Nasza wspólnota

Agnieszka Salamucha

publikacja 02.11.2007 15:17

Jeżeli dana grupa tworzy sobie własny, alternatywny „światek”, gdzie można się ukryć przed życiem, które kąsa, przeszłością, która boli, i brzydkimi ludźmi, którzy myślą inaczej niż my, to nie pomogą żadne materiały formacyjne „dla zaawansowanych”. Wieczernik, 153/2007

Nasza wspólnota




Jestem członkiem Ruchu Światło-Życie od 17 lat. Obecnie pracuję na wyższej uczelni i uczestniczę w spotkaniach grupy absolwentów, działającej przy studenckiej wspólnocie oazowej. Sądzę, że informacje te mają znaczenie dla zrozumienia, czym jest dla mnie formacja permanentna w Ruchu i dlaczego tak, a nie inaczej ustawiam jej priorytety. Jestem jednak przekonana, że moje przemyślenia mogą znaleźć zastosowanie w grupach przynależących do różnych gałęzi Ruchu.

„Pozdrów imiennie każdego z przyjaciół”


Specyfika wspólnoty studenckiej i absolwenckiej, w której jestem, polega na tym, że – w przeważającej większości – nie jesteśmy nigdzie na stałe. Mam tu na myśli kilka rzeczy. Po pierwsze, pochodzimy z różnych stron Polski. Po drugie, miasto, w którym mieszkamy, nie stanowi dla nas ostatecznego miejsca pobytu. Rynek pracy jest tu nasycony, a mieszkania drogie, zupełnie realna staje się więc perspektywa przyszłej wędrówki „za chlebem”. Po trzecie, dla wielu osób obecny etap życia jest przejściowy na drodze do małżeństwa, napisania doktoratu, zdobycia kwalifikacji zawodowych. Mamy zatem poczucie, że jesteśmy sobie dani na pewien czas, nie wiadomo, jak długi. Dlatego wiele energii wkładamy w kształtowanie przyjaźni przez rozmowy, wspólne posiłki, świętowanie niedzieli, spacery, filmy, koncerty. Utrzymujemy także kontakty z tymi, którzy już wyjechali.

Dzielimy się nie tylko słowem Bożym, ale też dobrymi książkami. Niedawno moja przyjaciółka, Ania, umieściła na stronie internetowej dla artystów-amatorów fotografię przedstawiającą relacje rodzinne. Inspiracją stał się dla niej tekst z książki Augustyna Pelanowskiego „Umieranie ożywiające”. Ciekawe zdjęcie to sukces Ani jako fotografika. Jest to jednak także i mój sukces, bo to ja pożyczyłam jej książkę Pelanowskiego. Ale nie zrobiłabym tego, gdyby inna Ania nie zachęciła mnie do kupna tej książki.
Generalizując, uważam, że wspólnota oazowa powinna być – o ile to możliwe – grupą przyjaciół, którzy pomagają sobie wzajemnie we wzrastaniu „ku Pełni Chrystusa” (por. Ef 4, 13). Powinno być to środowisko, które pomaga zobaczyć, że twoje i moje życie, od początku do końca, jest dziełem Boga. Prawdziwa wspólnota to grupa ludzi, których może wiele dzielić, ale ożywia ich „jeden duch i jedno serce”, jeden Boży Duch.

Podstawowa forma spotkań grupy absolwentów to dzielenie się niedzielną Ewangelią. Przy tej okazji opowiadamy też o ważnych życiowo wydarzeniach. Spotkania nie są długie, trwają nieco ponad godzinę. Wielokrotnie doświadczałam w ich trakcie, że jesteśmy ludem prorockim, kiedy przez usta siostry lub brata przemawiał do mnie Bóg, tłumacząc sens niektórych sytuacji i zdarzeń, w których uczestniczyłam.




