogli uczestniczyć we Mszy św., choć kościół znajdował się niedaleko od poligonu. Ci, którzy upominali się o umożliwienie praktyk religijnych, byli zabierani pod eskortą uzbrojonych żołnierzy przed oblicze dwóch pracowników kontrwywiadu, którzy poddawali ich przesłuchaniom. Straszyli prokuraturą i sądem wojskowym, bo obowiązywało prawo stanu wojennego.

W obozie, w świetlicy, postawili radio. W niedzielę przez radio transmitowana była Msza św., więc w pierwszą niedzielę świetlica była pełna. Jednak wysłuchanie jej wtedy spowodowało falę przesłuchań i represji. Już następnego dnia odbiornik został zabrany. Gdy przed kolejną niedzielą wrócił na swoje miejsce, okazało się, że zablokowano program, na którym emitowano Mszę św.

W niektórych wagonach, w których mieszkaliśmy, mieliśmy małe radioodbiorniki. Jednak słuchanie Mszy św. skutkowało zawsze kipiszem: w poniedziałek o świcie wyprowadzano nas na zewnątrz, a wagony były przeszukiwane. W okolicach św. Mikołaja, w niedzielę, spotkała nas wielka niespodzianka. Ks. Władysław Palmowski, duszpasterz „Solidarności”, zorganizował wspólnie ze strukturami podziemnymi przyjazd naszych rodzin i bliskich. Obóz był strzeżony przez WSW, a rogatki i szlaban wjazdowy znajdowały się daleko od samego obozu.

W jaki sposób autobus pełny cywili przekroczył ten posterunek, pozostaje dla mnie zagadką. Obozowa kadra została całkowicie zaskoczona i doszło do naszego spotkania z rodzinami. Wyjeżdżając z obozu, ks. Władysław udzielił nam błogosławieństwa. Jeden z poruczników (dowódca plutonu) również je przyjął, przeżegnał się. Następnego dnia już go w obozie nie było.