O grzechu stugębnym

Marek Zając

publikacja 30.11.2006 18:12

Może niektórym spośród nich przypadł los współczesnych Hiobów. Z tą różnicą, że Pan przywrócił Hiobowi zdrowie i majątek, i to podwojony. Tymczasem ci, których krótkie zdanie w prasowym artykule bądź teczce bezpieki może napiętnować jako zdrajców, do śmierci pozostaną na Hiobowym gnojowisku. Przegląd Powszechny, 12/2006

O grzechu stugębnym



Święty Franciszek, przyjaciel wszelkiego stworzenia, który nawet śmierć cielesną nazywał siostrą, wypowiedział – raz w życiu – słowa straszne. Gdy usłyszał, jak jeden zakonnik oczernia drugiego, rzekł do swego wikariusza, brata Piotra Cattani:
Przyjdą na zakon złe czasy, jeśli nie poskromi się oszczerców. Szybko stęchnie choćby najprzyjemniejszy zapach wielu, jeśli nie zamknie się gęby śmierdzielom. Wstań, wstań, pilnie zbadaj sprawę, gdy stwierdzisz, że oskarżony brat jest niewinny, ujawnij oskarżyciela wobec wszystkich, poddając go ciężkiej karze! A jeśli ty sam nie zdołasz go ukarać, wydaj go w ręce boksera z Florencji.
Bokserem z Florencji zwano zaś brata Jana, krzepkiego i barczystego zakonnika.

Można by zresztą mnożyć przypadki świętych, którym przyszło odpierać podłe oszczerstwa. Atmosfera skandalu przyćmiła nawet biskupią sakrę Augustyna z Hippony. Megaliusz z Kalamy, prymas Numidii, uważał go za karierowicza i kryptomanichejczyka. Dał przy tym wiarę wierutnym plotkom. Otóż zamężna rzymska dama miała otrzymać od Augustyna miłosny eliksir. W rzeczywistości chodziło o poświęcony chleb, który Doktor Kościoła posłał zaprzyjaźnionemu Paulinowi z Noli. Jednak pomówienie zatoczyło szeroki krąg; Paulin - zazdrosny o żonę - prawdopodobnie urwał kontakty z przyjacielem. Gorycz tamtych wydarzeń odcisnęła na Augustynie trwałe piętno. Jak pisze biograf, Peter Brown, nawet po śmierci Megaliusza biskup i teolog często mówił o niebezpieczeństwach żywienia nienawiści.

Księga Wyjścia definiuje ósme przykazanie z prawniczą precyzją: Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek (20,16). Kto łamie Boże pouczenie, dopuszcza się fałszywego świadectwa. Jeżeli na dodatek złożył przysięgę, jego sumienie obciąża krzywoprzysięstwo.

Ale ósme przykazanie nie ogranicza się wyłącznie do sądowych procedur. „Katechizm Kościoła Katolickiego” wymienia wiele innych wykroczeń wymierzonych w prawdę. Poszanowanie dobrego imienia podważają trzy grzechy. Pochopny sąd – gdy bez dostatecznych podstaw za prawdziwą uznaje się (nawet milcząco) moralną wadę bliźniego. Obmowa – gdy bez obiektywnie ważnych powodów ujawnia się wady i błędy innych. Oszczerstwo – gdy przez wypowiedzi sprzeczne z prawdą szkodzi się czci człowieka, a tym samym stwarza się okazję do fałszywych sądów na jego temat.

Kościół potępia również wszelkie wypowiedzi lub postawy, które przez komplementy, pochlebstwo lub służalczość zachęcają i utwierdzają drugiego człowieka w złośliwych czynach i w przewrotności jego postępowania. Pochlebstwo stanowi poważne przewinienie, jeżeli przyczynia się do powstania wad lub grzechów ciężkich. Pragnienie wyświadczenia przysługi lub przyjaźń nie usprawiedliwiają dwuznaczności języka. Pochlebstwo jest grzechem powszednim, gdy zmierza jedynie do bycia miłym, uniknięcia zła, zaradzenia potrzebie, otrzymania uprawnionych korzyści. Chrześcijańska nauka krytykuje również chełpliwość, a nawet ironię, która zmierza do poniżenia kogoś przez ośmieszanie w sposób nieprzychylny pewnego aspektu jego postępowania.