Kiedy Bóg obłoży cię gnojem


Sądzę, że wspólnota jest najlepszym miejscem, by zobaczyć na nowo, w świetle słowa Bożego, to, co nas spotyka na co dzień, a przede wszystkim doświadczenia trudne: niepowodzenia, poniżenie, samotność, brak nadziei, poczucie daremności wysiłków. Aby lepiej oddać moją myśl, posłużę się przykładem trudności związanych z wykonywaniem pracy zawodowej.

Zazwyczaj środowisko pracy nie uczy znosić klęsk – uczy tylko, jak zwyciężać, odnosić sukcesy. Nikogo ze współpracowników nie interesują porażki, bezradność, kłopoty rodzinne i osobiste. Liczysz się tylko wtedy, gdy odnosisz sukcesy, jesteś „na topie”, a i wówczas musisz się zmagać z zazdrością innych. Zdobycie zdrowego dystansu do niepowodzeń odnoszonych w pracy jest rzeczą bardzo trudną. I tu przychodzi z pomocą wspólnota. Nie tylko można się w niej poczuć przygarniętym, wysłuchanym i zrozumianym, ale przede wszystkim w niej – w małym Kościele – głosi się Słowo Boże, które jest światłem dla naszego życia.

W trzecią niedzielę Wielkiego Postu 2007 odczytywana była przypowieść Jezusa o drzewie, które nie wydawało owocu. Ogrodnik, które chciał je uratować, poprosił właściciela ogrodu: „Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem” (Łk 13, 8b). Podczas spotkania ktoś powiedział, że doświadczenie poniżenia, jakie stało się jego udziałem w tym czasie, przypominało mu obrzucenie gnojem. Nie jest łatwo zobaczyć w tym Boży sposób na leczenie duchowej bezpłodności. Konsystencja, zapach, pochodzenie, nie skłaniają do spontanicznego przyjmowania porcji gnojówki jako daru. Bóg to wie. A jednak prawdopodobnie czasem nie ma innego lekarstwa…

Nasza koleżanka, która uczy muzyki w szkole prywatnej, przed Wielkanocą przeżywała konflikty z dyrekcją i zarządem szkoły. Światłem i oparciem stały się dla niej słowa z trzeciej Pieśni Sługi Jahwe, proklamowane w Niedzielę Palmową: „Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem” (Iz 50, 6b). Jeśli ktoś napluł mi w twarz – to boli, ale nie jest katastrofą. Na twarz Jezusa też ktoś napluł.

Znowu uogólniając, wszystkie klęski mogą być zwycięskie, porażki – ubogacające dla wnętrza, otwierające serce na łaskę. Klęski sprawiają, że widzisz w sobie bariery, które przeszkadzają ci kochać, ale z Bożą pomocą możesz podjąć próby przekroczenia ich. Możesz burzyć zapory, blokujące rzekę miłości. Jednak w ogniu doświadczenia nie widzisz zbawiennego działania „Bożej gnojówki”. Ktoś musi ci pomóc. I po to jest właśnie wspólnota.




Wędrówki w czasie


Dorosłe życie bywa niekiedy obarczone ciężarami z przeszłości. U źródeł wyboru miejsca studiów znajduje się czasem chęć opuszczenia rodzinnego domu, młodzieńczy bunt i entuzjazm wobec nowości (tak stało się w moim przypadku). Kiedy mija entuzjazm i bunt, przychodzi pora na dojrzały powrót do domu rodzinnego.

Jest to niezwykle trudny moment konfrontacji ze wspomnieniami i zranieniami. Jedna z osób, podczas medytacji drugiego rozdziału Księgi Wyjścia, zobaczyła siebie w Mojżeszu: człowieku wychowywanym bez ojca, pozbawionym korzeni…

Ostatecznie, jak sądzę, nie chodzi o to, żeby uleczyć rany (zresztą, choć niektóre dają się uleczyć i tak pozostają po nich blizny). Z ranami trzeba żyć. Przecież rany Jezusa nigdy się nie goją, a są „jaśniejące chwałą”. Nie zawsze potrzebujemy specjalistycznej terapii, która czasem, oczywiście, bywa pomocna. Ale zawsze potrzebujemy przyjaciół, którzy nas kochają, z którymi możemy rozmawiać o bolesnej przeszłości, i którzy są znakiem miłosiernego Ojca, prowadzą ku Niemu.