Esencją wszelkich grzechów przeciw ósmemu przykazaniu jest kłamstwo, które Kościół określa za św. Augustynem jako mówienie nieprawdy z intencją oszukania bliźnich. Prawdę i kłamstwo można zaliczyć w poczet fundamentalnych, pierwotnych i egzystencjalnie najgłębszych antynomii, między którymi rozpina się oś historii zbawienia. Jak między dobrem a złem, życiem a śmiercią, światłem a ciemnością. Jezus poucza apostołów: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem (J 14,6). Ta sama Ewangelia – jakby na zasadzie kontrapunktu – cytuje gorzkie słowa Chrystusa: Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa. A ponieważ Ja mówię prawdę, dlatego mi nie wierzycie (8,44 i 45).

Większych wątpliwości nie budzi kwestia, jak unikać występków przeciw ósmemu przykazaniu. Niezawodny daimonion wskaże precyzyjniejszą drogę niż słuszne, lecz teoretyczne wskazówki katechizmu. Krótko warto się jednak zastanowić, jak postąpić, gdy pochopnym sądem, obmową lub oszczerstwem wyrządziliśmy krzywdę bliźniemu.

Jasne, należy zadośćuczynić. Jeżeli zniewagi dopuściliśmy się publicznie, publiczna powinna być również prośba o wybaczenie. Tyle że w ostatnich latach, zwłaszcza na forum politycznym, ple-nią się kuriozalne i pokrętne formy przeprosin: Moją wypowiedź wyrwano z kontekstu... Użyłem skrótu myślowego... Dziennikarze zmanipulowali sens moich wypowiedzi... Jeżeli ktokolwiek poczuł się dotknięty, względnie obrażony moimi słowami, w takim razie przepraszam...

W ostatnim przypadku niby-przepraszający puszcza do gawiedzi oko. Albo zamierza potwierdzić, że i tak miał rację, ale ze względów taktycznych musi przeprosić, albo stara się zasugerować, że trzeba być skończonym idiotą, aby obrazić się za jego wypowiedź - i tym samym podwójnie dokłada znieważonemu.

Zadośćuczynienie musi być również adekwatne w treści i formie do szkody, którą spowodowali np. dziennikarze. Sensacyjne oskarżenia drukuje się na czołówkach wielkimi literami. Sprostowania, o ile zgodzi się na nie miłosierny redaktor naczelny, publikuje się mikroskopijną czcionką na odległych stronach.

Z nostalgią można wspominać początki minionego wieku. Chociażby następującą historię: w 1911 r. francuski dziennik „Le Journal”, ponad 700 tys. egzemplarzy nakładu, doniósł, że Maria Skłodowska-Curie ma romans z żonatym fizykiem Paulem Langevinem. Po kilku dniach skruszony dziennikarz przesyła noblistce list: Szanowna Pani, jestem zrozpaczony i niniejszym przedkładam moje najpokorniejsze przeprosiny. Zaufawszy informacjom, napisałem znany Pani artykuł: oszukano mnie; zresztą nie mogę pojąć, jak gorączka zawodu mogła mnie doprowadzić do tak ohydnego uczynku... Jedyną pociechą, jaka mi zostaje, jest to, że skromny dziennikarz, jakim jestem, nie mógłby żadną ze swych publikacji przyćmić sławy opromieniającej Panią ani otaczającego Panią szacunku. Pani bardzo przygnębiony – Fernand Hauser. Cóż za styl, cóż za galanteria, cóż za kindersztuba... Nawet jeżeli Hauser chwycił za pióro motywowany strachem, ponieważ Skłodowska-Curie zapowiedziała, że wystąpi na drogę sądową i będzie domagać się wysokiego odszkodowania.


Zresztą akurat przy ósmym przykazaniu „Katechizm Kościoła Katolickiego” poświęca sporo miejsca mediom. Podkreśla m.in. zasadę: Miłość i poszanowanie prawdy powinny kierować odpowiedzią na każdą prośbę o informację lub ujawnienie prawdy. Dobro i bezpieczeństwo drugiego człowieka, poszanowanie życia prywatnego, dobro wspólne są wystarczającymi powodami do przemilczenia tego, co nie powinno być znane, lub do roztropności w mówieniu. Obowiązek unikania zgorszenia nakazuje często ścisłe milczenie.

Święta racja, ale nie mam pewności, czy autorzy Katechizmu zdają sobie sprawę, jak cienka granica odgradza w medialnym świecie to, o czym powinno się milczeć, od tego, o czym należy poinformować. Wystarczy przypomnieć gorące spory w wielu redakcjach, czy ujawnić zarzuty pod adresem abp. Juliusza Paetza, żeby położyć kres zgorszeniu - a może zwlekać w oczekiwaniu na decyzję Watykanu, by zgorszenia nie nagłośnić.

Przy tym wszystkim szkoda, że w kościelnych dokumentach rzadko przywołuje się źródła całkowicie świeckie. Aż prosi się, żeby katechizm zacytował np. kodeks etyczny największego francuskiego dziennika regionalnego „Ouest France”. Kodeks, który wyraża się w czterech lapidarnych zasadach: mówić nie szkodząc, pokazywać nie szokując, dawać świadectwo nie atakując, ujawniać nie potępiając.

Inne ważkie pytanie w kontekście ósmego przykazania brzmi: Co powinien uczynić chrześcijanin, gdy sam stał się obiektem oszczerstw i pomówień? Rodzi się bowiem dylemat, jak wytyczyć złoty środek między koniecznością obrony dobrego imienia, nierzadko w ogniu brutalnych polemik – a umiłowaniem nieprzyjaciół, które wyraża się w radykalnym wezwaniu do nadstawiania drugiego policzka.

Za wzorzec w tych moralnie pogmatwanych sytuacjach może posłużyć kard. Joseph Bernardin. 10 listopada 1993 r., w środę, metropolita Chicago przebywa w Nowym Jorku. Gości u kard. Johna O’Connora, który wspomina o plotkach, że jeden z amerykańskich purpuratów będzie oskarżony o molestowanie seksualne. Kard. Bernardin wspominał w książce „Dar pokoju”: Kiedy następnego dnia wróciłem do swego biura, plotki wyraźnie przybrały na sile. Ze zdumieniem dowiedziałem się wówczas, że niektórzy ludzie sądzą, jakobym to ja był tym kardynałem. Telefony od przyjaciół uzmysłowiły mi, że pogłoski o nadciągającym nieuchronnie procesie rozprzestrzeniają się szybko po kraju i świecie. Ktoś powiedział mi, że następnego dnia dostanę formalne oskarżenie, stwierdzające, iż w okresie, gdy byłem arcybiskupem Cincinnati, wykorzystałem seksualnie młodego kleryka.

Oskarżycielem był Steven Cook, niegdyś kleryk Seminarium św. Grzegorza. Przed niemal dwudziestu laty Bernardin miał zwabić alumna do sypialni i zmusić do stosunku. Media wyrywają sobie strzępki informacji. Reporterzy powtarzają jak mantrę, że oskarżenie ma kompromitujące fotografie arcybiskupa z Cookiem. Furgonetki największych kanałów telewizyjnych zastawiają chodnik pod biurem kard. Bernardina. CNN emituje co godzinę reklamówki programu „Upadek” o nadużyciach seksualnych w Kościele. Ma również nadać wywiad ze Stevenem Cookiem.