Gromadzić wokół siebie ludzi


Wspólnota oazowa nie powinna zatrzymywać na sobie – ma być pomocą w usłyszeniu głosu Boga i pełnieniu Jego woli w tym środowisku, do którego jesteśmy posłani jako prorocy.

W naszej grupie nie podejmujemy zazwyczaj wspólnych działań apostolskich. Ale wiemy, co się u kogo dzieje. Katechetka w wiejskim gimnazjum zorganizowała ewangelizację dla swoich uczniów – dziś prowadzi w szkole małą grupkę oazową. Ja organizuję ogniska i wyjazdy dla studentów. Co prawda, cieszą się one umiarkowanym powodzeniem, ale między mną a tymi, którzy skorzystali z propozycji, nawiązały się bliskie relacje. Ktoś inny podpowiedział znajomemu małżeństwu, gdzie szukać rozwiązania pewnego problemu.

Uważam, że grupy formacji permanentnej powinny się charakteryzować atmosferą życzliwości, zainteresowania, przygarniania innych. Tam, gdzie jesteśmy, mamy tworzyć dom. To nie jest zadanie tylko dla rodzin. Uważam, że także mieszkanie osoby samotnej, klasztor czy plebania mogą stać się domem, gdzie ludzie przychodzą, bo czują się wreszcie zauważeni, uszanowani, pokochani miłością Bożą, która jest rozlana w naszych sercach przez Ducha Świętego (Rz 5,5). Szczególnie bliski jest mi obraz kobiet konsekrowanych jako „mam dużych rodzin”, które naśladują Maryję, Matkę i wzór Kościoła, rodzącą Jezusowi dzieci z wody i z Ducha. „O Syjonie każdy powie: «Matko!»” (tłumaczenie Ps 87, 5a według Septuaginty). W naszych spotkaniach uczestniczy osoba, która nie ma za sobą drogi w naszym Ruchu, ale chce dzielić się słowem Bożym i dobrze się z nami czuje. Dlaczego nie?





Taka wizja wspólnot Ruchu jest dla wielu pociągająca, ale może też budzić określone obawy. Życie rodzinne i zawodowe niezwykle absorbuje, potrzebujemy również odpoczynku i czasu na modlitwę. W wirze codziennych obowiązków trudno znaleźć czas i serce dla ludzi, którzy przychodzą z całym bogactwem, ale i bagażem swoich kłopotów. Poza tym oni przychodzą i odchodzą, czasem daleko, czasem łamiąc nam serce. Jak się nie zmęczyć i nie zniechęcić? Nie wiem, brak mi gotowych recept. Wiem tylko, że Bóg tego chce – aby gromadzić rozproszone dzieci Boże. Tak robił Jezus i pierwsi chrześcijanie. A gdzie jest prawdziwa miłość, tam jest cierpienie i walka o człowieka.


Wreszcie coś o formacji


Przepraszam czytelników, którzy dotarli do tego miejsca i myślą: „chciałem się dowiedzieć czegoś o formacji permanentnej, a tu nic”. Dla mnie trwanie w Ruchu to pewna postawa wobec Boga i ludzi, streszczona w tematach dni ORD: „światło-życie”, „nowy człowiek”, „nowa wspólnota” i „nowa kultura”. Wydaje mi się, że sprawy, o których pisałam wcześniej, jakoś się do nich odnoszą. Formacja permanentna stanowi pomoc w kształtowaniu takiej postawy. Pamięć o tym, do Kogo należymy, świadomość bycia posłanym, odwaga w obliczu trudności i cierpienia, nadzieja, że każde Jerycho upadnie – każdy z nas musi o to walczyć. Jeżeli dana grupa tworzy sobie własny, alternatywny „światek”, gdzie można się ukryć przed życiem, które kąsa, przeszłością, która boli, i brzydkimi ludźmi, którzy myślą inaczej niż my, to nie pomogą żadne materiały formacyjne „dla zaawansowanych”.