Kardynał rozważa słowa Jezusa: Prawda was wyzwoli (J 8,32). Pisze oświadczenie: Z uwagi na to, że nie widziałem jeszcze formalnej skargi i nie znam szczegółów oskarżenia, mogę powiedzieć tylko tyle: nigdy i nigdzie nie wykorzystałem seksualnie żadnego człowieka. Mówi: Byłem bardzo zirytowany i rozgoryczony, że ludzie, którzy mnie nie znają, występują z fałszywymi oskarżeniami. Wszystko wskazywało na celowe działania, a nie na zwykłe poplątanie faktów. Moją pierwszą i największą troską był skutek, jaki stawiane mi zarzuty mogą mieć dla Kościoła. Atak dosięgnął bowiem tego, co stanowiło o sile mojego pasterskiego przewodzenia - mojej reputacji. Jeśli przestanę być godny zaufania, nie będę mógł sprawować funkcji przywódczych. Jeśli ludzie uwierzą, że istotnie jestem zdolny do popełnienia podobnych czynów, to nigdy już mi nie zaufają.

12 listopada, w piątek, wiadomość o oskarżeniu hierarchy ukazuje się na czołówkach największych światowych dzienników. W tym czasie kard. Bernardin rozważa na różańcu pierwszą tajemnicę bolesną, modlitwę w Ogrójcu. Mówi Jezusowi: Żyję już sześćdziesiąt pięć lat, ale dopiero teraz naprawdę pojąłem ogrom bólu, który spadł na Ciebie tamtej nocy. Pisze do Stevena: Rozmyślając nad obecnymi wydarzeniami, doszedłem do wniosku, że musisz bardzo cierpieć. Wczoraj rano przyszło mi do głowy, że dobrze byłoby, gdybym odwiedził cię osobiście. Cel owej wizyty miałby charakter ściśle duszpasterski – pragnę po prostu okazać ci swą troskę i wspólnie z tobą się pomodlić. Jeśli zgadzasz się na moją propozycję, daj mi znać. Przyjadę zgodnie z twoim życzeniem.

Tymczasem – jak opisał abp Józef Życiński w eseju „Intryga, godność i ból” – krytycznie nastawiony do kardynała duchowny potwierdza w mediach, że winę kard. Bernardina uznać należy za bezsporną. Do ośrodka duszpasterskiego dzwoni anonimowy człowiek i na sześciu różnych sekretarkach nagrywa wiadomość, że arcybiskup dopuścił się haniebnych czynów, a jego obrona nie leży w interesie archidiecezji. Kard. Bernardin podnosi rękawicę rzuconą przez media. Zwołuje pierwszą z piętnastu konferencji prasowych. Odpowiada dziennikarzom klarownie, prosto. Tuż przed końcem spotkania pada pytanie, czy prowadzi aktywne życie seksualne. Bernardin mówi: Zawsze żyłem w czystości i celibacie. Potem pewien dziennikarz wytłumaczy (się) hierarsze: Wiemy, że ksiądz kardynał mówi prawdę, lecz musimy zadawać te wszystkie pytania. Na tym polega nasza praca.

Oskarżony zapowiada, że obrońców nie będzie opłacać z konta archidiecezji. Od razu kilka renomowanych kancelarii adwokackich zgadza się bronić kard. Bernardina za darmo. Tymczasem rzekomy materiał dowodowy sypie się jak domek z kart. Przywoływane przez media zdjęcie to zbiorowa fotografia z seminarium w Cincinnati. W książce, którą Bernardin miał opatrzyć dedykacją i wręczyć Cookowi, nie ma arcybiskupiego autografu. Hipnotyzerka, która pomagała Stevenowi wydobyć z podświadomości traumatyczne wspomnienia, ukończyła zaledwie kilkugodzinny kurs hipnozy. W lutym Cook postanawia wycofać akt oskarżenia. Ani jedno medium nie zdobywa się na to, by przeprosić kardynała.

Ale Bernardin w większym stopniu interesuje się tym, czego stopniowo dowiadywałem się o życiu Stevena, niż samym faktem, że dawny kleryk z Seminarium św. Grzegorza odegrał nieświadomie istotną rolę w napiętnowaniu mnie fałszywymi oskarżeniami. Steven, po krótkim i niezbyt szczęśliwym okresie pobytu w seminarium w Cincinnati, odszedł od Kościoła i zaczął prowadzić bardzo swobodny styl życia. Obecnie chorował na AIDS i pozostawał pod opieką przyjaciela w Filadelfii. Adres jego zamieszkania trzymano w tajemnicy. Wiedziałem, że Steven to zgubiona owca, a ja – jako pasterz – powinienem ją odnaleźć.


Kardynał kontaktuje się z matką Cooka. Na miejsce spotkania wyznacza Seminarium św. Karola Boromeusza w Filadelfii. Steven przychodzi z przyjacielem Kevinem. Opowiada, że jako kleryk - rzeczywiście - padł ofiarą molestowania seksualnego. Gdy przełożeni zlekceważyli jego skargę, odszedł od Kościoła. Po latach, osaczony przez prawnika z New Jersey, postanowił uderzyć w kardynała. Bernardin bez zastrzeżeń przyjmuje przeprosiny. Wręcza niedawnemu oskarżycielowi Biblię z odręczną dedykacją. Odprawia również dla niego mszę, przekazują sobie znak pokoju. Na koniec kard. Bernardin udziela Cookowi sakramentu chorych. Gdy po sześciu miesiącach okazuje się, że purpurat cierpi na raka trzustki, Steven śle troskliwy list. Cook umiera we wrześniu 1995 r., Bernardin – w listopadzie roku następnego.

W historii arcybiskupa Chicago przeraża przede wszystkim uwertura do fałszywego oskarżenia. Cyrkulujące półsłówka, oszczercze niedomówienia, niezachwiana pewność w ferowaniu wyroków przy jednoczesnym braku jakichkolwiek dowodów, stugębna plotka rozprzestrzeniająca się w geometrycznym tempie.

Podobną sytuację przeżywamy w Krakowie od kilku, kilkunastu miesięcy, odkąd krążą nazwiska księży oskarżanych o współpracę z bezpieką. Szeptane przy kawiarnianych stolikach, przesyłane esemesami, powtarzane na redakcyjnych korytarzach. Już podczas wizyty Benedykta XVI w Polsce niektórzy dziennikarze sugerowali kolegom po fachu, żeby nie prosili o wywiad księdza Y czy proboszcza X, ponieważ wiadomo, że byli tajnymi współpracownikami.

Wiadomo, na pewno, nie ulega wątpliwości, bez dwóch zdań, na sto procent, tajemnica poliszynela, potwierdza wiarygodne źródło, kolega słyszał o zawartości jego teczki. Od dawna podejrzewałem, wszyscy wiedzą od lat, zawsze wydawał się przesadnie skryty, ostatnio zachowywał się dziwnie, jakby przycichł po sprawie Hejmy, po nim bym się nigdy nie spodziewał, musieli mieć na niego haka.

Jeden z dziesiątków przykładów: gdy bp Tadeusz Pieronek opowiedział jednemu z tygodników o rutynowych spotkaniach z oficerami Służby Bezpieczeństwa, ruszyła niekontrolowana lawina. Inny opiniotwórczy magazyn postawił pytanie, które natychmiast uznano za retoryczne, czy biskup nie przekroczył granicy przyzwoitości w kontaktach z bezpieką. Na jednym z dziennikarskich rautów podeszła do mnie nieznajoma kobieta, by zapytać, dlaczego w wywiadzie-rzece nie zapytałem biskupa o esbeków. Odpowiedziałem, że przed kilkoma laty mało kto emocjonował się kościelnymi teczkami. Nawet nie myślałem o podobnym temacie. Z niedowierzaniem wycedziła, że kłamię w żywe oczy; musiałem przecież wiedzieć o agenturalnym uwikłaniu biskupa.

Inni wymieniali nawet dwa pseudonimy, pod którymi miał ukrywać się tajny współpracownik Tadeusz Pieronek. Przyznawali, że nie widzieli żadnych materiałów archiwalnych, ale o wszystkim słyszeli od przyjaciół. Koniec końców, „Życie Warszawy” opublikowało akta biskupa. I okazało się, że nie był donosicielem. Mimo usilnych starań esbeków nie dał się zwerbować. Oficer prowadzący zanotował, że figurant unika kontaktów, niechętnie godzi się na rozmowy. Skutecznie zwodził i oszukiwał Służbę Bezpieczeństwa. Ba, w 1963 r. bezpieka sugerowała wręcz, że ks. Pieronek uczestniczy na polecenie kard. Stefana Wyszyńskiego w dekonspirowaniu ks. Michała Czajkowskiego, którego już wówczas podejrzewano o agenturalną działalność.


Tak oto nazwisko hierarchy nagle wyparowało z rozpowszechnianego pocztą pantoflową rankingu agentów. Znikło równie niespodziewanie, jak się pojawiło. Plotkarski obieg zaczął odnosić przypisywany dotychczas ks. Pieronkowi pseudonim... do innego biskupa. Giełda nazwisk trwa w najlepsze. Bo obok prawdy, którą należy ujawnić przez rzetelne kwerendy i badania, sączy się w lustracyjnym zamęcie nurt oszczerczy, konfabulacyjny.

Teraz załatwimy Waszkinela – odpryski podobnych głosów dotarły do abp. Życińskiego. Chodziło o plotki, że ks. Romuald Weksler-Waszkinel miał być tajnym współpracownikiem. Metropolita spotkał się z kapłanem, jednocześnie nakazał komisji do zbadania infiltracji Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, aby dotarła do teczki doktora filozofii.

Historycy potwierdzili, że księdza dwukrotnie zarejestrowano jako tajnego współpracownika. Za pierwszym razem pod pseudonimem „Filozof”, za drugim - „Roman”. Jednak sam oficer prowadzący zaznacza, że ze względów operacyjnych wpisywał kapłana do ewidencji agentów bez jego wiedzy. Duchowny unikał spotkań, kluczył i zwodził. Nie zdradził żadnych informacji, które mogłyby komukolwiek wyrządzić szkodę. To nie donosiciel, ale ofiara inwigilacji.

Ks. Weksler-Waszkinel miał szczęście w nieszczęściu. Nieszczęście wzięło się z tego, że duchownemu jako rzekomemu agentowi, na dodatek podwójnie zarejestrowanemu, groziła społeczna infamia. Natomiast szczęście tkwiło w fakcie, że ocalała cała teczka i można drobiazgowo odtworzyć przebieg jego kontaktów z bezpieką. Kłopot tylko w tym, że zniszczono 95 proc. esbeckich materiałów dotyczących duchownych z KUL, którzy występują w rejestrach jako tajni współpracownicy. Figurują wyłącznie jako imiona, nazwiska i pseudonimy. Nie znamy żadnych szczegółów ich uwikłania. Nie ustalimy ponad wszelką wątpliwość, czy - jak ks. Wekslera-Waszkinela - nie zarejestrowano tych księży bez ich wiedzy i zgody, czy może świadomie poszli na współpracę.

Może niektórym spośród nich przypadł los współczesnych Hiobów. Z tą drastyczną różnicą, że Pan przywrócił Hiobowi zdrowie i majątek, i to podwojony. Żył Hiob jeszcze sto czterdzieści lat, miał siedmiu synów i trzy córki. Nim umarł, mógł się nacieszyć czterema pokoleniami potomków. Tymczasem ci, których krótkie zdanie w prasowym artykule bądź teczce bezpieki może napiętnować jako zdrajców, do śmierci pozostaną na Hiobowym gnojowisku. Tam będą oczekiwać sprawiedliwego Sądu Ostatecznego. Jaką im Bóg przygotował nagrodę? Nie wiem, ale śmiem twierdzić, że cenniejszą niż siedmiu synów i trzy córki, czternaście tysięcy owiec, sześć tysięcy wielbłądów, tysiąc jarzm wołów i tysiąc oślic.

***


Marek Zając - ur. 1979, redaktor „Tygodnika Powszechnego”, absolwent studiów dziennikarskich. Wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Laureat dziennikarskiej Nagrody „Ślad” im. biskupa Jana Chrapka (2006). Mieszka w Krakowie.